Oglądaliście w nocy starcie ekip z Los Angeles? Jeśli tak, to mogliście dostrzec, że od momentu, kiedy sezon NBA się zatrzymał, minęło tyle czasu, że nawet broda LeBrona Jamesa zdążyła posiwieć. Niektórzy zawodnicy pracowali nad formą, inni zbijali bąki, ale w ciągu najbliższych dni wszyscy pojawią się na parkiecie. No, niemal wszyscy, bo do kompleksu Disneylandu, gdzie najlepsza liga świata dogra sezon, przyjechały dwadzieścia dwa z trzydziestu zespołów. Co nas w powrocie NBA interesuje najbardziej?
To w ogóle się uda?
Dla niedoinformowanych przedstawiamy, jak wygląda sytuacja: dwadzieścia dwa zespoły zostały umieszczone w kompleksie Disneylandu w Orlando, do którego wstęp mają tylko zawodnicy, pracownicy klubów, obsługa ośrodka oraz wyselekcjonowani dziennikarze.
W ciągu ostatnich tygodni drużyny rozgrywały sparingi, a właściwy sezon ruszył (tj. wrócił, poprzednie mecze miały miejsce 11 marca) dzisiaj tuż po północy. Los Angeles Lakers pokonali Los Angeles Clippers 103:102, a Utah Jazz rozprawili się z New Orleans Pelicans 106:104. Kolejne spotkania będą rozgrywane maksymalnie do 12 października (wtedy zaplanowane jest ostatnie starcie finałów). Najpierw zespoły mają zaliczyć po osiem meczów sezonu regularnego. Potem najlepszą szesnastkę czeka pełna faza play-off. W jej przypadku mówimy o braku jakichkolwiek cięć (jak w przypadku piłkarskiej Ligi Mistrzów), każda seria będzie liczyć od czterech do siedmiu meczów.
Przejdźmy do kwestii zakwaterowania. Zawodnicy żyją w bańce, kontakt z osobami spoza kompleksu jest ograniczony do minimum. O każdym wyjściu muszą poinformować odpowiednie osoby. Mieszkają w pojedynczych pokojach, jedzenie mają dostarczane pod drzwi. Na początku narzekali, że kurczak był za suchy, ale teraz już się do jego jakości przyzwyczaili.
Nie znaczy to jednak, że wszyscy w takich warunkach czują się komfortowo i nie kusi ich czegoś odwalić. Oto kilka ciekawych wydarzeń z ostatnich tygodni.
- Zawodnik Los Angeles Clippers Lou Williams otrzymał zgodę, aby polecieć do Atlanty na pogrzeb dziadka. Nieco później został sfotografowany… w klubie nocnym. W nagrodę otrzymał dziesięć dni kwarantanny.
- Instagramowa modelka Anna Mya napisała na Twitterze, że jeden z zawodników zaprosił ją do kompleksu w Orlando. I wszystko byłoby w porządku, bo nikt nie broni graczom żyć ich życiem, gdyby nie to, że osoby z zewnątrz wstępu po prostu nie mają. Nieważne, czy mówimy o rodzinie zawodnika, czy o ładnych paniach znalezionych na portalach społecznościowych. Jaki zawodnik kontaktował się z Myą? Nie udało się do tego dotrzeć.
- Skrzydłowy Sacramento Kings Richaun Holmes wyszedł z pokoju. Zrobił kilkaset metrów i spotkał się z dostawcą jedzenia, bo był głodny. Odebrał co jego i wrócił do pokoju. Oczywiście takie zachowanie nie mogło ujść mu na sucho. Władze ligi nałożyły na niego dodatkowe dziesięć dni kwarantanny.
Skąd wziął się ten cały reżim? Oczywiście z tego powodu, że pandemia koronawirusa wciąż ma się w Stanach Zjednoczonych bardzo dobrze. Zatem jeden zły ruch, jeden zawodnik szalejący na mieście albo nieostrożny dziennikarz, mogą doprowadzić do rozwalenia całego projektu. Wirus rozprzestrzeniający się po Disneylandzie wcale nie jest science-fiction, tylko, niestety, realnym scenariuszem.
