Klęski Śląska Wrocław, Piasta Gliwice czy Lecha Poznań. Dramatyczna porażka Wisły Kraków, celującej nawet w triumf w Pucharze Europy. Frycowe zapłacone przez Gwardię Warszawa. Nie wiodło się najlepiej polskim klubom w starciach ze szwedzkimi przeciwnikami w europejskich pucharach. Oczywiście są wyjątki, takie jak choćby niezapomniany triumf Legii Warszawa w starciu z Goeteborgiem, który zagwarantował “Wojskowym” udział w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Co do zasady jednak, historia nie napawa optymizmem przed konfrontacją Cracovii z Malmoe FF.
Historia najnowsza
W ostatnich latach stosunkowo rzadko dochodziło do konfrontacji polskich klubów ze szwedzkimi na europejskiej arenie. Ostatni raz do takiego starcia doszło w 2016 roku. Wicemistrzowie Polski, Piast Gliwice, notujący wówczas zaledwie drugą pucharową przygodę w swojej historii, w II rundzie eliminacji do Ligi Europy trafili na IFK Goeteborg. Pozamiatane było już po pierwszym meczu. Piast poległ u siebie 0:3, by w rewanżu zremisować 0:0 i wylecieć z rozgrywek. Była to dość brutalna weryfikacja, choć wynik chyba mimo wszystko trochę gorszy niż gra. Szkoleniowiec gliwiczan, Radoslav Latal, zdawał się przewidywać czarny scenariusz jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra, bo na konferencji prasowej nie szczędził gorzkich uwag działaczom: – Wbrew zapowiedziom, zostaliśmy osłabieni, a nie wzmocnieni. Nie chciałem sześciu nowych piłkarzy. Wystarczyłoby trzech, ale takich, którzy daliby jakość. A to się nie udało.
Po pierwszym meczu ze Szwedami sfrustrowany Latal nieoczekiwanie rozwiązał kontrakt z Piastem, by miesiąc później… ponownie objąć zespół. Ale sukcesów z poprzedniej kadencji powtórzyć się nie udało. – Osobiście uważam, że to bardzo dziwne. Człowiek odchodzi i mówi, że ma za słabą drużynę, że nic z tego nie zrobi. Nagle wraca po miesiącu, wchodzi do szatni jak gdyby nigdy nic i oczekuje, że zespół będzie za niego zapierdalać. Niektórych zachowań nie potrafię zrozumieć – dziwił się Rafał Leszczyński.
Radoslav Latal
Swoje przeboje ze szwedzkimi klubami przeżywał też w ostatnich latach Śląsk Wrocław. Przed pięcioma laty wrocławianie, wówczas czwarta siła Ekstraklasy, również wylosowali Goeteborg w eliminacjach do Ligi Europy. No i skończyło się dość podobnie jak w przypadku Piasta, choć w tym przypadku rywalizacja zaczęła się od bezbramkowego remisu u siebie, a jej puentą była porażka 0:2 na wyjeździe. Jednak znacznie boleśniejszą klęskę Śląsk poniósł w 2012 roku, w eliminacjach do Champions League. Mistrzowie kraju w III rundzie kwalifikacji trafili na Helsingborgs IF i zebrali takie manto, że aż przykro było patrzeć. 0:3 u siebie, 1:3 na wyjeździe.
W ogniu krytyki znalazł się wówczas Orest Lenczyk, trener wrocławskiego zespołu. Drużyna ewidentnie zaczęła mu się już wówczas wymykać spod kontroli, wewnątrz zespołu dochodziło do konfliktów, a sam szkoleniowiec zdecydowanie nie pomagał sobie dziwacznymi posunięciami taktycznymi. Jednak Lenczyk, jak to on, nie bał się walić z grubej rury: – Jeszcze wczoraj [przed pierwszym meczem] wydawało mi się, że umiejętności niektórych naszych piłkarzy są wystarczające, by rywalizować z tym przeciwnikiem. Okazało się, że nie tylko nie daliśmy sobie rady, ale momentami pomagaliśmy rywalom. (…) Spóźniliśmy się z kompletowaniem jedenastki o dwa miesiące. Gdyby grali zawodnicy “starzy”, którzy opuścili klub, to może gralibyśmy i ładniej, i skuteczniej.
