Reborn. Odrodzone. Pod takim hasłem organizowana była dzisiejsza – już 53 – gala KSW. Po przerwie spowodowanej pandemią MMA w najlepszym europejskim wydaniu wróciło. I to jak! Jeszcze dziś w nocy odbędzie się mocno obsadzona gala UFC, ale największa na świecie federacja może mieć spory problem w przebiciu poziomu, jaki zaprezentowano nam dziś w Polsce. Bo było po prostu fantastycznie.
Ostatni krok przed UFC?
Już przed startem gali pewnym było, że jest na co czekać. Włodarze KSW naprawdę się postarali i stwierdzili, że jak już odrodzenie, to najlepiej takie, które z miejsca zapisze się w historii. Karta więc imponowała i była wypchana nazwiskami, na które naprawdę warto było czekać. Wiadomo, największe emocje budziło domknięcie trylogii Mateusza Gamrota z Normanem Parke’em. Choć nieco ostudziły je wczorajsze wieści – Irlandczyk z Północy po raz kolejny nie zbił wagi (rozminął się zresztą z limitem o ponad 2 kilogramy…), przez co pas mistrzowski, o który mieli toczyć wojnę, wyleciał ze stawki tego pojedynku.
Ale i tak napięcie przed walką było ogromne. W poprzednich dwóch pojedynkach raz wygrał Gamrot, a przy kolejnej okazji starcie zakończono przed czasem przez kontuzję oka Parke’a. Dlatego to właśnie ich trzecie spotkanie w klatce miało wszystko rozstrzygnąć. Przy okazji obaj chcieli sobie sporo udowodnić i wyjaśnić sporo rzeczy. Parke usłyszał bowiem wcześniej, że jest „irlandzką szmatą”, a w rewanżu obrażał nie tylko Gamrota, ale i cały jego narożnik. I dodawał, że przyjechał wbić ostatni gwóźdź do trumny Polaka. To mu jednak do końca nie wyszło.
Bo w klatce wygadany był już tylko Polak. Sukcesywnie, minuta po minucie, rozkładał rywala. Twarz Parke’a szybko zaczęła przypominać kompletnie obitego Rocky’ego. Albo mięsny sos do spaghetti. Irlandczyk kilkukrotnie sugerował, że Gamrot atakował go nieczysto. Zresztą raz miał rację – Gamer przesunął mu kciukiem po oku. Tyle że Norman pokazywał… nie to oko. Zresztą to było to, z czego najbardziej go w tej walce zapamiętaliśmy. Poza tym niczym się nie wyróżnił poza tym, że robił za znakomity worek treningowy dla Polaka. Kolejnych ciosów oszczędził mu lekarz, który przerwał pojedynek w trzeciej rundzie. Potem Parke’a czekała jeszcze jedna gorzka pigułka do przełknięcia – Gamer wymógł na nim przeprosiny wygłoszone do mikrofonu. Dopiero po nich podał rywalowi rękę.
Po osiemnastu miesiącach poza oktagonem były co do Gamrota znaki zapytania. Ten jednak nie tylko wrócił w dobrej formie, ale wręcz najlepszej w swoim życiu. Treningi w USA niesamowicie rozwinęły jego możliwości w stójce, w której dziś kompletnie rozniósł rywala. Widać po podwójnym mistrzu KSW, że jest gotowy na kolejny krok. A ten może być tylko jeden – UFC. Gamrot po prostu musi tam trafić. A gdy już to zrobi, z pewnością stać go na to, by podbić tę federację. Sam mówi, że chce być najlepszy na świecie. I jesteśmy skłonni uwierzyć, że mu się to uda.
Szybko i przyjemnie
Walka Gamrota z Parke’em stanowiła swego rodzaju podsumowanie całego wieczoru. Była bowiem siódmym z ośmiu pojedynków, który zakończył się przed czasem. Za sprawą KSW dostaliśmy dziś cały przegląd tego, jak można doprowadzić starcie do przedwczesnego finiszu. Zaczęło się już w pierwszym pojedynku, gdy Jakub Wikłacz podejmował Sebastiana Przybysza w wadze koguciej. Od początku wszystko toczyło się tam w szybkim tempie, nie było mowy o odpoczynku. Ostatecznie Przybysz trafił mocnym ciosem na korpus, demonstrując dynamit, jaki ma w rękach. Potem musiał tylko dobić Wikłacza w parterze i mógł już triumfalnie krzyczeć, że „I am the very best version of myself, be prepared”.
