Reklama

„Pitbull” na Camp Nou. Jak Edgar Davids podźwignął Barcelonę z kolan

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

07 lipca 2020, 16:43 • 12 min czytania 5 komentarzy

Charakterystyczne okulary, ekscentryczne stroje, nietypowa fryzura. Edgar Davids na przełomie wieków był jednym z najbardziej rozchwytywanych piłkarzy wśród wszelkiej maści marketingowców. Przede wszystkim jednak cieszył się reputacją doskonałego środkowego pomocnika. Louis van Gaal nazywał go „Pitbullem”, z kolei Marcello Lippi określił go „jednoosobowym silnikiem drużyny”. Davids faktycznie zasłynął przede wszystkim jako zawodnik Ajaksu oraz Juventusu. To w tych klubach święcił największe triumfy, zdobywał krajowe i europejskie trofea. Tam zapracował na reputację bestii środka pola. Paradoksalnie jednak, bardzo emblematyczny dla bogatej kariery Holendra jest jego pobyt w Barcelonie. Krótki, ledwie półroczny. I w sumie… nie uświetniony żadnym spektakularnym sukcesem.

„Pitbull” na Camp Nou. Jak Edgar Davids podźwignął Barcelonę z kolan

– Davids wskrzesił Barcelonę – pisał Sid Lowe z brytyjskiego Guardiana w marcu 2004 roku. – Niebezpieczny Holender w pojedynkę wprowadził swoją nową drużynę z powrotem do ligowej czołówki.

Kryzys

Początek sezonu 2003/04 przyniósł na Camp Nou rewolucję i to w zasadzie na każdej z możliwych płaszczyzn. Przede wszystkim – doszło do zmiany prezydenta klubu. Końca dobiegło niedługie panowanie Joana Gasparta, który został zapamiętany jako jeden z najmniej sprawnych prezydentów w dziejach klubu. Gaspart wcześniej przez lata działał ze znakomitymi rezultatami jako wiceprezydent Barcy, ale tuż po przejęciu samodzielnej władzy przyszło mu przełknąć straszliwe upokorzenie z rąk odwiecznych rywali z Madrytu. Przebiegły prezydent Realu, Florentino Perez, wykradł mu bowiem Luisa Figo, wówczas jednego z najlepszych piłkarzy globu, noszącego niekiedy opaskę kapitańską Barcelony. No, może określenie „wykradł” nie jest najbardziej fortunne, ponieważ „Królewscy” pobili światowy rekord transferowy, by przechwycić Portugalczyka. Ale w  wymiarze prestiżowym ta transakcja była dla Katalończyków naprawdę bolesna.

Gaspart żalił się potem, że został oszukany. Przez zawodnika, przez jego agenta, a przede wszystkim przez Pereza. Działania prezydenta Realu określał jako „mroczne” i „podłe”. Może i było w tym zresztą trochę racji, aczkolwiek dla większości kibiców gabinetowe zawiłości nie miały przecież najmniejszego znaczenia. Przekaz był jasny: Gaspart oddał Figo do Realu. – Nigdy nie wybaczę Figo odejścia do Realu Madryt. On to wie. To był ruch zdradziecki. Podstępny i bezprawny. Dokonany pod osłoną nocy. Podpisano dokument z przedstawicielem Figo, gdy ten wciąż był związany kontraktem z Barceloną – wściekał się Gaspart w audycji COM Radio.

– Uważałem, że w Barcelonie nie traktowano mnie uczciwie – powiedział Portugalczyk w rozmowie z FourFourTwo. – Nie byłem opłacany tak wysoko, jak na to zasługiwałem. To prawda, że kiedy już się porozumiałem z Realem, działacze Barcy jednak chcieli zapłacić mi tyle, ile żądałem. Była szansa, by odwołać transfer, ale stało się to za późno. Nie chciałem, żeby mój agent miał kłopoty i odszedłem do Madrytu. (…) Najpierw był moment gniewu. A potem… Potem wszystko stało się nagle rzeczywistością.

Reklama

„Figo był tchórzem, który mnie zdradził”

Joan Gaspart

Co gorsza, pieniądze zarobione na sprzedaży Figo przeznaczono na wzmocnienia, które albo nie wypaliły wcale, albo udały się najwyżej połowicznie. Efekt tego wszystkiego był wręcz opłakany. Barcelona, która w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych mogła uchodzić za największą piłkarską potęgę Starego Kontynentu, dekadę później stała się zaledwie czwartą siłą hiszpańskiej ekstraklasy. W sezonie 2002/03 przez moment zanosiło się nawet, iż Blaugrana uwikła się w walkę o utrzymanie. Katastrofa. Tym bardziej bolesna, że jednocześnie „Królewscy” święcili triumfy. Dziewiąty raz w swojej historii sięgnęli po Puchar Mistrzów.