Czy ktoś poza Milwaukee i Los Angeles ma szansę?
Możecie oczywiście uważać, że jeśli w tym roku nie przyznajemy Złotej Piłki, to lepiej wszystko rzucić w cholerę i z wyłonienia mistrza NBA też zrezygnować. Będziecie jednak w absolutnej mniejszości. Jasne, mamy do czynienia z najdłuższym sezonem w historii. Na dodatek niektóre zespoły nie zjawiły się w Orlando w pełnym składzie. Mówimy choćby o Lakers, bo Avery Bradley z powodów rodzinnych odpuścił sobie powrót do gry.
Mimo dziwnych czasów trofeum Larry’ego O’Briena wciąż jednak pobudza wyobraźnię. To będą nietypowe play-offy, bo co już jest pewne – nie zobaczymy podczas nich kibiców. Ale to nie znaczy, że zawodnicy nie chcą sięgnąć po główną nagrodę. Może po latach będą osądzani o zdobycie tytułu „z gwiazdką”, ale trudno – San Antonio Spurs w 1999 roku też byli (krótszy sezon z powodu „lockoutu”).
Kto zatem jest głównym faworytem do wygrania tej zabawy? Mówi się przede wszystkim o dwóch zespołach z Los Angeles (Clippers i Lakers) oraz Milwaukee Bucks. Nieprzypadkowo są to też ekipy, które mogą pochwalić się na ten moment trzema z czterech najlepszych bilansów w lidze.
Kwartet uzupełniają obrońcy tytułu – Toronto Raptors. To już naprawdę ciekawa historia. Drużyna, która straciła MVP finałów z zeszłego roku (Kawhi’ego Leonarda), gra jeszcze lepszy sezon regularny niż ostatnio. Play-offy to jednak osobna bajka. Mamy wrażenie, że jedynakowi z Kanady będzie podczas nich zwyczajnie brakować siły ognia.
Mistrzostwo albo nic – taką dewizę lub jej wariację mogą mieć Houston Rockets. Klub Jamesa Hardena zrobił w lutym niezwykle ryzykowny ruch, wymieniając podstawowego środkowego – Clinta Capelę – na skrzydłowego Roberta Covingtona. To jednak nie znaczy, że od tego momentu więcej czasu na parkiecie dostawał dotychczasowy rezerwowy center. Nic z tych rzeczy. Rockets grają po prostu maksymalny „smallball”. Każdy zawodnik w podstawowej piątce jest mobilny i rzuca za trzy, żaden nie ma ponad 201 cm wzrostu.
Czy to recepta na sukces w obecnej NBA? Cóż, nie będziemy ich przekreślać. Bardziej tradycyjnie do sprawy podchodzą Denver Nuggets. U nich – dla odmiany – gra oparta jest o mierzącego siedem stóp Nikolę Jokica. Serb wyrósł w ostatnich latach na drugiego najlepszego europejskiego gracza w lidze (najlepszy jest pewien Grek, do którego zaraz przejdziemy). Jego Denver przez większość sezonu legitymowało się drugim bilansem w konferencji zachodniej, ale ostatecznie spadło na trzecią pozycję.
Niestety, mamy wrażenie, że wciąż brakuje im doświadczenia. Są o ten jeden rok – albo o jedną gwiazdę w składzie – od zagrożenia największym faworytom. Coś podobnego możemy powiedzieć o Boston Celtics. Jayson Tatum grał fantastycznie, wciąż robi postępy, ale chyba nie jest jeszcze liderem, który poprowadzi Celtów do upragnionego, dziewiętnastego pierścienia.
Zostają nam jeszcze:
- Philadelphia 76ers – ani razu podczas sezonu regularnego nie wyglądali na potencjalnych mistrzów NBA. Chcą nimi być, ale zejdźmy na ziemię – na ten moment mówimy o szóstej ekipie konferencji wschodniej.
