Od przynajmniej kilkunastu dni mistrzostwo Polski dla Legii Warszawa było formalnością. No ale prawda jest taka, że formalności trzeba jeszcze dopełnić, a drużyna Aleksandara Vukovicia w ostatnich meczach nie przekonywała nikogo, tracąc przy okazji szansę na dublet. I tak jak naprawdę nie zakładaliśmy, że lider Ekstraklasy może się jeszcze wykopyrtnąć, tak po dzisiejszym spotkaniu z Cracovią niemal słyszeliśmy huk, z jakim ludziom w stolicy spadł kamień z serca. Nie dość, że mistrzostwo udało się przyklepać w całkiem niezłym stylu, to jeszcze legioniści zrewanżowali się za wtorek marzącym o podium “Pasom”.
Jasne, zapewne każda związana z warszawskim klubem osoba wolałaby odwrócić kolejność. Wygrać w środku tygodnia, a dziś przegrać choćby i w mizernym stylu, ale jak się nie ma, co się lubi, to wiadomo. A dziś też zdecydowanie jest co lubić. Drużyny niby te same, a ich mecz wyglądał kompletnie inaczej niż starcie sprzed czterech dni.
Dziś to nie Mateusz Wdowiak nękał obrońców rywali. Dziś robił to Paweł Wszołek. Stoperzy Pasów nie błyszczeli w polu karnym rywali, mieli za to mnóstwo roboty we własnej szesnastce. W końcu piłkę z bramki musiał wyciągać nie Wojciech Muzyk, a Lukas Hrosso. Wróć! Muzyk tego zrobić nie mógłby nawet wtedy, gdyby Cracovia zagrała koncert, bo zmienił koncepcję Vuković i dziś postawił na doświadczonego Radosława Cierzniaka, co można uznać za najpoważniejszą zmianę w porównaniu z wtorkiem, biorąc pod uwagę obie drużyny.
Dobra decyzja. Nie powiemy, że Cierzniak był zapracowany jak fryzjerzy po lockdownie, ale w ważnych momentach zrobił swoje. Najpierw gdy przy stanie 0-1 samobója prawie walnął Wieteska, co też wymowne, bo był to najgroźniejszy “strzał” Pasów w pierwszej części gry. Potem gdy wyrównać trudnym strzałem próbował Loshaj. W zachowaniu czystego konta pomogły mu też pudła Rapy czy van Amserfoorta.
Sporo tego? No nie, w porównaniu z tym, ile świetnych szans stworzyła sobie Legia, tak naprawdę niewiele. Wynik otworzył słabiutki w ostatnich spotkaniach Pekhart, który wyskoczył zza pleców Helika i skorzystał z wrzutki Wszołka. Czech szybko mógł dorzucić drugiego gola, ale skiksował przy próbie dobitki. To samo nie udało się też Rochy, który rozegrał bodaj swój najlepszy mecz w barwach Legii (lepiej późno niż wcale!), ale z wolnego pocelował po słupku. Na dokładkę świetną szansę zmarnował Gwilia, a gdy chwilę wcześniej trafił Pekhart sędzia dopatrzył się, słusznie, opuszczenia boiska przez piłkę.
Tylko 1-0, ale dominacja. Legia wyglądała tak, jak nie zdarzało się jej w ostatnich kilkunastu dniach. Jak nowy mistrz Polski.
Pozostało to tylko potwierdzić. Prób było parę, ale kończyły się albo interwencjami bramkarza, albo pudłami. Poza jedną, gdy Slisz wysoko przejął piłkę, którą beztrosko rozgrywali Rapa z Fioliciem. Trafiła do Gwilii, a Gruzin zrehabilitował się za wcześniejszą sytuację.
Była 75. minuta. Jasne, nie takie rzeczy w futbolu widzieliśmy. Tym bardziej, że grania było jeszcze sporo, bo mecz został przerwany. Ale można już było wyciągnąć z lodówki szampana i rozpocząć świętowanie.
I tyle. To już nie czas na analizowanie pojedynków Antolicia z van Amsersfoortem, to czas na gratulacje. Tak z grubsza…
Dla Dariusza Mioduskiego za to, że otoczył się odpowiednimi ludźmi, wyciągnął wnioski z poprzednich sezonów i dał popracować trenerowi.
Dla Aleksandara Vukovicia i jego sztabu za zbudowanie i rozwinięcie tej drużyny, choć przecież też długo nie było kolorowo. No i za sporo meczów, które oglądało się z przyjemnością.
Dla piłkarzy, którzy podnieśli z boiska to, co – sądząc choćby po wysokości kontraktów – mieli podnieść.
Można rozpocząć świętowanie, a na szersze podsumowania na pewno przyjdzie czas. Na zdrowie!
Fot. FotoPyK