Grali u siebie półfinał Pucharu Polski. Mieli przewagę przez cały mecz. Posyłali strzał za strzałem na bramkę Lechii.
A jednak doszło do rzutów karnych.
Prowadzili w nich 3:2. W czwartej serii Van der Hart obronił drugą jedenastkę i to mimo kontuzji. W tamtym momencie wystarczyła Lechowi jedna udana jedenastka w dwóch ostatnich seriach.
A jednak Marchwiński i Ramirez nie dali rady. Potem jeszcze przestrzelił Jóźwiak i Lech znowu to zrobił.
Przypomniał, że mało kto ma taką zdolność przegrywania meczów wygranych. Przypomniał, że nieprzypadkowo w pewnych kręgach nazywany jest klubem przeklętym.
DZIWNIE OD SAMEGO POCZĄTKU
Już pierwsza połowa była widowiskiem przedziwnym. W zasadzie bramkarze mogliby rozłożyć obie leżaki, odpalić PlayStation, pójść na grzyby. Ale choć zazwyczaj oznacza to, że oglądaliśmy spotkanie efektowne jak znaleziony przy śmietniku fragment płyty paździerzowej, tak tutaj działo się, a tempo było więcej niż porządne.
W zasadzie ta część gry była ilustracją tego ile w ofensywie waży jedna dobra – i w dobrym momencie podjęta – decyzja. Umiejętności piłkarskie swoją drogą, ale nawet świetne mogą być pogrzebane jednym błędnym wyborem.
Szczególnie Lech mógł przebierać w niesfinalizowanych, choć ciekawych akcjach. Obejrzeliśmy:
- Zgranie Gytkjaera, po którym Kamiński wyszedł na czystą pozycję, ale za wszelką cenę uparł się szukać podania, choć aż prosiło się o strzał. Błędna decyzja.
- Gytkjaer wychodzi z kontrą, ma uciekającego prawą stronę Kamińskiego. Nie zagrywa mu w porę, idzie sam, w końcu prawie jakby miotał się którędy ma biec i nie wychodzi z kontry nic. Należy docenić tutaj pracę Malocy, który dobrym ustawieniem też “ułatwił” Duńczykowi błąd w decyzji.
- Jóźwiak wpadający dynamicznie w pole karne, ale potem dynamikę tracący i kończący zablokowanym strzałem.
- Puchacz w jednej akcji kiwający w polu karnym Kubickiego, potem dwukrotnie wrzucający na karuzelę Filę. Wyglądało arcyefektownie, ale może i tutaj trzeba było już wcześniej dograć, może i tu o kiwkę za daleko.
- Jóźwiak dostaje piłkę od Butki, dość ostre dośrodkowanie – Jóźwiak uderza je głową, choć chyba mógł to nawet przyjmować i się z nią zabrać. Powiedzmy jednak, że ta decyzja się akurat broni – gorzej z wykonaniem.
I tak to się w Lechu kręciło. Lechia, znacznie mniej aktywna, też miała problemy z decyzyjnością – kuriozalny był choćby strzał Gajosa z dystansu, zupełnie nieprzygotowany. Ale jednak był też przytomny strzał Ze Gomesa z dystansu czy dobre, płaskie dogranie Pietrzaka do Paixao, gdzie Portugalczyk był zostawiony sam sobie gdzieś na ósmym metrze – to chyba była najlepsza okazja w całych pierwszych 45 minutach.
KANONADA LECHA, ALE CO Z TEGO
Druga połowy i na dzień dobry spora kontrowersja, bo Ze Gomes ewidentnie zahacza – a jakże – Puchacza w polu karnym. Puchacz leży, Musiał nawet nie sprawdza VAR. Gdzie naszym zdaniem mógłby się przejść. Pytanie co usłyszał od sędziów, którzy siedzieli w pakamerze z powtórkami, bo to ich przekaz musiał być tak jednoznaczny, że Musiał aż się nie fatygował.
Lech przez kolejny kwadrans przeważał, ale nastąpiła w jego szeregach wręcz niebywała kumulacja prostych błędów technicznych, nieporozumień i złych wyborów rozegrania w finalnej fazie. To świetny dziś Ramirez akurat zapomniał przyjąć. To Kamiński odegrał do tyłu. To jakaś totalna pomyłka w środku pola.
W końcu, grając tak niechlujnie, zdarzyło się to, co w takiej sytuacji musiało się stać: bramka dla Lechii.
Co tu kryć – trochę z niczego, bo Lechia ograniczała się do przeszkadzania. Ale wrzutka Pietrzaka to dość uniwersalna broń w polskich realiach. Paixao był kryty przez obu stoperów Lecha, a jednak znalazł sobie miejsce i uderzył idealnie głową – trudna pozycja, obstawa, wcale nie tak blisko jak na uderzenie z dyńki, a jednak wpadło. Trzeba Paixao za to wykończenie docenić.