- Miami Heat – podobny przypadek jak Raptors. Mocny zespół bez wielkich gwiazd (Jimmy Butler chyba kimś takim nie jest). W ostatnich latach ten moduł mistrzowskich pierścieni nie przynosił.
- Utah Jazz – to, co wyżej. Z tym że tu dochodzi jeszcze kwestia chemii w drużynie. O wysokim gagatku z Francji – Rudy’m Gobercie – już pisaliśmy w nieprzychylnych słowach. Czy koledzy z drużyny kompletnie zapomnieli o jego głupocie?
- Dallas Mavericks – my pomniki Lucę Doncicowi chcemy stawiać już teraz. Jeśli w swoim drugim sezonie w lidze zdobędzie mistrzostwo, to faktycznie chyba w Teksasie jakiś wybudują. I nikt nie będzie chciał go wywracać.
Kto zatrzyma Giannisa Antetokounmpo?
O miano najlepszego koszykarza na świecie bije się już od dobrych trzech lat. Nie jest jednak łatwo strącić z tronu LeBrona Jamesa, silne argumenty w garści trzyma też Kawhi Leonard. Giannis Antetokounmpo może dominować, może notować statystyki z kosmosu, ale na końcu liczy się mistrzostwo. Dopóki go nie zdobędzie, jego status nie będzie jasny.
Czy jednak pod względem wpływu, jaki ma na wydarzenia boiskowe, ktoś może się z nim równać? Słuchajcie, mówimy o gościu, który jest głównym faworytem do zgarnięcia dwóch indywidualnych nagród – najbardziej wartościowego zawodnika sezonu (MVP) oraz najlepszego defensora sezonu (DPOY). Pierwsze z tych wyróżnień otrzymał zresztą już w 2019 roku. Dokłada do tego wyniki zespołowe, bo jego Milwaukee Bucks cieszą się bilansem 53 zwycięstw i 12 porażek, oczywiście najlepszym w lidze.
W play-offach gra rozpocznie się jednak od początku. W pierwszej rundzie jego zespół będzie musiał pokonać – zapewne – Brooklyn Nets albo Orlando Magic. Następnie już nadejdzie starcie z drużyną, która ma mistrzowskie ambicje. Potem z kolejną, również celującą wysoko. A na sam koniec pozostanie jeszcze seria, w której będzie trzeba pokonać piekielnie mocną ekipę z Los Angeles. Albo innego mocarza z Zachodu.
To naprawdę długa, trudna druga. Jeśli Giannis ją pokona, nikt nie będzie miał wątpliwości, że mamy do czynienia z nowym królem koszykówki. A jakby mu się nie udało? Kendrick Perkins, były koszykarz m.in Boston Celtics, a obecnie ekspert telewizyjny, sugerował, że albo Grek wreszcie zdobędzie mistrzostwo, albo szybko opuści Milwaukee.
Bardziej prawdopodobne jest to, że z największego miasta stanu Winsconsin wyjedzie dopiero w 2021 roku. Wtedy bowiem skończy mu się kontrakt. Większy rynek i życie w prawdziwej amerykańskiej metropolii na pewno będą go kusić. Szanse Bucks na zatrzymanie Giannisa na dłuższą metę nie mogą stać wysoko.
Muszą po prostu liczyć, że zdobędzie te mistrzostwo. A rok później kolejne. Antetokoumpo może sprawiać wrażenie rodzinnego faceta, zżytego z miejscowymi kibicami, ale ambicja prędzej czy później weźmie górę.
Na jakiego zawodnika będziemy zwracać uwagę?
Mamy za już sobą serię meczów, które pomagają w ocenie obecnej formy zawodników. Kto wybił się ponad innych?
Tu zaskoczenia nie będzie – Bol Bol. Debiutant z Denver Nuggets w pierwszej części sezonu grał wyłącznie w G-League (zaplecze NBA), na parkiecie w NBA nie pojawił się nawet na minutę. Trener Michael Malone postanowił jednak zabrać go do Disneylandu i błyskawicznie dać mu szansę.
