Autor jednej z najsłynniejszych bramek w historii polskiej piłki, legenda Stal Mielec i Stali Rzeszów. Z Janem Domarskim rozmawiamy o złotych latach mieleckiej piłki, kiedy Stal robiła mistrzostwo Polski, grała w ćwierćfinale Pucharu UEFA, mierzyła się z Realem i Barceloną, miała znakomitą organizację klubu, a do Warszawy po swoje asy wracające wysyłała samolot. Legendę polskiej piłki pytamy zarówno o to czego się spodziewa się po ekstraklasowej STali, ale też spytaliśmy czy zdaniem zawodnika, który z boiska pamięta tak Brychczego, Deynę i Bońka, Robert Lewandowski jest najlepszym piłkarzem w historii naszego futbolu. Zapraszamy.
***
Jan Domarski: – Piłkarsko wychowało mnie podwórko. Kto przyszedł, ten grał. Grało się ze starszymi, grało się z rówieśnikami, cały czas tylko piłka, piłka, piłka. Kto miał chęć, zawsze mógł wyjść na podwórko i na pewno toczył się jakiś mecz, nie trzeba się było umawiać na godzinę.
Rodzice nie patrzyli wilkiem na to, że pan tyle gra?
Wiadomo, jak trzeba było coś zrobić w domu, to trzeba było, nie ma zmiłuj.
Co by pan robił gdyby nie piłka?
Nie wiem. Nie myślałem o tym. To wszystko przyszło tak szybko. Dostałem powołanie do młodzieżowej reprezentacji Podkarpacia, a potem do podstawowej kadry juniorów prowadzonej przez Antoniego Brzeżańczyka, później szkoleniowca między innymi Feyenoordu. Pojechałem na centralny obóz do Warszawy, jak wróciłem, to już do pierwszej drużyny Stali Rzeszów. Nie było czasu zastanawiać się co innego mógłbym robić, bo pojawiła się piłka i tak zostało.
Pozycja Stali Rzeszów w piłce była wtedy dużo mocniejsza niż w ostatnich latach.
Ogółem na Podkarpaciu była wtedy dość mocna. Jak zaczynałem to jeszcze w Rzeszowie była druga liga, ale jak wchodziłem do zespołu Stali w 1963, to już pierwsza. Na mecze pierwszoligowe chodziło średnio dziesięć tysięcy kibiców, a na mecze z Legią czy z Górnikiem nawet po dwadzieścia tysięcy. Największe zainteresowanie wzbudzały jednak derby ze Stalą Mielec. Mówią, że na tych meczach było po trzydzieści tysięcy kibiców, trudno to sprawdzić, ale na pewno było ich wtedy mnóstwo.
Był taki mecz przełomowy dla pana w Stali Rzeszów?
Pierwszy czy drugi zagrałem z Polonią Bytom, strzeliłem bramkę reprezentacyjnemu wówczas bramkarzowi. Później gdy Legia i Władek Grotyński szlifowali rekord bez puszczonej bramki, strzeliłem dwie bramki.
Która drużyna była w latach sześćdziesiątych mocniejsza, Górnik, który dotarł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, czy Legia, która dotarła do półfinału Pucharu Europy?
Obie eksportowe, obie wówczas na europejskim poziomie, wysokim. Czołówka. To były ciężkie mecze, ale mnie się dobrze z nimi grało. Wygraliśmy nawet na Zabrzu 3:2, z Legią też wtedy. Ta piłka wtedy w Polsce stała troszeczkę inaczej – Legia i Górnik pokazywały się w Europie, ale dobrych zespołów było więcej. Jeśli chodzi o piłkarzy tych drużyn, to wiadomo – pamięta się takich graczy jak Kaziu Deyna, Zyga Szołtysik czy Włodek Lubański. Ale ja też pamiętam, że Władek Grotyński zapoczątkował dalekie wyrzuty od bramki. Potrafił rzucić praktycznie za połowę boiska. No i gra przeciwko Stasiowi Oślizło z Górnika – grałeś tyle, na ile pozwalał!
Jak wtedy, w latach sześćdziesiątych, podchodzono do młodego zawodnika wchodzącego do szatni?
Mnie się udało wejść bez chrztu, bo nie było czasu. W środę grałem mecz z Czechosłowacją w młodzieżówce Polski, potem w sobotę jeden z napastników doznał kontuzji, więc wszedłem grać ja. Natomiast na pewno był wtedy dystans między starszyzną i młodymi. Ja mówiłem długo na “pan”. To był dystans zauważalny na treningu, w szatni, po treningu.