Czy to już koniec porażek, jakie polskie kluby poniosły z rąk Szwedów w XXI wieku? No niestety nie. W III rundzie eliminacji do Ligi Europy w 2012 roku ekipa AIK Fotboll pokonała w dwumeczu Lecha Poznań. Tutaj również wszystko było jasne już po pierwszym starciu. 3:0 dla AIK. Szwedzi lali poznaniaków i sprawdzali tylko, czy równo puchnie. W rewanżu gospodarze odgryźli się, ale tylko 1:0.
Mariusz Rumak
Trener Mariusz Rumak nie zrealizował wiec swojego śmiałego planu, który ogłosił na konferencji prasowej przed rewanżem: – Mamy swoją dumę, ambicję i na pewno powalczymy w rewanżu. Plan na rewanż jest taki, żeby strzelić cztery bramki. Nie możemy też żadnej bramki stracić – odgrażał się trener “Kolejorza”. Potem jednak spuścił z tonu. – Zadecydował pierwszy mecz. Przede wszystkim AIK zagrał wtedy bardzo dobrze. O wyniku końcowym najczęściej decydują małe detale. Nam nawarstwiło się to wszystko, co nas ostatnio spotykało. Długie podróże, nieprzespana noc i to wszystko spowodowało taki wynik
Jedyny sukces w polsko-szwedzkiej konfrontacji w XXI wieku przypada zatem na sam początek bieżącego stulecia. 2001 rok, I runda Pucharu UEFA. Legia Warszawa z niesłychanym przytupem zdemolowała wówczas IF Elfsborg. 4:1 przed własną publicznością, 6:1 na wyjeździe. Podopieczni Dragomira Okuki nie oszczędzali przeciwników. Zabawnie się wspomina z perspektywy czasu wypowiedź Krzysztofa Gawary, który przed pierwszym spotkaniem przestrzegał “Wojskowych”, by nie lekceważyli przeciwników z Elfsborga, bo skandynawskie zespoły nie chcą już być tylko “chłopcami do bicia”. Cóż – Legia w 2001 roku jeszcze się o tym nie przekonała, ale dzisiaj już wiemy, że była to uzasadniona i celna prognoza.
Czasy dawne
Jeżeli cofnąć się w czasie jeszcze dalej, to warto nadmienić, że polskie klub rzadko ładowały się na szwedzkich przeciwników w nieistniejącym już Pucharze Zdobywców Pucharów. W 1971 roku Zagłębie Sosnowiec już w I rundzie rozgrywek starło się z Atvidabergs FF, najmocniejszym szwedzkim klubem pierwszym połowy lat siedemdziesiątych. O wyniku zadecydował pierwszy mecz. Sosnowiczanie przegrali przed własną publicznością 3:4, a na wyjeździe tylko zremisowali 1:1. Od tamtego czasu nie doszło już do ani jednego spotkania zdobywcy Pucharu Polski i Szwecji w ramach PZP.
Co innego Liga Mistrzów/Puchar Europy oraz Puchar UEFA. Już pierwsze starcie polskiego klubu w ramach najbardziej prestiżowych kontynentalnych rozgrywek klubowych zostało rozegrane przeciwko Szwedom. Jesienią 1955 roku Gwardia Warszawa zmierzyła się z Djurgardens IF. Niestety, poległa. Na wyjeździe remis 0:0, u siebie klęska 1:4. Debiutanckiego gola dla polskiego klubu w Pucharze Europy zdobył Krzysztof Baszkiewicz, wielokrotny reprezentant Polski. Mocno zbudowany, dynamiczny skrzydłowy. Co ciekawe – Gwardia do Szwecji pojechała bez swojego pierwszego trenera. Ówczesne władze nie zdecydowały się bowiem na wydanie paszportu Edwardowi Brzozowskiemu. Obawiano się, że szkoleniowiec może już nie wrócić.