Na sparing z Washington Wizards szkoleniowiec wystawił najwyższą piątkę w historii NBA. Oprócz mierzącego około 220 cm Bola pojawiła się w niej dwójka środkowych – Nikola Jokic i Mason Plumlee oraz dwójka skrzydłowych – Paul Millsap i Jerami Grant. Takie zestawienie było nieco wymuszone, bo Nuggets nie mieli ze sobą wówczas kilku graczy obwodowych, którzy mieli dopiero pojawić się w Orlando.
Bol Bol jednak perfekcyjnie wykorzystał daną okazję. Uzbierał 16 punktów, 10 zbiórek i 6 bloków. To jednak nie mówi całej historii. Chudy jak patyk dwudziestolatek rzucał za trzy, dryblował jak rozgrywający, a w obronie wręcz od niechcenia blokował próby rywali.
Akurat jego defensywne popisy nas specjalnie nie dziwią. Mówimy w końcu o potomku Manute’a Bola, najwyższego koszykarza w historii NBA. Lekkość, z jaką porusza się Bol Bol, jest jednak niespotykana, jak na zawodnika tego gabarytu. Przypomina nam nieco Kevina Duranta, tylko wyższego o dziesięć centymetrów. Nuggets będą mieli z tego chłopaka sporo pociechy, pytanie tylko, czy już w tym roku? Liczymy, że owszem, bo mało który koszykarz wzbudza obecnie tyle ekscytacji.
Ostrzymy również zęby na każde ze spotkań Ziona Williamsona, który w przeciągu ostatnich miesięcy dorobił się bardziej wyżyłowanej, smuklejszej sylwetki. W sparingach go nie oglądaliśmy, musiał bowiem opuścić „bańkę” z powodów rodzinnych, ale do gry wrócił w meczu z Utah Jazz.
W 15 minut na parkiecie zdążył uzbierać 13 oczek. Niestety, długo go nie oglądaliśmy, bo – po takiej przerwie od gry – Pelicans woleli dmuchać na zimne. Tyle czasu wystarczyło, aby ten wyskakany szaleniec mógł ponownie zaprezentować kapkę swojego potencjału. Świetnie grał już zresztą podczas pierwszej części sezonu, kiedy zdobywał średnio ponad 23 punktów na mecz na wysokiej skuteczności.
Krytycy przebąkiwali jednak, że z tego Ziona to jest niezły grubasek. I przydałoby mu się zrzucić kilka kilogramów. Widocznie młodzian wziął sobie te słowa do serca. Wyżej skakać się pewnie nie da, ale może poczynić spory postęp choćby w defensywie, gdzie powinien być o ułamek sekundy szybszy.
W temacie „koszykarze, których warto oglądać” wspomnimy jeszcze kilku dżentelmenów.
- Ben Simmons – przeszedł z pozycji numer jeden na czwórkę. Sixers chcą mieć najlepszy duet podkoszowych w lidze, ale do tego będzie potrzeba, aby Australijczyk wreszcie zaczął w miarę regularnie trafiać trójki.
- LeBron James – cieszmy się nim, dopóki możemy.
- James Harden – nikt podczas sparingów nie był w takim gazie, jak on. A ambicje mistrzowskie, co już się stało regułą w ostatnich latach, ma bardzo duże.
- Brandon Clarke i Ja Morant – Pelicans mają Ziona, a najlepszymi debiutantami w ekipie Grizzlies jest ta dwójka. Sezon dla pierwszego z nich miał skończyć się w lutym, kiedy doznał kontuzji, ale „uratowała” go przerwa w rozgrywkach. Morant te kilka miesięcy mógł wykorzystać natomiast na budowanie masy, bo bądźmy szczerzy – jest chudziutki. Nie przeszkodziło mu to jednak w wejściu do NBA z hukiem.