Młodzież była do wszystkiego. Trzeba roznieść sprzęt, no to trzeba. Skoczyć po papierosy do kiosku, to się biegło. Wtedy dużo piłkarzy paliło, nie tylko w Polsce, ale też na Zachodzie – niektórzy nawet w przerwie meczu. Pamiętam też, że starszyźnie trzeba było czasem rozchodzić buty. Nie było tak łatwo wtedy ze sprzętem, robił buty szewc, trzeba było w nich pochodzić, żeby dobrze służyły. Bywały sytuacje, że but na mnie za mały o dwa numery, ale musiałem dla starszego zawodnika.
Jacek Gmoch, piłkarz – opinia? Pan Jacek upiera się zawsze, że był znakomitym piłkarzem, natomiast opinie są podzielone.
Był jednym z lepszych obrońców w Polsce, to trzeba przyznać. Miał charakter do gry też. Kto wie, gdyby nie kontuzja, której doznał na meczu towarzyskim z reprezentacją wytypowaną przez czytelników Expressu Wieczornego. Natomiast z całą tamtą Legią grało się ciężko – Niedziółka, Stachurski, Trzaskowski, Zygmunt, a jeszcze wcześniej Strzykalski, Woźniak, Grzybowski… To byli zawodnicy.
Piłka była wtedy bardzo ostra?
Może nie ostra, ale zdarzały się przypadki, kiedy obrońca w pierwszej akcji wchodził w nogi napastnika. Tak by się pokazać. Legia lubiła w ten sposób zagrać. Ale jak mnie taki trafił, to przy następnej okazji oddawałem i tyle.
Ze Stali Rzeszów przeszedł pan w 1972 do Stali Mielec. Czy było wtedy lub wcześniej zainteresowanie innych klubów?
Wtedy już jedną nogą byłem w Polonii Bytom, ale w ostatniej chwili pojawili się działacze z Mielca, przyjechali, długo rozmawialiśmy i mnie przekonali. Różne były przyczyny, ale też zostawałem na Podkarpaciu, miałem blisko do Rzeszowa. Ciekawą miałem propozycję wcześniej z Górnika Zabrze.
To czemu pan nie chciał tam iść? Wielka drużyna.
Za mało reprezentantów Polski – tylko trzynastu. To pół żartem, pół serio oczywiście. Nawet pojechałem z Górnikiem na tournee po USA i Ameryce Południowej, ja i Jarosik. Ale nie przeszliśmy tam.
Co pan zapamiętał z tego tournee?
Inny świat, tak piłkarsko, jak i kulturowo. Zwiedzać za bardzo nie było kiedy – tylko hotel, boisko i tak dalej. Natomiast potwierdzało się jak mocny jest Górnik. W Ameryce Południowej przegraliśmy tylko jeden mecz i to po śmiesznej sytuacji. Piłka wpadła na bramkę, tam była dziura, więc przez nią piłka wpadła do siatki. Sędzia uznał gola.
Jaka Stal Mielec była pod kątem organizacyjnym?
To był klub pod względem organizacyjnym na miarę XXI wieku. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, nie tylko w sekcji piłki nożnej, bo było tam wiele dyscyplin. Piłkarz o nic się nie musiał martwić, klub robił wszystko, by o zawodników zadbać. Mieliśmy etaty na zakładzie, a dostawaliśmy pensje w klubie. Najlepsze warunki do trenowania były w Mielcu. Trawiaste boiska, do tego żużlowe, sprawdzające się w okresie zimowym. Hala też wyśmienita. Na meczach po czterdzieści tysięcy widzów, całe Podkarpacie przychodziło na Stal.
Jak zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo, to było dla niektórych w Polsce szokiem, bo co to ten Mielec? Niektórzy nawet nie wiedzieli gdzie on leży. Wyprzedzić wtedy kluby śląskie, Legię… Ale później byliśmy uznaną firmą w lidze, stawianą za jednego z faworytów.
Co takiego gwarantowała Stal, że aż tak się wyróżniała?