Ciekawostka druga – bodaj największą gwiazdą Djurgardens był wówczas Sven Olof Gunnar Johansson, znany raczej jako Sven Tumba, który karierę piłkarza łączył z gigantycznymi sukcesami w hokeju na lodzie. Na Igrzyskach Olimpijskich wywalczył ze szwedzką drużyną narodową brązowy i srebrny medal w tej dyscyplinie. Tumba to pierwszy europejski zawodnik, który został zaproszony na przedsezonowy obóz przez drużynę amerykańskiej NHL. Odrzucił jednak możliwość gry w Boston Bruins, bo to uniemożliwiłoby mu reprezentowanie kraju.
“Przegląd Sportowy” po wyjazdowym remisie Gwardii
Kolejne lata, przynajmniej jeżeli chodzi o Puchar Europy, to kilka sukcesów dla polskich drużyn w starciach ze Szwedami. 1967 rok, Górnik Zabrze gładko eliminuje Djurgardens. W pierwszym meczu dwa gole zdobywa Lubański. 1970, Legia miażdży IFK Goeteborg. Już po pierwszym meczu jest wszystko jasne, gdy do siatki trafiają Gadocha i Pieszko, a dubletem popisuje się Stachurski. Niestety, ta mini-passa została brutalnie przerwana dziewięć lat później, gdy Wisła Kraków wykrzaczyła się na Malmoe FF, choć wydawało się, że ma już awans do półfinału Pucharu Europy w kieszeni. Wyjątkowo bolesne potknięcie. “Biała Gwiazda” wcześniej pokonała w dwumeczu Club Brugge, jedną z najpotężniejszych wówczas ekip Starego Kontynentu. Wydawało się, że podopieczni Oresta Lenczyka mogą się nawet przy odrobinie szczęścia pokusić o zdobycie Pucharu Europy. No ale tego szczęścia zabrakło już w ćwierćfinale.
„Zaćmienie Białej Gwiazdy”. „Szczęście było blisko…”. Tak pisała prasa.
Są to zrozumiałe tytuły, skoro od stanu 1:1 w rewanżu przez 20 ostatnich minut wiślacy przyjęli trójkę. – Straciliśmy wtedy życiową szansę na wielki sukces w starciu z Malmoe FF, półfinał był naprawdę na wyciągnięcie ręki – wspominał Marek Motyka. – Porażkę ze Szwedami naprawdę ciężko było przełknąć. I trenerowi, i nam. Graliśmy znakomity mecz, mieliśmy ich na kolanach. Oni już zwiesili głowy, nie wierząc w odrobienie strat. Prezentowaliśmy się świetnie. Tylko co z tego? Sami sprokurowaliśmy sytuacje dla przeciwnika i przegraliśmy. Do dziś nie rozumiemy zresztą dlaczego. Ten mecz był arcyważny. W półfinale czekała na nas Austria Wiedeń, w finale zagralibyśmy z Nottingham Forrest. Rywale, z którymi można było powalczyć. Puchar Europy naprawdę był w zasięgu.
Dwa lata później Wisła znów starła się z Malmoe, tym razem w I rundzie Pucharu UEFA. Tym razem dwumecz nie miał już jednak takiej dramaturgii. Szwedzi wygrali bardzo pewnie, aż 5:1 w dwumeczu.
Marek Motyka
W 1975 roku w Pucharze UEFA ze szwedzkim zespołem GAIS poradził sobie Śląsk Wrocław. Wprawdzie w Skandynawii w wymiarze 2:1 zatriumfowali gospodarze, ale w rewanżu hat-trickiem popisał się legendarny Janusz Sybis, jedną sztukę dołożył w samej końcówce spotkania Tadeusz Pawłowski, no i summa summarum Śląsk awansował po dramatycznym zwycięstwie 4:2. Z kolei w 1983 roku z Elfsborgiem nie bez kłopotów poradził sobie Widzew Łódź. U siebie łodzianie zremisowali 0:0, ale na wyjeździe udało im się wyszarpać wynik 2:2 po trafieniach Kajrysa i Dziekanowskiego. Inna sprawa, że sformułowanie “u siebie” w kontekście pierwszego spotkania jest nie do końca trafione, ponieważ Widzew rozegrał tamten mecz w Białymstoku.
