Gdybyśmy przenieśli się do początków stycznia i zapowiadali wszem i wobec, że finał Pucharu Polski odbędzie się 24 lipca w Lublinie przy kilku tysiącach widzów na trybunach, zostalibyśmy uznani za wariatów. Gdybyśmy przenieśli się do początku kwietnia i zapowiadali wszem i wobec, że finał Pucharu Polski w ogóle się odbędzie, sytuacja nie uległaby zmianie, nadal mielibyśmy opinię szalonych. Ten zwariowany sezon miał potężne zakręty. Przez chwilę sądziliśmy, że piłka nożna nie wróci do października, przez chwilę myśleliśmy, że na liście zwycięzców polskich turniejów przy dacie 2020 pozostanie biała plama.
Dziś, w dniu finału Pucharu Polski, który nie tylko zostanie uczciwie rozegrany, ale nawet zgromadzi na trybunach sporą grupę kibiców z Krakowa i Gdańska, czujemy po prostu dumę.
To nie jest tak, że polski futbol wrócił ot tak, bo pandemia się przesunęła, bo przestraszyła się nieustraszonych kibiców na stadionach. Nie, to ogromna, tytaniczna wręcz praca całego społeczeństwa oraz wszystkich piłkarskich organizacji, od góry, aż po sam dół. Na pewno ten finał nie zostałby rozegrany, gdyby nie odpowiedzialność nas wszystkich, Polaków, w okresie, gdy koronawirus był najbardziej niebezpieczny – bo nieznany, nowy, niezlokalizowany. Udało nam się uniknąć obrazków, które cały czas śledzimy choćby w USA, o Brazylii nie wspominając. Ale wśród tych, którzy swoją determinacją oraz wolą walki doprowadzili ten sezon do bezpiecznego końca, trzeba wymienić szereg innych organizacji.
Finał na zwieńczenie pandemicznego sezonu
To Ekstraklasa SA, która grała pierwsze skrzypce przy opracowywaniu wzorców postępowania tak, by Ministerstwo Zdrowia nie zgłosiło żadnych zastrzeżeń. To Polski Związek Piłki Nożnej, który lobbował nie tylko w tematach stricte boiskowych, ale i tych dotyczących kibiców na trybunach. To same kluby, w większości wyjątkowo odpowiedzialne. To sami kibice, którzy nie świrowali na meczach z ograniczoną publicznością. To my wszyscy – polski futbol, który bez żadnych kompleksów wobec nikogo, po prostu dokończył sezon. 37 kolejek Ekstraklasy. Normalnie rozegrany Puchar Polski, wraz z tym ostatnim akcentem – finałowym starciem.
Już same pandemiczne okoliczności nadają temu wydarzeniu wyjątkową rangę. Ale dodajmy, że przecież zmierzą się tutaj dwie drużyny, które będą chciały uratować w Lublinie swój sezon. Dwóch trenerów, którzy są stale wymieniani w kontekście tytułu najlepszego polskiego szkoleniowca. Dwa kluby, których gabloty z trofeami albo nie są specjalnie obfite w eksponaty, albo cała ekspozycja jest już mocno przykurzona.
Lechia Gdańsk? Mimo wszystko rozczarowanie. Mimo utrzymania w składzie wszystkich najważniejszych ogniw, mimo próby wzmocnienia poszczególnych formacji, pucharowa przygoda była wyjątkowo krótka, a w lidze nie było szans na dotrzymywanie kroku liderom. W dodatku te problemy finansowo-organizacyjne, rozstanie w kiepskim stylu z kilkoma zasłużonymi piłkarzami. Przez moment niepewność nawet w tak podstawowych kwestiach jak otrzymanie licencji. Piotr Stokowiec też potwierdził raczej swoją renomę trenera dobrego, ale mimo wszystko minimalistycznego. Gdy jest okazja dobić gwóźdź, on cofa się na własną połowę sprawdzić, czy na pewno wszyscy posiadają kaski ochronne, bez których wbijanie gwoździ jest ryzykowne i niebezpieczne.
Tu i tu głód trofeum
Dla Gdańska, dla Lechii i dla samego Piotra Stokowca to nie tylko okazja, by zakończyć ten trudny sezon sporym sukcesem, ale też ścieżka do Europy, do której lechistom w lidze zabrakło pięciu punktów. Drugi sezon z rzędu na międzynarodowych arenach to ważny krok w kierunku ugruntowania swojej pozycji w polskiej piłce. O korzyściach finansowych nie wspominamy – w kontekście opłacania kontraktów piłkarzy, którzy rozwiązali umowy z winy klubu, każdy 1000 złotych będzie powitany w kasie z radością i wdzięcznością. A przecież triumf w Pucharze Polski to kwota liczona nie w tysiącach, ale w milionach.
Cracovia? Dla nich ten sezon to już w ogóle porażka. Miało być… Ba, w sumie to było, nawet przez dłuższy okres, boksowanie z Legią o fotel lidera tabeli. Ale potem nadeszły fatalne serie, które zepchnęły Pasy na odległe, siódme miejsce w lidze. To wynik katastrofalny o tyle, że przecież w Krakowie nie brakuje nawet ptasiego mleczka. Janusz Filipiak dba o spokój finansowy i jest to stan utrzymujący się od lat. Michał Probierz dostał zaufanie i czas nie tylko jako trener, ale też wiceprezes, meblujący klub po swojemu. Skład na papierze nie wyglądał wcale źle, jedyna rysa na tym idyllicznym obrazku to chyba wyrugowanie ze składu praktycznie wszystkich Polaków.
Stawka spora – kto się uwiarygodni?
I co? I nic. Wiele wskazywało na to, że Cracovia będzie największym rozczarowaniem sezonu. Nie boimy się tak dużych słów – po spadkowiczach nikt nie oczekiwał miejsca w górnej połowie tabeli. Od Pogoni nikt nie oczekiwał mistrzostwa. Może od Zagłębia Lubin wymagalibyśmy przynajmniej górnej ósemki, ale poza tym? Tylko Cracovia tak boleśnie rozjechała się z oczekiwaniami kibiców. Dlatego też taką ulgą był wygrany półfinał Pucharu Polski. Dla Probierza, dla Filipiaka i dla samej Cracovii finał Pucharu Polski to okazja do twardej odpowiedzi dla wszystkich krytyków. Okej, zrobiliśmy błędy, nie wszystko się udało, ale włożyliśmy coś do gabloty. Dla Probierza byłby to pierwszy triumf od prawie dekady, dla Filipiaka pierwszy podczas jego rządów w klubie, dla samej Cracovii – pierwszy od prehistorycznych czasów, których nie pamiętają już nawet najstarsi kibice.
To mecz z gigantyczną stawką dla obu drużyn, obu klubów, obu trenerów. Mecz, który daje powód do dumy całemu środowisku piłkarskiemu. Oczywiście mecz o Puchar Polski. W kontekście nudnawego finiszu ligi – czas na gigantyczne emocje. Szczerze, bez ściemniania – nie możemy się doczekać.
Fot.FotoPyK