Podam przykład. Przylatywaliśmy z reprezentacji na lotnisko w Warszawie. Tu czekał na nas samolot do Mielca. Nie musieliśmy się martwić, że będziemy jechać pociągiem, autobusem ileś godzin. Przez megafon było tylko słychać “Pasażerowie Lato, Domarski, Kasperczak proszeni na terminal Polski, czeka na was samolot do Mielca”. I czekał na nas taki mały “antek”, lecieliśmy we trójkę.
Co było sekretem waszej siły?
Chcieliśmy grać w piłkę, chcieliśmy być na świeczniku. Mieliśmy dobrze dobrany zespół, kolektyw na boisku i poza boiskiem. Nie było tak jak dzisiaj, że zawodnicy jeszcze dobrze treningu nie skończą, a już ich w szatni nie ma. Była radość z obcowania ze sobą. Odwiedzaliśmy się, kumplowaliśmy. Nie było też zawiści ze strony tych, którzy nie grali reprezentacji. Inni w Stali cieszyli się, że ich reprezentujemy.
Byliście bardzo blisko półfinału Pucharu UEFA, przywieźliście z pierwszego spotkania z Hamburga 1:1.
Taka jest piłka. Naprawdę wydawało nam się, że ich przejdziemy, wynik był dobry, a u siebie czuliśmy się mocni. Nie daliśmy rady, bramkę strzelił nam Magath. Trudno coś powiedzieć.
Znalazłem informację, że w turnieju towarzyskim na Majorce graliście z Barceloną.
Tak. Najpierw przeszliśmy Majorkę, a Barcelona przeszła Austrię Wiedeń. Spotkaliśmy się w finale. Oni mieli w składzie Cruyffa, Neeskensa, od nas Grzesiu i Heniek pojechali na kadrę. Ale graliśmy jak równy z równym. Wygrali w ostatnich minutach po kontrowersyjnym karnym. Cruyff pokazał parę sztuczek, ale nie miałem wtedy, z tego meczu, wrażenia, że jest taki dobry.
Wiem, że wszyscy już pana tysiąc razy pytali o ten mecz i tą bramkę, ale trudno, żebym nie zapytał i ja.
Pamiętaliśmy zwycięstwo z Anglią u siebie, kiedy pięknie grał Włodek Lubański, a potem o kontuzję przyprawił go McFarland. To dzięki nieszczęściu Lubańśkiego ja dostałem szansę na Wembley tak naprawdę. Anglicy byli pewni siebie, ale my mieliśmy wiarę. Byliśmy pewni, że będzie ciężko, ale każdy chciał walczyć o tę szansę. I tę bramkę moją, jak się przeanalizuje, to zrobiła trójka mielecka.
Wembley robiło wtedy wrażenie?
Stadion Śląski też robi wrażenie, potrafiło tu przyjść sto tysięcy ludzi. Byliśmy oswojeni z grą przed taką publicznością.
Dlaczego Kazimierz Górski był tak dobrym trenerem?
Przede wszystkim był dobrym człowiekiem. Trener trenerem, ale o tym nie można zapominać. Z każdym zawsze porozmawiał, dla każdego miał czas, umiał wysłuchać, wiedział jak dotrzeć. Pogadał, wyciągał wnioski. Pan Kazimierz miał też wyjątkowe oko do piłkarzy. Kogo nie wystawił, to się nie zawiódł. Czasem jego wybory były kwestionowane, a na końcu rację miał on. Ale też trzeba przyznać, że mieliśmy wtedy bardzo mocną generację piłkarzy. Na mundial jechało nas dwudziestu czterech. A jeszcze dwudziestu tak samo dobrych zostawało w Polsce.
Potrafił was okrzyczeć?
Głos podnosił, ale bez krzyczenia. Zdenerwować też się potrafił – na Wembley wyszedł trzy minuty przed końcem meczu.
Na mundialu byliście sensacją, tu pan chyba nie powie, że spodziewał się sam aż takich wyników.
Jechaliśmy z myślą, żeby zagrać przynajmniej cztery mecze. Nie, jakby mi ktoś powiedział, że będzie to tak wyglądać, to bym na tyle nie liczył, ale znowu – była wiara. Dlaczego ma być źle? To jest sport, piłka nożna, a to była niesamowita drużyna. Prezentowaliśmy światowy poziom.
Jak się grało na tej murawie “wodnej” z RFN?
To się nie grało. To się kopało. Przypadek rządził. Raz piłka stawała, raz dostawała poślizgu. Jestem przekonany, że na normalnej murawie to my byśmy zagrali w finale. I tak mieliśmy w tym meczu mimo takich warunków przewagę, tylko Maier bronił wyśmienicie. Było jednak w szatni rozczarowanie – a to był półfinał mistrzostw świata.
