Na prawej stronie Paweł Stolarski, który w końcówce poprzedniego sezonu był tzw. piłkarskim trupem. W środku William Remy, czyli stoper numer cztery i to w maksie, bo w rozgrywkach 19/20 więcej minut na boisku nazbierał 67-letni Inaki Astiz. Na lewce, tak na dokładkę, Luis Rocha. Wspomagał go jako skrzydłowy Mateusz Hołownia, którego największą zaletą jeszcze do niedawna było to, że posiadał status młodzieżowca. Z drugiej strony Bartosz Kapustka – do tej pory tylko rezerwowy, bo na grę od pierwszej minuty gotowy raczej nie jest. To dość długa lista powodów, by – patrząc z perspektywy kibica Legii – obawiać się meczu z Jagiellonią. Goście z Podlasia pokazali, że nie były to obawy bezpodstawne.
Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiemy tę skalę rotacji. Jasne, Legia na brak roboty ostatnio nie narzekała, nie było się kiedy ponudzić. Racja, przy Łazienkowskiej mamy mały szpital, stąd trochę ograniczone pole manewru. Ale biorąc pod uwagę, że sezon dopiero ruszył, a za chwilę przerwa na kadrę, możemy założyć, że pod względem personalnym “Vuko” nie rozegrał tego najlepiej.
Oczywiście kamyk do ogródka trenera kamykiem do ogródka trenera, ale piłkarzy to nie usprawiedliwia. Nawet w tym tygodniu przy Łazienkowskiej była lepsza drużyna, której nazwa kończy się na “-onia”. “Jaga” sezon zaczęła niemrawie, więc do puknięcia była nawet dla eksperymentalnego składu Legii.
No ale nie da się wygrać meczu, gdy laga od Błażeja Augustyna wystarczy, by zrobić w konia całą obronę. W tej samej akcji Prikryl przestawił Rochę jak stary taboret. Wykańczający podanie Czecha Puljić, też mógł się poczuć samotny przed bezradnym Borucem. Przy drugiej bramce okej – podanie Pospisila zewniaczkiem było, wybaczcie, że tak wprost, zajebiste, ale też trudno pozbyć się wrażenia, że Czech nie musiał wyważyć drzwi kopniakiem. Były otwarte, a on efektownie przekroczył próg. Skorzystał z tego Imaz i to też wymowne – facet na gola czekał od 15 grudnia, a przecież nie było tak, że na przykład stracił kilka miesięcy przez kontuzję. Zaliczył po prostu 18 pustych przelotów. By się przełamać, wystarczyło zagrać na Remy’ego.
2-0 dla Jagi było już po 28. minutach. Niebezpieczny wynik? Nie tym razem. Przed gongami Legia sprawiała zagrożenie głównie za sprawą aktywności Stolarskiego, który najpierw dograł piłkę na głowę Pekharta (minimalny spalony), a później sam spróbował zaskoczyć Steinborsa (Łotysz poradził sobie ze strzałem). Po gongach… w sumie też. Do przerwy najgroźniejszy był strzał Hołowni w poprzeczkę, a wolnego blisko linii pola karnego dynamicznym rajdem wywalczył właśnie Stolarski. Inna sprawa jest taka, że mamy poważne wątpliwości co do tego, czy nie należał się Legii w tej sytuacji rzut karny…
Zaraz po przerwie na boisku pojawili się Antolić i Luquinhas. Rozruszali towarzystwo. Sęk w tym, że Jagiellonia miała w bramce Pavelsa Steinborsa. Że na Podlasiu robią dobry biznes, kontraktując golkipera, który spadł z ligi z Arką, przeczuwaliśmy od razu. No i na dowód nie czekaliśmy długo. Jeśli ojcami zwycięstwa są piłkarze ofensywni, którzy wycisnęli maksa z gapiostwa Legii, to bramkarz w takim wypadku odebrał ten poród. Już na początku drugiej części gry stanął oko w oko z Jose Kante i wyszedł z tego boju zwycięsko. Później obronił kilka groźnych uderzeń, choćby Kapustki czy Luquinhasa. A miał też szczęście, bo w najlepszej okazji Rosołek pieprznął w słupek. Skapitulował tylko raz, gdy Pekhart z sześciu metrów walnął z dyńki.
No, ma o czym myśleć Aleksandar Vuković. Początek sezonu nieco przypomina ten z poprzedniego roku, czyli nie można mówić o skutecznej nauce na własnych błędach. Za to przy nazwisku Bogdana Zająca właśnie stawiamy pierwszy plus.
Fot. FotoPyK