- Luka Doncic – to chyba nie wymaga komentarza.
Kto wygra walkę o miejsce w play-offach na Zachodzie?
W Orlando znalazło się dziewięć drużyn z konferencji wschodniej i aż trzynaście (!) z konferencji zachodniej. Wzięło się to z tego, że po jednej stronie mamy pełno słabiutkich ekip, pokroju Atlanty Hawks, a po drugiej – niemal same mocne.
Portland Trail Blazers, New Orleans Pelicans, Sacramento Kings, San Antonio Spurs, Phoenix Suns – wszystkie te zespoły znajdują się na ten moment poza fazą play-off. Wszystkie jednak w teorii mogą wciąż dogonić ósmych Memphis Grizzlies. Nie będzie o to łatwo, bo w ramach pozostałego sezonu regularnego każda drużyna ma rozegrać osiem meczów (Pelicans już jeden mają za sobą).
Przewaga Grizzlies jest dość znacząca komfortowa. Wygrali 32 spotkania i przegrali 33. Reszta z wyżej wymienionych ekip ma przynajmniej 36 porażek. A choćby szanse Suns są wprost minimalne. Aż 39 razy w tym sezonie schodzili bowiem z parkietu pokonani. Nikt im nie chciał odbierać szansy. Dlatego Devina Bookera i spółkę w Orlando zobaczymy. Są tam jednak bardziej dla towarzystwa. Narzekać nie mają po co, bo chyba jednak lepiej być w tej dwudziestce dwójce wyróżnionych, niż oglądać mecze z perspektywy telewizora.
Warto jednak podkreślić jedną rzecz. Z racji, że wszystkie mecze sezonu regularnego nie zostaną rozegrane, władze NBA postanowiły wprowadzić absolutną nowość. Jeśli dziewiąta drużyna konferencji skończy rozgrywki ze stratą mniej niż czterech meczów do ósmego zespołu, rozegrana zostanie dodatkowa seria, która będzie miała za zadanie wyłonić finalnego uczestnika play-offów. To zwiększa szanse rywali Grizzlies.
Kto zatem będzie walczyć się do ostatniego momentu? Blazers ostatni raz w play-offach nie grali w 2013 roku. Mają na dodatek czołowego grajka w lidze – Damiana Lillarda. Furorę na portalach społecznościowych robiły też zdjęcia odchudzonego Carmelo Anthony’ego, który może przypomni sobie, jak to było być czołowym strzelcem ligi (choć w sparingach nie zachwycał). Ekipa z Portland będzie jednak musiała sobie radzić bez gracza pierwszej piątki – Trevora Arizy – który z powodów rodzinnych do Orlando nie przyjechał.
Bardzo solidnie wyglądają New Orleans Pelicans. W ekipie Alvina Gentry’ego aż roi się od talentu. Odrodzony po latach w Lakers Brandon Ingram, coraz lepiej rzucający Lonzo Ball, smukły i skoczny jak kangur Jaxson Hayes. Wszyscy wymienieni zawodnicy zaliczają się do grupy „U-23”. Najważniejszy jest jednak Williamson, o którym pisaliśmy wcześniej. Nie mamy wątpliwości – Pelicans mogą nie awansować do fazy play-off, ale na pewno miło będzie się ich w ciągu najbliższych dwóch tygodni oglądać.
Nie chcemy być brutalni dla fanów San Antonio Spurs oraz Sacramento Kings (są tacy?), ale te zespoły zapewne zaliczą nieco turystyczną wizytę. Ich strata do Grizzlies jest podobna do tej Blazers, ale potencjał mają po prostu znacznie mniejszy. Nieco szkoda, że Gregg Popovich na ostatnie lata trenerskiej kariery nie odnosi sukcesów, ale kiedyś na ich brak narzekać w końcu nie mógł. Drużynie z Kalifornii pozostaje natomiast poczekać, aż młodzież zrobi kolejny krok. Taki już los mieszkańców „prowincji” NBA.
KM
Fot. Newspix.pl