„Prepared” na to, co z kolei miał do zaproponowania Michał Pietrzak, nie był najwidoczniej Kamil Szymuszowski. Ten drugi wracał do KSW po przerwie. Pietrzak szukał za to pierwszego zwycięstwa w federacji po tym, jak w debiucie przegrał z Roberto Soldiciem, aktualnym mistrzem wagi półśredniej. Dzisiejszym występem zbliżył się do rewanżu z Chorwatem, a przy tym… właściwie się nie zmęczył. Kombinacja dwóch lewych i jednego prawego ciosu, a potem dobitka w parterze – tyle wystarczyło na Szymuszowskiego. Łącznie 56 sekund.
Poszło tak szybko, że zaskoczony był sam Pietrzak. – Nie spodziewałem się tak krótkiego pojedynku, byłem przygotowany na wojnę trwającą 15 minut. Fajnie, to mój pierwszy nokaut. Choć jest nawet niedosyt, bo chciałbym się sprawdzić w innych płaszczyznach. Może następnym razem. Czekam na Roberta Soldicia. Pokazałem, że potrafię się bić, iść w wymiany. Więc Roberto, chcesz rewanżu? Czekam i tu jestem – mówił. A Soldić odpowiadał, że jeśli menadżer powie mu, by walczył, to zawalczy.
Przed czasem walkę z Gracjanem Szadzińskim zakończył też Artur Sowiński. „Kornik” dobija już do dekady spędzonej w KSW i wielu stawiało raczej na młodszego Szadzińskiego. Tyle że ten nie miał dziś szans. Na początku obaj się badali, wyglądało, że akurat ten pojedynek trochę potrwa. A potem Sowiński trafił nogą, dobił kolanami i wykończył wszystko w parterze. Sędzia nie miał wyboru, musiał przerwać walkę, a Szadziński mógł jedynie szukać… ochraniacza na zęby, który gdzieś przy okazji mu wypadł. „Kornik” po zwycięstwie krzyczał, że „jest przyszłością”. I zapowiadał, że choć PESEL ma jaki ma, to chce jeszcze raz zawalczyć o pas. Dziś pokazał, że jest w stanie.
Z szacunkiem
Genialną walkę dali Roman Szymański i Filip Pejić. Chorwat wziął ją w zastępstwie i zaprezentował się wspaniale. Właściwie w każdej rundzie losy pojedynku przechylały się z jednej strony na drugą. Obaj nie kalkulowali, po prostu dawali z siebie wszystko od samego początku. Widać też było, że wzajemnie się szanują, a przy tym cieszą tym pojedynkiem. Lepszy okazał się Polak, który załatwił Pejicia krucyfiksem w parterze na niespełna pół minuty przed końcem trzeciej, ostatniej rundy.
– Czułem, że wygrałbym decyzją. Kiedy obaliłem go na początku trzeciej rundy, to wiedziałem, że dotrwam do końca. W pierwszej rundzie w ogóle nie czułem ciosów, nic mnie nie ruszyło tak, żebym pomyślał „o kurde”. Natomiast w drugiej rundzie, na sam jej koniec, było jedno takie kopnięcie, które odczułem. […] Chciałem podziękować Filipowi, bo jest mega zawodnikiem. Poproszę o oklaski dla niego – mówił jeszcze w klatce Szymański.
Szacunek dla rywala pokazał też debiutujący dziś w KSW Andrzej Grzebyk, były mistrz organizacji FEN, który rozniósł Tomasza Jakubca. Walka skończyła się na początku drugiej rundy, ale i tak było co podziwiać. Głównie piekielnie mocną głowę Jakubca, który sobie tylko znanym sposobem w ogóle do tej drugiej rundy dotrwał. W pierwszej otrzymał bowiem tyle mocnych ciosów, że dawno powinien był paść na ring. Zresztą ich siłę wzmacniało pewnie jeszcze to, że Grzebyk na nosie miał mityczny plaster Marcina Mięciela. A już na poważnie – właśnie tę głowę docenił zwycięzca, gdy tuż po walce mówił rywalowi:
– Naprawdę jesteś przekotem, kurwa. Jesteś twardy, kurwa, człowieku, tyle strzałów?! Nie łam się, jesteś zajebisty! – A potem, już do mikrofonu, dodawał: – Wejść do KSW to coś pięknego, a wygrać przez nokaut w drugiej rundzie z takim zawodnikiem jak Tomasz Jakubiec to wyzwanie. Nastawiałem się na trzyrundową wojnę. […] Widzę Tomka w czołówce kategorii półśredniej w Polsce. Musi trochę podszkolić pewne rzeczy, ale stójkę i tak ma już bardzo mocną, bo mnie kilka razy trafił. Kurczę, chcę być gwiazdą tej federacji, nie będę ukrywał. Nie jestem skromny, ale mam pokorę, wiem, gdzie moje miejsce. Cieszę się, że jestem w tej federacji. Dziesięć lat ciężko na to pracowałem.