Co się stało z kaczką, którą dostał pan w prezencie na pożegnanie, gdy odchodził z Mielca do Francji?
Powiem tak: do Francji jej nie zabrałem. Została w Mielcu, dałem ją zaprzyjaźnionemu gospodarzowi.
Nie żałował pan, że przepadł panu mecz Stali z Realem Madryt?
Żałowałem, że tak się akurat złożyło, szczególnie, że byłem na tym meczu. Siedział na trybunach, zdrowy i gotowy do gry, tak się toczyły te negocjacje z Francuzami. Nie mógł też zagrać Andrzej Szarmach, niby też był dopięty transfer, ale jeszcze nie. Nie było więc ani mnie, ani tego, kto miał przyjść za mnie. I tak zagrali dobrze.
Jak się pan czuł w Nimes?
Dwa lata w pierwszej lidze wspominam dobrze, dwukrotnie zostałem wybrany piłkarzem miesiąca. Człowiek zawsze będzie tylko sobie zadawał pytanie – co gdyby mógł wyjechać wcześniej. Nie było wtedy takiej możliwości, a miałem opcję choćby z Holandii.
Czy kibice Stali mieli do pana pretensje, że ostatnim pana klubem w karierze była Resovia?
Zdarzały się jakieś pojedyncze sytuacje, ale to raczej kiedyś. Dziś i jedni i drudzy podchodzą do mojej osoby raczej sympatycznie, kulturalnie.
W Rzeszowie sytuacja się poprawia, Resovia weszła na zaplecze, w Stali jest ciekawy projekt, poza tym awans przegrali właśnie z Resovią. Będzie wkrótce Ekstraklasa w Rzeszowie?
Prawdopodobnie tak. Tylko chciałbym widzieć więcej działania, mniej mówienia o działaniach. Natomiast trzeba się uzbroić w cierpliwość, to się nie stanie za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Czego pan się spodziewa po Stali Mielec w Ekstraklasie?
Przede wszystkim cieszę się, żę awansowała, tak samo jak cieszę się z awansu Resovii. Kibicuję całej podkarpackiej piłce, bardzo żałuję, że spadła Stalowa Wola i to jeszcze w tak dramatyczny sposób. Jeśli chodzi o Stal, liczę, że powalczą o miejsce w środku tabeli. Uważam, że ta drużyna ma charakter. Odradza się futbol w regionie, zobaczymy tylko w jakim tempie.
Ogląda pan Ekstraklasę?
Oglądam dużo meczów w weekend, ale różne – zależy czy jestem w Rzeszowie, czy na wyjeździe. Ale tak, Ekstraklasę też, szczególnie jak leci dobry mecz. Choć jak słaby to też trzeba oglądać.
I jaka jest pana opinia na temat dzisiejszej ligi?
No cóż, mamy stadiony, te na pewno są piękne, na wysokim poziomie. Ale liga jest niestety słaba, to pokazują wyniki w pucharach. Co byśmy nie powiedzieli, one weryfikują.
Wybiera się pan na Stal?
Tak, mam jechać na pierwszy mecz.
Panie Janie, rozmawiamy przede wszystkim o polskiej lidze, ale nie mogę pana nie spytać: dziś Robert Lewandowski gra o wygraną w Lidze Mistrzów. Co pan, napastnik, sądzi o koledze napastniku?
Wszyscy Polacy będą mu dziś kibicować, życzę mu, żeby osiągnął sukces. Na pewno na to zasługuje, walczy o to długo. A jeśli chodzi o niego… powiem tak: na pewno by się złapał w Orłach Górskiego. Dodam, że gramy do dziś, choć coraz mniej.
Czy jeśli wygra Ligę Mistrzów, będzie najwybitniejszym polskim piłkarzem w historii?
Nie.
Dlaczego?
(chwila ciszy) Sam nie wiem, może i jednak będzie. Już zalicza się do najwybitniejszych. Ale rozwiałby wszystkie wątpliwości, gdyby wygrał też sukces z reprezentacją Polski, czy to na Euro czy na mistrzostwach świata. Jeśli dziś wygra Ligę Mistrzów, to w karierze będzie mu brakowało do pełni szczęścia tak myślę medalu z Polakami na wielkiej imprezie.
Fot. NewsPix