Tomasz Nowak to najbardziej otrzaskany z Ekstraklasą zawodnik Podbeskidzia, które w środę wywalczyło wyczekiwany od dawna awans. 34-letni pomocnik wcześniej wchodził do elity z Koroną Kielce, Górnikiem Łęczna i Zagłębiem Sosnowiec, więc doskonale wie, co powinien robić beniaminek, a czego unikać. Ten sezon był dla niego huśtawką nastrojów. Większość czasu stracił z powodu powtórnego zerwania więzadeł, ale na początku i na końcu dużo dokładał do sukcesu. Rozmawiamy z nim na te tematy, a także o sile “Górali” w I lidze, wyzwaniach czekających po awansie i… planach na najkrótszy w życiu urlop. Zapraszamy.
To pana czwarty awans do Ekstraklasy z czwartym klubem. Jak on smakuje w porównaniu do poprzednich?
Każdy na swój sposób smakuje inaczej, ale cieszy tak samo. Najważniejsze, że nadal czerpię z tego wszystkiego ogromną radość. Sezon zaczął się dla mnie bardzo dobrze. Od pierwszej kolejki dostawałem szansę grania po poważnej kontuzji w Zagłębiu Sosnowiec, wszystko fajnie wyglądało. Później drugi raz zerwałem więzadła i mogło się wydawać, że sezon mam z głowy. Koronawirusowa przerwa w moim przypadku miała pozytywne strony. Zyskałem dużo dodatkowego czasu, żeby spokojnie wrócić do zdrowia i formy, a finalnie do grania. W ostatnich meczach wskoczyłem do podstawowego składu, trener Krzysztof Brede znów mi zaufał i mogę świętować awans z perspektywy boiska, a nie trybun, na których siedziałem jesienią.
Gdyby nie wymuszone przerwanie ligi, zdążyłby pan jeszcze zagrać w tym sezonie?
Na pewno nie tyle, co teraz. Plany były takie, że byłbym do dyspozycji na 6-7 ostatnich kolejek. Nie wiem jednak, czy zdążyłbym odbudować formę i zagrał w dłuższym wymiarze. Byłoby o to zdecydowanie trudniej.
Leczenie przebiegało bez komplikacji?
Tak, w miarę szybko doszedłem do siebie. Już po pięciu miesiącach pojechałem na zimowy obóz z drużyną. Brałem udział w treningach, rozgrzewkach i mniejszych gierkach. Z tyłu głowy jednak siedziało to, że dwa razy w krótkim czasie zrywałem więzadła, więc nie chciałem się aż tak spieszyć z powrotem. Dałem sobie więcej czasu, zwłaszcza że pierwsze dwa wiosenne mecze z Wigrami i Wartą pokazały, że nie muszę na siłę już grać. Mamy na tyle silny zespół, że każdy każdego mógł zastąpić.
Z tych czterech awansów ten z Podbeskidziem był najspokojniejszy, najbardziej kontrolowany?
Niewykluczone, że tak. Od samego początku byliśmy faworytem rozgrywek i od pierwszych kolejek potrafiliśmy temu sprostać. W Sosnowcu bardzo długo atakowaliśmy z tylnego szeregu i awansowaliśmy rzutem na taśmę po serii zwycięstw na finiszu. Teraz cały czas byliśmy na podium, zawsze mieliśmy poczucie, że jesteśmy mocni. Chyba każdy, kto regularnie ogląda I ligę przyzna, że zasłużyliśmy na wejście do Ekstraklasy.
No właśnie, nie było momentu w tym sezonie, gdy można było mówić z pełnym przekonaniem, że znaleźliście się w kryzysie, że coś się wam wymyka z rąk.