Odejście Gasparta było w takich okolicznościach naturalną koleją rzeczy. Prezydent regularnie zmieniał trenerów, szukał kolejnych wzmocnień. Kombinował jak umiał, ale jego chaotyczne posunięcia tylko pogarszały i tak wystarczająco niewesołą sytuację.

Zimą odsądzany od czci i wiary Gaspart podał się więc do dymisji. 15 czerwca 2003 roku wybory na nowego szefa klubu wygrał natomiast jego imiennik, Joan Laporta. Socio numer 27 869. Laporta przedstawił bardzo konkretny i ambitny plan odbudowy klubu. Poczynając od gruntownej przebudowy jego struktur i odświeżenia kadry dyrektorskiej, poprzez nową strategię odnośnie współpracy ze sponsorami, a kończąc na przemeblowaniu kadry pierwszego zespołu. I dzisiaj już wiemy, że jego prezydentura okazała się wielkim sukcesem. Barca powróciła na szczyt tak w kraju, jak i w Europie, zyskując miliony nowych fanów we wszystkich zakątkach Ziemi. Jednak pierwsze miesiące kadencji Laporty niekoniecznie zapowiadały pasmo sukcesów. Przeciwnie – wyglądało na to, że końca kryzysu nie widać.

Edgar Davids z koszulką Barcelony.
Reklama

Laporta, wzorem wspomnianego Florentino Pereza, również zbudował narrację swojej prezydenckiej kampanii wokół zapowiedzi gigantycznego transferu. Sęk w tym, że Perez swoją przedwyborczą obietnicę spełnił. Dał słowo, że wydrze Figo z Camp Nou i tak właśnie uczynił, rozpoczynając tym samym swój galaktyczny projekt. Tymczasem Laporta poprzysiągł elektorom, że ściągnie do stolicy Katalonii jedną z największych gwiazd angielskiej Premier League, Davida Beckhama. – Idea była taka, żeby znów umiejscowić Barcę w centrum zainteresowania. Tak ze sportowego, jak i medialnego punktu widzenia – wyjaśniał po latach Laporta. – Manchester United na każdym meczu towarzyskim zarabiał wówczas dwa miliony euro. My? Najwyżej trzysta tysięcy. Musieliśmy sprawić, by każdy dzieciak w Singapurze czy Tokio chciał nosić koszulkę Barcelony, a nie Manchesteru United.

Nic z tego jednak nie wyszło. Beckham również wylądował w Madrycie, a Barcelonie nie pozostało nic innego, tylko zadowolić się transferem Ronaldinho. – Jeśli mam wybierać między Beckhamem a Ronaldinho, po stokroć stawiam na Anglika. Cała Azja zakocha się w nas z jego powodu. Brazylijczyk jest tak brzydki, że pogrążyłby naszą markę – kpił Perez. Można sobie wyobrazić przyjemniejszy początek prezydentury niż przegranie z najzajadlejszym wrogiem wyścigu o podpis upragnionego zawodnika.

Kadrowe przetasowania

W klubie doszło do prawdziwej rewolucji kadrowej. Poza wspomnianym Ronaldinho, na Camp Nou trafili także Ricardo Quaresma i Rafael Marquez. Przede wszystkim rozpoczęto jednak oczyszczanie szatni z zawodników, których uznano za niepasujących do koncepcji nowego trenera, którym mianowano Franka Rijkaarda. Z zespołu odeszli więc Frank de Boer, Juan Roman Riquelme, Roberto Oscar Bonano, Philippe Christanval, Patrik Andersson, Fabio Rochemback czy Geovanni. A i tak było pewne, że to ledwie zapowiedź kolejnych pożegnań.

Niewiele brakowało, a do Barcelony przeniósłby się również 18-letni Cristiano Ronaldo. Jorge Mendes zaproponował młodego Portugalczyka działaczom Blaugrany, ale ci zapłacili zbyt wielkie pieniądze za Quaresmę, by stać ich było na jeszcze jedną perełkę ze szkółki Sportingu. Laporta powiedział: „pas”.