Lech otrząsnął się dość szybko, bo minęło kilka minut a już zrobiło się 1:1. Ramirez z dystansu, po rękach Alomerovicia – czy Kuciak by to odbił? – i siadło. Ciekawe, że bramkę kapitalnymi uderzeniami bombardował Moder, a wpadło Hiszpanowi. Strzały Modera – dawno nie widzieliśmy takiej nogi w lidze. Niby już parę jego trafień czy uderzeń zobaczyliśmy, ale dzisiaj znowu trudno nie zwrócić uwagi, że nie robi mu różnicy odległość, strzał tak samo groźny. A przecież to nie jedyne, co dzisiaj pokazał, bo miał i ambitne kiwki i parę fajnych podań.
Lechia jakoś doturlała się do dogrywki, co ewidentnie ją urządzało i w ostatnich minutach grała na czas. Lech praktycznie nie schodził z jej połowy, gniótł, ale czegoś brakowało. Wprowadzony w 73 minucie Letniowski nie pomógł – zamiast świeżych sił, spowalnianie akcji i podania do rywala. Stał się dwunastym graczem Lechii. Zmiany Żurawia w dogrywce, Kostewycza i Marchwińskiego, okazały się przynajmniej równie złe.
Odnotujmy, że Musiał w doliczonym czasie drugiej połowy podyktował karnego, ale tym razem skorzystał z VAR i cofnął decyzję. Słusznie, pytanie co z tą pierwszą sytuację.
Podstawowy czas gry Kolejorz kończył z wymownym bilansem: 23 strzały, ale tylko 3 celne.
TRZECI AKT DRAMATU
W dogrywce Lech zaczął mocno, bo wreszcie przypomniał o sobie Gytkjaer – przyjął piłkę w polu karnym, odkleił się z nią i wyszedł oko w oko z Alomeroviciem. Z trzech metrów nie dał jednak zaskoczyć golkipera Lechii. Kolejorz grał w dalszej fazie słabiej, jakby rozregulowany zmianami. W końcu aż Lechia zaczęła dochodzić do głosu – Gajos nieźle uderzył z dystansu, meczową piłkę po wystawce Zwolińskiego miał Kreyziu, który dzisiaj z ławki debiutował w zespole gdańszczan. Jeszcze w samej końcówce spróbował Jóźwiak i koniec – czekały nas karne.
A te miały kosmiczną dramaturgię. Czego tu nie było. Van der Hart ma na ręce uderzenie Kubickiego, ale nie daje rady odbić. Poprawia się kapitalną paradą przy strzale Pietrzaka, ale doznaje urazu. Jednak decyduje się bronić dalej, choć sztab sugeruje zmianę. Z kontuzjowaną ręką łapie jeszcze jeden strzał. Uraz musiał być poważny, skoro musiał finalnie zejść – zastąpił go Mleczko w serii jedenastek.
A JEDNAK KOLEDZY VAN DER HARTA TO WSZYSTKO ZDĄŻYLI SPARTACZYĆ.
Niebywałe.
Wygrana z Legią – euforia. I już zejście na ziemię, w dodatku brutalne.
Lech Poznań w tym meczu miał wszystkie karty na ręku. Grał lepszą piłkę. Nawet jego bramkarz grał popisową partię. A jednak zdołał to przegrać i zmarnować szansę na trofeum. Diagnozy jednak nie damy. Za diagnozę takich meczów w wykonaniu Lecha powinien się zabrać zespół złożony z egzorcystów, szamanów i Muldera z Archiwum X. Bo przecież: który to już raz podobna historia?
Fakt, że zrobił to z Lechią, czyli drużyną, która w tym sezonie specjalizuje się w meczach, w których rywale mają więcej do powiedzenia, ale finalnie schodzą rozczarowani z boiska – Lech w trzech meczach z Lechią w tym sezonie oddał 86 strzałów. a mimo to dwa spotkania przegrał. Stokowiec jest dzisiaj wielkim wygranym, może jego piłkarze mieli trochę szczęścia, ale też był tu egzekwowany plan taktyczny, a kluczowe postacie nie zawiodły w najważniejszych momentach.
LECH POZNAŃ – LECHIA GDAŃSK 1:1 (0:0) karne 3:4
Ramirez 66 – Paixao 62.
Karne:
1:0 Kubicki
1:1 Gytkjaer
(obroniony) 1:1 Pietrzak
2:1 Moder
2:2 Zwoliński
3:2 Satka
(obroniony) 3:2 Kreyziu
(obroniony) 3:2 Marchwiński
3:3 Paixao
3:3 Ramirez
3:4 Gajos
(pudło) 3:4 Jóźwiak
Fot. FotoPyK