Jesienią zdarzyły nam się dwie kolejne porażki z Wigrami i Wartą. Zachowaliśmy wtedy spokój w szatni, nie było zbędnej nerwowości. Niedawno mieliśmy serię trzech kolejnych remisów, a zaraz potem dopiero w doliczonym czasie uratowaliśmy 1:1 w Bełchatowie. Niektórzy zaczęli się doszukiwać kryzysu, ale powtarzałem, że my w tamtych meczach zdobywaliśmy po punkcie, a nie traciliśmy dwóch. Gdy remisowaliśmy, ci, którzy nas gonili przegrywali i jeszcze powiększaliśmy przewagę. Jeżeli zdobywasz punkt po odrobieniu strat – zwłaszcza na wyjazdach – to trzeba go szanować. Zawsze podaję przykład Zagłębia Sosnowiec. W moim pierwszym sezonie zabrakło nam tam właśnie tego jednego punktu do awansu, dopiero rok później się udało.
Czyli ta seria remisów też nie zachwiała waszej pewności?
Absolutnie nie. To była dla nas próba charakteru. Na Miedzi szybko prowadziliśmy, ale potem nagle zaczęliśmy przegrywać i grać w dziesiątkę. Trzeba było sobie z tym poradzić i udało się – wyrównaliśmy w meczu z bardzo trudnym przeciwnikiem. Z Puszczą, GKS-em Tychy czy Bełchatowem też musieliśmy odrabiać straty i to robiliśmy, a mieliśmy nawet sytuacje mogące dać zwycięstwo. Nie czuliśmy więc, że gramy w tych meczach słabo, że jakość zespołu spadła. Po prostu wynik nie do końca szedł za tym, co było na boisku.
Naszą siłą był kolektyw, nie byliśmy zdani na formę jednego czy dwóch zawodników. Nawet jeśli ktoś będący wcześniej w gazie wpadał w lekki dołek, to jego następca potrafił wejść w te same buty. I właśnie dlatego uniknęliśmy większego kryzysu.
Awans przypieczętowaliście szalonym 4:3 z Odrą Opole. Po Stali Mielec dzień wcześniej widać było, że paraliżuje ją stawka spotkania z Chrobrym, wy natomiast od początku sunęliście na całego.
Generalnie to nas w tym sezonie charakteryzowało. Zwłaszcza u siebie prezentowaliśmy bardzo ofensywny futbol, w pięciu czy sześciu meczach strzelaliśmy w Bielsku po cztery gole. Z Odrą przy 4:1 za bardzo się rozluźniliśmy. Kibice zaczęli śpiewać i świętować, trochę nam się to udzieliło. Odra niby nic nie potrafiła wykreować po przerwie, a tu nagle z niczego zdobyła dwie bramki. Ale z drugiej strony, piłka jest po to, żeby poczuć dreszczyk emocji i wczoraj go zapewniliśmy. Wynik na końcu się zgadzał, więc całość jeszcze lepiej smakowała.
Nie ma co ukrywać: dopisało wam szczęście i w ofensywie, i w defensywie. Odra w pierwszej połowie strzeliła prawidłowego gola, Dawid Błanik nie znajdował się na spalonym.
Często mówię, żeby nigdy nie szukać winy w sędziach. Oni też są ludźmi, też mogą się pomylić, a jak człowiek usiądzie na koniec sezonu z podsumowaniem, to suma szczęścia i pecha zawsze wychodzi na zero. Raz będzie gwizdek na twoją korzyść, innym razem na niekorzyść. Teraz również pamiętam sytuacje, które sędziowie powinni nam inaczej rozstrzygnąć, ale po czasie są one bez znaczenia. W dłuższej perspektywie wszystko się wyrównuje.
Gdy rozmawialiśmy w październiku, powiedział pan, że w Zagłębiu Sosnowiec zgubił was zbyt duży entuzjazm po awansie i przekonanie, że na tym paliwie pojeździcie również w Ekstraklasie. Podbeskidzie będzie musiało tego uniknąć.