Wspomnianego Rijkaarda na stanowisko szkoleniowca Barcelony rekomendował osobiście legendarny Johan Cruyff, którego rad Laporta zawsze uważnie i chętnie wysłuchiwał. Zresztą to właśnie otwarte i zdecydowane poparcie Cruyffa prawdopodobnie zapewniło mu elekcję. Runda jesienna sezonu 2003/04 udała się jednak Blaugranie nader przeciętnie. Po obiecującym wejściu w sezon, podopieczni Rijkaarda zaczęli notorycznie gubić punkty, a katalońskie media uznały trenera za winowajcę tego stanu rzeczy. Zarzucano mu chybione eksperymenty taktyczne i bazowanie wyłącznie na przebłyskach geniuszu Ronaldinho, który późną jesienią nabawił się urazu.

Na początku grudnia osłabiona Barcelona zupełnie się rozsypała. Najpierw przerżnęła w absolutnie kompromitującym stylu 1:5 z Malagą, a potem oberwała u siebie od Realu Madryt w „Klasyku”. Posada Rijkaarda zawisła na włosku.

Malaga CF 5:1 FC Barcelona (14. kolejka La Ligi 2003/04).

FC Barcelona 1:2 Real Madryt (15. kolejka La Ligi 2003/04).

Real Madryt zwyciężył na Camp Nou 2:1, a holenderski szkoleniowiec Barcy został wręcz rozsmarowany przez dziennikarzy. Walono w niego jak w bęben. Oskarżano go o tchórzostwo, ponieważ w El Clasico postawił na zaledwie dwóch typowo ofensywnych piłkarzy w wyjściowej jedenastce. – Byłem wtedy w Barcelonie od sześciu miesięcy, a dziennikarze w nagłówkach już nazywali mnie tchórzem – żalił się Rijkaard. – Wytknęli mnie palcem i powiedzieli: „winny”. Oskarżyli mnie, że przestraszyłem się Realu i zagęściłem środek kosztem siły ognia. Czy mnie to oburzyło? Nie. W kolejnych meczach jeszcze mocniej zadbałem o środkową strefę.

„Pirania” w katalońskim stawie

Właśnie w środku pola Rijkaard dostrzegał największe problemy swojego zespołu. Uważał, że drużynie brakuje tam odpowiedniego balansu. Piłkarza, który nie tylko odwali swoją robotę w destrukcji, ale popracuje również za innych. Wypruje z siebie żyły, asekurując partnerów. Kiedy otwarte zostało zimowe okno transferowe, szkoleniowiec Barcy zgłosił zarządowi zapotrzebowanie na defensywnego pomocnika.

I wtedy na scenie pojawił się Edgar Davids.

30-letni Holender po sześciu sezonach spędzonych na Stadio delle Alpi stracił miejsce w wyjściowej jedenastce Juventusu na rzecz Stephena Appiaha i straszliwie cierpiał z tego powodu. Nie był bowiem przyzwyczajony do przesiadywania na ławce rezerwowych. Dla zawodnika tak dumnego jak on, utrata zaufania trenera stanowiła niewyobrażalną wręcz potwarz. Davids miał naprawdę mocno rozbuchane ego. Świadczy o tym anegdotka przytoczona przez Carlo Ancelottiego, który współpracował z holenderskim pomocnikiem w Juve.

– Jednym z pierwszych piłkarzy, z którymi rozmawiałem po objęciu stanowiska trenera Juventusu, był Edgar Davids – wspominał Carletto w swojej autobiografii. –  Bardzo mi się podobał, więc nie omieszkałem mu tego powiedzieć: „Podoba mi się twoja gra, twoja agresja, determinacja i zdecydowanie. Widać, że nigdy nie tracisz inicjatywy, że jesteś fajterem, walczakiem”. Dalej wymieniałem jego atuty. Cały czas wpatrywał się we mnie bez słowa. Zresztą „wpatrywał się” to mało powiedziane. Gapił się na mnie jak na psie gówno, w które niechcący wdepnął. Gdy wreszcie skończyłem, rzucił głęboką myśl: „Umiem też grać w piłkę”. To prawda, choć technicznie nigdy nie był najlepszy. Nie miał problemów z ciężką pracą, ale nie cierpiał biegać, musiałem więc każdego dnia wymyślać mu nowe ćwiczenia z piłką. Przypominało to trochę aplikowanie leku małemu dziecku. Jeśli po prostu podasz mu lekarstwo na łyżeczce, to je wypluje. Szanse na powodzenie rosną, jeśli ukryje się preparat w łyżeczce nutelli.

– Żeby nakłonić Edgara do zrobienia czegokolwiek, musiałem mu wyjaśniać, po co to robi i jakie będzie miał z tego korzyści. Był perfekcjonistą. Żeby nie powiedzieć, że trochę także wrzodem na tyłku – dodał Włoch.

