Nie spotkało mnie w piłce nic bardziej elektryzującego niż oglądanie Leo Messiego na żywo. Nie zliczę, ile jego bramek zobaczyłem, nie mam zielonego pojęcia, ile razy podrywał mnie z miejsca. A jako że widziałem w zasadzie wszystkie „normalne” mecze, jakie chciałem zobaczyć – finały mistrzostw świata czy Europy, finały Ligi Mistrzów, europejskie klasyki – to miałem już tylko jedno marzenie tego rodzaju: zobaczyć pożegnalny mecz Messiego na Camp Nou. Wszystkie inne spotkania to ta sama historia opowiada po raz kolejny, przez innych zawodników, w innych strojach, podobne banalne akcje, zwyczajne strzały. Przyznam szczerze: znudziło mnie to. Został mi do zaliczenia tylko ten jeden, jedyny mecz, który traktowałem jako „must watch” – pożegnalny. Mecz kończący historię idealną. Historię chłopca, któremu klub pomaga stać się mężczyzną i mężczyzny, który klubowi pozwala stać się arcyklubem. Mecz kończący być może także jakiś etap mojego życia: szalonej futbolowej pasji.
Zastanawiałem się, ile będą kosztować bilety. Ilu będzie chętnych? Jaką to spotkanie będzie miało widownię na całym świecie? Teraz okazuje się, że takiego meczu może nie być. Że raczej go nie będzie. Że ta historia zostanie utopiona w toksynach wylewających się z gabinetów działaczy.
Czy dziwię się Messiemu, że chce odejść? Nie. Popierałbym go, gdyby chciał zostać i popierałbym, gdyby chciał odejść. Mianowicie chciałbym tylko widzieć go szczęśliwego i cieszącego się grą. On sam wie, co czuje. Jeśli uznał, że już nie ma na to szans na Camp Nou, to trzeba szukać innych rozwiązań. Życie jest za krótkie, by tkwić w związkach wyłącznie z przyzwyczajenia. Życie jest też za krótkie, by robić za Syzyfa i jeszcze zbierać za to po głowie.
Projekt sportowy FC Barcelony runął i jeśli widzi to każdy z zewnątrz, to tak samo widzi to każdy od wewnątrz. Polityka transferowa, która nie ma najmniejszego sensu i trenerzy z przypadku – z nowym na czele, który Luisa Suareza (trzeciego strzelca w historii klubu, zdobywcę większej liczby goli niż legendarni Laszlo Kubala i Josepa Samitiera) pożegnał minutową rozmową przez telefon. Prezes, który z roku na rok prowadzi klub w sposób wzbudzający niedowierzanie. Atmosfera pełna duszności i pretensji. Nikt nie ma prawa traktować Lionela Messiego jako niewolnika jego własnej lojalności. Jak nikt inny, może powiedzieć: mam dość.
Nie wiadomo, jak to zamieszanie się zakończy. Być może koniec będzie jeszcze bardziej żałosny, niż mogliby się spodziewać nawet najwięksi antagoniści zarządu Barcy – to znaczy dojdzie do sporu prawnego pomiędzy prezesem Barcelony i największą legendą tego klubu. Sporu o to, czy Messi mógł wymówić umowę i sporu, który – znając życie – Barcelona przegra. A może dojdzie do gabinetowej rewolty i próby ocalenia Argentyńczyka dla Katalonii? Próby, nawet jeśli rewolta się powiedzie, zapewne nieskutecznej, bo nie wierzę, że Messi chce podłożyć bombę w gabinetach. Sądzę, że on po prostu chce spędzić ostatnie trzy, cztery albo pięć lat kariery na graniu w piłkę, a nie odgruzowywaniu klubu (zwłaszcza, że ma pełne prawo nie wierzyć, że odgruzowanie się uda). Nie wydaje mi się, żeby za dzisiejszymi doniesieniami stała polityka, taktyka i kalkulacja. Zarząd Barcy doprowadził do niemożliwego: do momentu, w którym faktycznie Messi podejmuje próbę ucieczki.
Władze Barcelony tego oczywiście nie przetrwają – socios zetną głowy w marcowych wyborach. Wtedy już Lionel Messi będzie – mam nadzieję – szczęśliwy, ale – no niestety – w innym miejscu. Co oznacza, że w weekendy będę miał jeszcze mniej czasu, bo oprócz obowiązkowego oglądania meczów Barcy – pewnie meczów pełnych przygnębienia i nostalgii – dojdzie obowiązkowe oglądanie argentyńskiego wirtuoza.
Kiedy Pep Guardiola odchodził z Barcelony, z głośników poleciała piękna pieśń Lluisa Llacha:
„Obyśmy byli szczęśliwi i znaleźli wszystko to, czego brakowało nam wczoraj”
Puszczę ją sobie dzisiaj.
KRZYSZTOF STANOWSKI