Teraz nadchodzi czas dla władz klubu, żeby podnieść jakość zespołu. Nie ma się co oszukiwać: wchodzimy na zupełnie inny, wyższy poziom i musimy zostać wzmocnieni. Każdy beniaminek, który w pierwszym okienku po awansie to zaniedbywał, niestety źle kończył. Wystarczy podać świeże przykłady ŁKS-u czy właśnie Zagłębia, gdzie skład został jedynie uzupełniony lub zamieniony jakością 1 do 1. Tu już piłeczka leży po stronie klubu. Nam pozostały dwa mecze, jesteśmy w euforii, ale chcemy w nich dobrze wypaść. Sezon zamykamy u siebie, gdzie przegraliśmy tylko raz i nie zamierzamy psuć tej statystyki.
Jak Podbeskidzie – sportowo i organizacyjnie – wygląda na tle Korony Kielce, Górnika Łęczna i Zagłębia, z którymi wcześniej awansował pan do Ekstraklasy?
Patrząc na Podbeskidzie jako klub, nie ma się do czego doczepić. W Bielsku dość długo Ekstraklasa już była, a cztery lata przerwy nie wymazują wszystkich doświadczeń. Ludzie w klubie wiedzą, czym to się je. Natomiast patrząc przez pryzmat sportowy, mogę powtórzyć, że każdy beniaminek potrzebuje wzmocnień, większego doświadczenia i podniesienia jakości. My nie jesteśmy wyjątkiem. Nie chodzi o to, że bylibyśmy teraz skazani na pożarcie, ale transfery w piłce są czymś normalnym.
Krótko mówiąc, w pierwszym sezonie już samo utrzymanie bez stresu do ostatniej kolejki będzie waszym sukcesem.
Zawsze dla beniaminka nadrzędnym celem jest pozostanie w Ekstraklasie na następny sezon. Górnik Zabrze niedawno pokazał jednak, że od razu można zostać dużą niespodzianką i coś do tego towarzystwa wnieść.
W I lidze imponujecie w ofensywie, ale chyba musicie być przygotowani, że teraz znacznie częściej to rywal będzie dyktował warunki. Drużyny, które awansowały z ofensywną grą i dominacją na sztandarach – czyli Miedź Legnica i ŁKS – po roku wracały szczebel niżej.
Byliśmy zespołem najlepszym, najskuteczniejszym, grającym najciekawszą piłkę, ale musimy mieć świadomość, że skala trudności znacznie się zwiększa. W I lidze możesz popełnić trzy czy cztery poważne błędy i czasami nie stracisz ani jednego gola. Tak było chociażby na Wigrach Suwałki. Rywale kilka razy wychodzili z akcjami 4 na 2 i nawet nie kończyły się one strzałami. W Ekstraklasie pewnie przegrywalibyśmy już 0:2. Wystarczy nieraz pół błędu i stracisz bramkę z niczego. Występują w niej po prostu lepsi piłkarze – o wyższych umiejętnościach technicznych i taktycznych, gra jest bardziej wyrafinowana. Musimy więc nastawić się na jeszcze większą odpowiedzialność w grze i cierpliwość. Nie zabraknie meczów, w których się cofniemy, stworzymy jedną okazję i będziemy musieli ją wykorzystać.
Awans Podbeskidzia jest raczej pozytywnie odbierany. Nie jesteście postrzegani jako klub, który wchodzi do Ekstraklasy psim swędem, zupełnie nieprzygotowany.
W dużej mierze o dobrym postrzeganiu klubu decyduje ładny stadion. W ostatnich latach wielu beniaminków albo nie miało gotowego obiektu jak Raków czy Sandecja, albo grało na stadionie pod wieloma względami odstającym jak ŁKS czy Zagłębie. Z tego względu większość obserwatorów od razu krzywo na te ekipy patrzyło. U nas ten problem odpada, do tego dochodzi niedawna obecność w Ekstraklasie. O Podbeskidziu w ostatnim czasie zawsze mówiło się, że jest klubem poukładanym i stabilnym. Kibiców nie brakuje, choć jak wszędzie – gdy drużynie idzie, frekwencja jest lepsza niż w gorszych okresach. W każdym razie, jako klub organizacyjnie jesteśmy gotowi na ten najwyższy poziom.