Choć przed ich walką długo trwała wojna w social mediach, w której obaj się nie oszczędzali, to ostatecznie Borys Mańkowski i Marcin Wrzosek też pokazali, że się szanują. Ten pierwszy wrócił do wagi lekkiej po dziesięciu latach. Obaj byli już w KSW mistrzami, ale różnych kategorii – Wrzosek królował w piórkowej, a Mańkowski w półśredniej. I obaj byli dziś naładowani, chcieli pokazać, że ich przeszłe mistrzostwa nie wzięły się znikąd. A przy okazji być może wypromować się do walki o kolejne.
Od początku się więc nie oszczędzali i wchodzili w szybkie, mocne wymiany ciosów. Wrzosek świetnie pracował, by obronić się przed obaleniami, ale w końcu – w połowie drugiej rundy – został sprowadzony do parteru. W międzyczasie Mańkowski mocno rozciął sobie głowę i pojawiła się (wreszcie?) krew na macie. Wcześniej tylko jej tak naprawdę brakowało. Krwawienie jednak Borysa nie pokonało – to on wygrał walkę. Zresztą po jednogłośnej decyzji sędziów, choć Wrzosek się z nią nie do końca zgadzał.
– Zakładam kanał na YouTubie i odchodzę z MMA – rzucił do mikrofonu. – A na poważnie: Borys wie, że powinien być rewanż. Na pewno werdykt nie powinien być jednogłośny, co Borys też pewnie wie. Ale szanuję go, bo jest bardzo dobrym fighterem.
A co mówił Mańkowski? – Byłem pewny wygranej. Choć Marcin faktycznie nie jest łatwym rywalem. […] Ja już mówiłem, że jestem osobą, która nie bierze sobie nic do serca. Olewam to, idę dalej. Zresztą, jak to mówili bodajże Spartanie: „Twój największy wróg, może być później Twoim dobrym przyjacielem”. Nieraz było tak, że gość, z którym się biłem, potem pomagał mi w przygotowaniach.
Powrót legendy
Zakrzywiliśmy trochę chronologię, bo przed starciem Mańkowskiego z Wrzoskiem odbył się jeszcze jeden pojedynek. Ale musieliśmy go wyróżnić. Nie dlatego, że zachwycał. Szczerze mówiąc było to pewnie najgorsze ze wszystkich starć, jakie obejrzeliśmy na tej gali (choć i tak trzymało poziom). Co jednak w nim ważne – po pięciu latach przerwy do oktagonu wrócił Tomasz Drwal, legenda polskiego MMA, pierwszy zawodnik z naszego kraju w UFC. I z miejsca pokonał Łukasza Bieńkowskiego.
Sporo było pytań o dyspozycję „Goryla”. On sam mówił, że czuje się jak Rocky Balboa, gdy ten wyruszył do Rosji, by przygotować się do walki z Ivanem Drago w czwartej części filmowej serii. Obawiano się, że weteran mógł już trochę zardzewieć. I faktycznie, w pierwszej rundzie ledwie się w klatce ruszał. Ale, jak sam potem powiedział, to była założona strategia. Chciał dać się wyszaleć młodszemu rywalowi, by zaatakować w drugiej rundzie.
I jak już przeszedł do ofensywy, to szybko pojedynek zakończył. Nie mocnym ciosem, jak to potrafi robić, a w parterze, po sprowadzeniu rywala, serią uderzeń. Sędzia nie miał wyboru – musiał przerwać tę rywalizację. Drwal więc wrócił i przekonująco wygrał. Wszyscy zadają więc sobie jedno pytanie: czy wreszcie dojdzie do wyczekiwanej od lat walki z Mamedem Chalidowem? – Co będzie dalej? Zobaczymy. Muszę jeszcze trochę powalczyć, żeby dojść do stanu sprzed pięciu lat i powalczyć z takimi gościami jak Michał [Materla] czy Mamed. Jeżeli pozwoli na to sytuacja z pandemią, to myślę, że w tym roku jeszcze powalczę. Teraz zrobię sobie z 2-3 tygodnie przerwy, przesiądę się na rower i góry – mówił.
Ale my wiemy swoje. Bo nie wierzymy, że Goryl wróciłby wyłącznie dla pojedynków z młodziakami. Do starcia z Chalidowem po prostu musi wreszcie dojść. I już cieszymy się na myśl o nim. Podobnie jak cieszymy się na myśl o kolejnych galach organizowanych przez KSW. Bo dzisiejsza była po prostu genialna.
Fot. Newspix