Na trybunach pojawiło się jednak kilkadziesiąt tysięcy widzów. Przede wszystkim miejscowych – na początku lat osiemdziesiątych Jagiellonia była jeszcze klubem balansującym między drugą a trzecią ligą, więc pucharowe przygody Widzewa, w którego składzie roiło się od reprezentantów kraju, to była spora atrakcja dla sympatyków futbolu z Białegostoku.
Na koniec nie wypada nie wspomnieć o szalonych latach dziewięćdziesiątych. W 1995 roku Legia Warszawa wyeliminowała Goeteborg w rundzie kwalifikacyjnej do fazy grupowej Ligi Mistrzów. U siebie “Wojskowi” wygrali 1:0, na wyjeździe 2:1. Paweł Janas ze swoją drużyną do Szwecji poleciał samolotem, podczas gdy kibice wybrali się tam legendarnym dziś promem. Piłkarzy nie ominęły przygody. Wystartowali z lotniska rządowego, ale… chwilę później zostali zawróceni, by odlecieć jeszcze raz, z lotniska międzynarodowego. Przed rewanżem czynnikiem dopingującym były rzecz jasna premie. Za awans Legia miała dostać 1,8 miliona dolarów. Za każdy kolejny punkt kolejne 290 tysięcy. Prezes Janusz Romanowski obiecał, że klub podzieli się z piłkarzami fifty-fifty, więc zdecydowanie mieli nad czym dumać. Przed meczem trener Janas zapowiedział, że przygotował specjalną niespodziankę. I słowa dotrzymał, sadzając na ławce Leszka Pisza.
Okazał się to wyjątkowo chybiony ruch. Janas chyba zakładał, że Pisz nie będzie się nadawał do twardej walki ze Szwedami. Ale szkoleniowiec przyznał się do błędu jeszcze w pierwszej połowie, wpuszczając Pisza na boisko. Ten wpisał się potem na listę strzelców, zdobywając bramkę po strzale… głową.
IFK Goeteborg 1:2 Legia Warszawa
Pisaliśmy na Weszło: “Po trafieniu Pisza gospodarze zupełnie się posypali. IFK kończyło mecz w dziewiątkę, sypały się brutalne faule w środku pola, trener Szwedów wylądował na trybunach, a raczej ze drucianą siatką w tunelu, skąd obserwował swoich bezradnych podopiecznych. Bednarz zakończył zaś zabawę strzałem z linii pola karnego. Chociaż na uwagę zasługuje też, jak wcześniej piłkę przed autem uratował Podbrożny. W ostatniej minucie wygranego dwumeczu… Jakby mu jeszcze było mało”.
Świętowanie wymknęło się potem spod kontroli. Nie tylko na promie powrotnym, którym zawładnęli kibice. Opowiadał Grzegorz Szamotulski: – Świętowanie tego sukcesu trwało długo i nie dla każdego skończyło się dobrze. Grześkowi Lewandowskiemu zaszkodził alkohol. Zaczął zachowywać się dziwnie i wygadywać głupoty. Na drugi dzień był czepialski, cały czas komuś dogryzał. Trudno było zrozumieć, o co mu chodzi. Chyba fiksował. Na płycie lotniska wyjął paszport, otworzył szeroko i demonstrując wszystkim wokół, zaczął śpiewać: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”. Patrzyliśmy na niego ze zdumieniem, niepokojem i narastającą irytacją. Kolejne osoby znosiły te jego humory, niekończące się „wrzutki”, aż w końcu „Lewy” skierował swoje kąśliwe uwagi w kierunku Jacka Zielińskiego. To był błąd. „Zielu” – cicha woda – wstał, podszedł do Grześka i wymierzył mu taki cios, jakiego nie powstydziłby się Witalij Kliczko. Prosto w szczękę, soczyście, aż chrupnęła. Lewandowski padł jak długi.