Ma pan jeszcze coś do udowodnienia w Ekstraklasie?
Nigdy nie musiałem niczego udowadniać. Ja po prostu kocham granie w piłkę. Czy jestem w Ekstraklasie, czy w I lidze, staram się robić wszystko jak najlepiej. Nigdy nie jestem z siebie zadowolony, ale na pewno powrót do elity będzie przyjemnością. Cieszę się, że dalej gram, że po tych dwóch kontuzjach znów zdrowie dopisuje. Po takich przejściach doceniam każdą minutę spędzoną na boisku i każdy trening. Inaczej patrzę na perspektywę bycia piłkarzem.
Czuł pan w ostatnich meczach, że to już optymalna forma?
Nie wiem, czy był mecz, po którym powiedziałbym sobie “super, jestem z siebie dumny”. Zawsze krytycznie podchodziłem do swojej gry. Jeśli natomiast chodzi o moją wytrzymałość, czucie piłki i pewność w grze, to sądzę, że wróciłem już na normalny poziom. Podczas pandemii bardzo dużo czasu poświęcałem na odbudowanie formy czysto piłkarskiej, ale dopiero meczami mogłem się rozpędzić. Nad przygotowaniem fizycznym można pracować samemu i niczego nie stracić, z kwestiami piłkarskimi tak się nie da. Po kilku tygodniach złapałem pewność siebie. Z Puszczą i GKS-em Tychy wchodziłem od razu po przerwie i zaliczałem asysty, dzięki czemu utwierdziłem się w przekonaniu, że nadal pewne rzeczy pamiętam i mogę być potrzebny zespołowi. Płynnie wróciłem do grania, ale nigdy nie powiem, że znajduję się w optymalnej formie, bo zawsze znajdę jakieś błędy.
Skoro rozmawiamy normalnie dzień po meczu o godzinie 12:00, to musi znaczyć, że świętowanie awansu przebiegało bez szaleństw…
Świętowanie było bardzo długie i bardzo fajne, natomiast dobrze już wiem, kiedy i na ile mogę sobie pozwolić. Zostały nam dwa mecze, których nie możemy odpuścić, z Sandecją gramy już w sobotę. Trzeba było się pilnować, ale posiedzieliśmy dość długo, pośpiewaliśmy, pocieszyliśmy się. Nie zawsze impreza po sukcesie oznacza hektolitry alkoholu, człowiek musi umieć się bawić również bez tego.
Co pan będzie robił podczas najkrótszego urlopu w życiu?
To prawdopodobnie tylko tydzień wolnego, więc nikt nie poszaleje. Przynajmniej potem ominą nas żmudne przygotowania – tydzień treningów, tydzień startowy i jedziemy. Co do urlopu, w głowie planów mam mnóstwo, ale czasu na ich realizację będzie za mało. W tym roku chciałbym zwyczajnie spędzić miły czas z rodziną i pojechać gdzieś w Polskę. Myślimy o Mazurach. Zażyjemy trochę agroturystyki, może też wybiorę się z ojcem na ryby, żeby odpocząć psychicznie. Fizycznego odpoczynku nie potrzebuję. Kocham granie w piłkę, każdą wolną chwilę spędzam z dziećmi na boisku, tego nigdy nie mam dość. Ale reset umysłu się przyda. Od lat albo gram o awans, albo o utrzymanie, zawsze jest dużo stresu. Życzę sobie, żebyśmy z Podbeskidziem zdołali się dostać do grupy mistrzowskiej i chociaż ten jeden sezon był spokojniejszy (śmiech).
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix