Czy doskonale znany na Łazienkowskiej, Henning Berg, prowadzący rywala Legii w drugiej rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów, Omonię Nikozję, mógł uśmiechnąć się oglądając ten mecz? Oj, mógł, mógł, bo choć ptaszki ćwierkają, że Cypryjczycy są dalecy od wysokiej formy i generalnie nie ma sensu niepotrzebnie się ich obawiać, to mistrzowi Polski też do wybitności bardzo, ale to bardzo daleko. W Bełchatowie zagrali wolno, nieprzekonująco, bez większego pomysłu i o mało nie stracili punktów z grającym w dziesiątkę Rakowem, który jednak chyba ma już w kodzie genetycznym zapisane przegrywanie spotkań, w których wcale nie musi przegrać.
Mistrzowsko Legia wyglądała tylko przez pierwsze piętnaście minut. Wtedy akcje się kleiły, na skrzydełku wózek ciągnęli Karbownik z Luquinhasem, było jakieś tempo, była jakaś intensywność. Mogło to się podobać, nawet biorąc pod uwagę fakt, że oprócz marnego wolnego Rochy i pudła Rosołka nic z tego nie wynikło. Ale to by było na tyle. Koniec dominacji. Do głosu doszedł Raków.
Łotewski odpowiednik duetu Musiolik-Brown Forbes
Częstochowianie to fajne chłopaki są. Takie, co wcale nie jeżdżą codziennie na Jasną Górę, żeby modlić się o szczęście i cudem wpakowaną jedną bramkę, która – daj Boże – przesądzi o losach meczu. Nie, oni wolą brać sprawy w swoje ręce i to się może podobać. Legia, nie-Legia, z każdym można pograć swój futbol. Podobał nam się Tudor, bardzo podobał nam się Tijanić – obaj mają charakter, ale też umiejętności. Nie bazują tylko na walce i zapieprzaniu na tyłkach (to też nam się podoba), ale przede wszystkim na tym, że umieją kopać. Piętka Tijanicia między nogami Antolicia, napędzająca akcję Gutkovskisa – palce lizać!
No właśnie, skoro wspomnieliśmy już Łotysza. Statystycznie to on stwarzał największe zagrożenie pod bramką Artura Boruca. Problem w tym, że kompletnie mu nie siedziało. Oddał trzy strzały, trzy niecelne, trzy – umówmy się – fatalnie wykonane. Miał niezłe pozycje strzeleckie, ale nie wyglądał na kogoś, kto wiedziałby, co z tym fantem zrobić. Labilna sylwetka, wzrok w nogi i koślawe kopnięcie przed siebie, które nie sprawiało żadnego zagrożenia. I ok, poza tym pokazał się z całkiem fajnej strony, bo tutaj wziął Wieteskę na plecy, tam napędził Cebulę, tu zszedł głęboko i zdobył przestrzeń, kiedy indziej jeszcze ładnie balansem ciała zmylił Jędzę i Slisza, ale cholera jasna, to jest napastnik! NAPASTNIK. Nie przyszedł do Częstochowy, żeby być połączeniem Browna Forbesa i Musiolika (trochę przyszedł, ale pozwólcie dokończyć), ale po to, żeby do tego wszystkiego, co umie on i co umieją oni, dołożyć jeszcze skuteczność.
Skuteczność, której na razie nie zaprezentował.
Mistrz prostych goli w akcji
Przy tym powinien on wziąć korepetycje u Tomasa Pekharta. Czech dzisiejszy mecz skończył z dwoma golami. Golami na wagę zwycięstwa, a przy tym dwoma golami całkowicie w swoim stylu. W pierwszej akcji dołożył głowę do wstrzelenia Jędrzejczyka, a w drugiej nogę do pięknie przedłużonego przez Rosołka (pozazdrościł Praszelikowi) podania od Luquinhasa. Mistrz łatwych bramek. Skarb dla każdego trenera. Miał dwie sytuacje i dwie sytuacje wykorzystał. Tak to powinno wyglądać – snajper nie musi rozbijać wszystkich stoperów wokół, żeby zrobić dobrą robotę.
Przy tym podkreślmy: Legia wygrała ten mecz ledwo, ledwo. Właściwie to przepchnęła go kolanem. Raków miał utrudnione zadanie, bo KATASTROFALNE zawody zagrał Maciej Wilusz. Facet trochę widział. Przyjechał z silnej ligi, gdzie, kiedy był zdrowy, grał regularnie, a wykartkował się jak junior na Luquinhasie. Przez niego Raków zaczynał drugą połowę w dziesiątkę, ze Schwarzem w trójce defensorów, i choć walczył dzielnie, grając z Legią, jak równy z równym, to trochę stał na straconej pozycji. Nie pomogła nawet świetna akcja Marcina Cebuli, który wziął na karuzelę Wieteskę, i równie dobre wykończenie Patryka Kuna, który generalnie z dobrych wykończeń wcale nie słynie.
Raków nie mógł wygrać tego meczu. I to nie tylko z powyższych powodów, tej gry w dziesiątkę i faktu gry z Legią, ale też dlatego, że to aż absurdalne, jak bardzo w genotypie tego klubu zapisane jest przegrywanie takich spotkań. Poprzedni sezon – frajerskie porażki z Wisłą Kraków 2:3, Arką Gdynia 2:3 czy Piastem Gliwice 1:2. Świeże rany. I teraz tej porażki może nie nazwiemy frajerską, to byłoby za dużo powiedziane, ale na pewno dało się tutaj wyciągnąć punkt.
Legia bez stylu
Bo Legia znów zagrała nieprzekonująco. Jedynym gościem w formie na Ligę Mistrzów jest Luquinhas. Kiwa. Drybluje. Prowadzi. Miał dwa kluczowe podania. Po faulach na nim wypadł Wilusz. Próbował przyspieszać, motywować swoich kolegów, ciągnął grę. Ale nie miał wsparcia. I to jest największy problem Legii. Trochę brakuje takiego ofensywnego ładu i składu, choć przecież ma kto grać. Rosołek jest w niezłej formie, choć bywa irytujący. Od Gwilii trzeba oczekiwać więcej inwencji, bo z Rakowem głównie się przyglądał. Slisz wyglądał na zagubionego. Zresztą, znowu to samo, bo tak samo było z Linfield. Antolić zagrał słabszy mecz, ale jemu wybaczamy, gorszy dzień, zdarza się. Niezłą zmianę dał Martins (potrafi uderzyć!), ale to za mała próba.
No i last but not least (angielski akcent specjalnie dla niego) – zadebiutował Bartosz Kapustka. Jak było? Raczej mocno średnio. Zaliczył dwie bardzo głupie straty, nie wszedł w drybling w bardzo dobrej ku temu okazji i zamiast tego za mocno podał do Mladenovicia, ale też zaliczył jedno fajne dośrodkowanie zmarnowane przez Serba i jeden niezły odbiór na Petrasku. Czekamy na więcej.
Generalnie Legia zaczyna sezon w czystymi papciami – wygrana na start Pucharu Polski, eliminacji Ligi Mistrzów i na inaugurację Ekstraklasy. Ale żeby to jeszcze nie jest Legia, o której powiemy, że dominuje i z ręką na sercu nam się podoba. Nawet ten Artur Boruc taki jakiś niemagiczny – nie krytykujemy, ale przy bramce Rakowa chyba mógł zrobić więcej. Ale dobra, sami nie wiemy, może zwycięstwa dodadzą tej ekipie barwy, tak jak może kolejna taka porażka nauczy czegoś Rakowa…