I Maciej Szczęsny: – Na starym Okęciu ludzie wychodzący z lotniska mieszali się z tymi, którzy dopiero odlatywali, panował harmider i gwar. Miałem ogólne… poczucie obciachu, więc trochę mi przeszkadzało, że Lewandowski ledwo trzymając się na nogach na całą halę śpiewał hymn. Uznałem to za niestosowne, nie chciałem też, by wszyscy na nas patrzyli. Poprosiłem by przestał. Raz, drugi, trzeci. Na nic. On jeszcze chciał mi zrobić na złość i zamiast hymnu zaczął śpiewać: „Dobry Jezu, a nasz panie…”. Warknąłem, żeby się zamknął, a on do mnie: “A bo co mi zrobisz, bandyto jeden? Uderzysz mnie? Jak uderzysz, to pójdziesz do więzienia! No śmiało, uderz mnie!”
Maciej Szczęsny
– Miałem wtedy na głowie sprawę bójki z kibicem w Stalowej Woli, więc rzeczywiście nie mogłem Lewandowskiego uderzyć – dodał Szczęsny. – Przyjechaliśmy na Łazienkowską i Paweł Janas powiedział, że będzie rozruch. Ponieważ wszyscy byli doszczętnie pijani, uznałem, że trener żartuje i po prostu pojechałem do domu. Do głowy mi nie przyszło, że Janas mówił poważnie i faktycznie przeprowadzi zajęcia. Lewandowski w szatni zaczął wygadywać, że ja spękałem i uciekłem przed nim. Później zaczął dogryzać innym. No i dostał łomot. „Zielek” mi opowiadał, że sam się przestraszył, że uderzył za mocno. To była długa szatnia, a Lewandowski przeleciał całą, uderzając głową w podłogę. Bo „Zielek” trenował kiedyś rzut oszczepem i miał moc w ręce. A trafił czyściutko.
Z Goeteborgiem dwukrotnie mierzył się również Lech Poznań, ale za każdym razem bez powodzenia. W 1992 roku przerżnął aż 0:4 w II rundzie kwalifikacyjnej do Champions League. Pięć lat później poległ w I rundzie Pucharu UEFA.
Bilans
Podsumowanie polsko-szwedzkich starć w pucharach optymistycznie nastrajać nie może. W sumie jest to szesnaście dwumeczów i zaledwie sześć awansów polskich drużyn. W tym tylko jeden w XXI wieku. Jeśli rozbijemy to na poszczególne spotkania, bilans jest jeszcze bardziej zatrważający. 32 mecze i jedynie jedenaście zwycięstw. Plus siedem remisów oraz czternaście porażek. Co tu dużo mówić, kiepściutko to wygląda. W ostatnich latach Szwedzi naprawdę nieźle nas na europejskiej arenie młócili. A przecież na ogólne wrażenie wpływa też fakt, że reprezentacji Polski nigdy nie wiodło się zbyt dobrze w meczach ze Szwecją. Ogólny bilans (za HPPN) to 26 meczów, osiem zwycięstw biało-czerwonych, cztery remisy i czternaście porażek. Na dziesięć ostatnich starć Polska wygrała jedno.
Czy Cracovia zdoła dzisiaj nieco podreperować te statystyki? Cóż, ujmijmy to eufemistycznie – nie zanosi się. Ale podopiecznych Michała Probierza skreślać naturalnie nie należy. Rację miał zresztą sam trener na konferencji prasowej: – Malmoe to klub z tradycjami, bogaty. To oni są faworytem tego meczu, ale piłka nożna pisze różne scenariusze. Siłę Malmoe pokazuje wyjście z grupy w poprzednim sezonie Ligi Europy. Cieszę się, że trafiliśmy na taki zespół. Jeśli chcemy coś znaczyć, to musimy zacząć wygrywać takie mecze.
fot. FotoPyk