„Trener poprosił o Davidsa w czwartek. W sobotę już mieliśmy go u siebie”

Joan Laporta, prezydent FC Barcelony w latach 2003 – 2010

Cóż – skoro Davids potrafił być „wrzodem na tyłku” jako zawodnik podstawowego składu, to co dopiero wówczas, gdy przyszło mu grzać ławę. Pewnie dlatego nieśmiałe zainteresowanie ze strony Barcelony natychmiast zamieniło się w konkretne rozmowy o wypożyczeniu pomocnika do końca sezonu. Transakcję dopięto w ciągu paru dniu. Davids zadebiutował w hiszpańskiej ekstraklasie 17 stycznia 2004 roku. Blaugrana zajmowała wówczas siódme miejsce w ligowej stawce. Miała aż dwanaście punktów straty do podium. A na której pozycji skończyła rozgrywki? Drugiej. Już z Davidsem katalońska ekipa zanotowała w lidze passę szesnastu meczów bez porażki i pomknęła w górę tabeli.

Zatrudnienie wychowanka Ajaksu pozwoliło Rijkaardowi, by w Barcelonie sięgnąć po najbardziej klasyczne ustawienie dla holenderskiego futbolu: 4-3-3. Był to strzał w dziesiątkę. Przesunięty wyżej Xavi ujawnił pełnię swoich możliwości w roli rozgrywającego, natomiast ulokowany z lewej strony boiska Ronaldinho zaczął mordować rywali swoimi szalonymi dryblingami. Davids odwalał czarną robotę, a przy okazji nieźle się sprawdzał w ofensywnej, szybkiej i kombinacyjnej grze Barcy.

Katalończycy nie zdołali zgarnąć mistrzowskiego tytułu, ten przypadł Valencii, lecz i tak finiszowali w imponującym stylu. Wiosną w pokonanym polu zostawili całą ligową czołówkę: Valencię, Deportivo la Coruna i przede wszystkim Real Madryt. Rozczarowaniem okazały się tylko trzy ostatnie kolejki rozgrywek, gdy „Duma Katalonii” dwukrotnie poległa, no i występy pucharowe. W Pucharze Króla podopieczni Rijkaarda polegli już na etapie ćwierćfinału, natomiast z Pucharem UEFA pożegnali się jeszcze o jeden szczebel wcześniej. Blaugrana nie była jednak drużyną gotową do gry na wielu frontach. Priorytet dla Rijkaarda stanowiła La Liga.

Wyprzedzenie w tabeli madryckich Galacticos potraktowano w stolicy Katalonii jako bardzo optymistyczny rezultat.

Davids na Estadio Santiago Bernabeu do tego stopnia uprzykrzył życie Zinedine’owi Zidane’owi, swojemu byłemu partnerowi z Juventusu, że szkoleniowiec „Królewskich” zdjął Francuza z boiska na kwadrans przed końcowym gwizdkiem arbitra. Holender udowodnił, że wszystkie jego pseudonimy – „Pitbull”, „Pirania”, „Rekin” – są jak najbardziej trafione. Zdarzało mu się przesadzać, jak choćby w starciu z Atletico Madryt, gdy bezmyślnie się wykartkował. Jednak co do zasady jego agresywna postawa inspirowała pozostałych piłkarzy do zwielokrotnienia własnych wysiłków na murawie.

Deportivo La Coruna 2:3 FC Barcelona (26. kolejka La Ligi 2003/04).

Real Madryt 1:2 FC Barcelona (34. kolejka La Ligi 2003/04)

Jak widać na załączonym obrazku – uwolnienie stu procent ofensywnego potencjału Ronaldinho i Xaviego przyniosło nadzwyczaj spektakularne efekty. – Davids jest katalizatorem zmian, które uzdrowiły Barcelonę – dowodził wtedy Sid Lowe. – To całkiem istotna rola jak na zawodnika, który do klubu trafił dopiero zimą, a o którym Jorge Valdano, dyrektor sportowy Realu Madryt, powiedział: „nie jest piłkarzem galaktycznym”. Michel, były skrzydłowy Realu, a obecnie wzięty felietonista, posunął się jeszcze dalej. Stwierdził, że Davids w żaden sposób nie wpłynie na grę Barcy. Bum. Mylił się i to bardzo. Podczas gdy wszyscy zachwycają się maestrią Ronaldinho i kreatywnością Xaviego, to właśnie Davids okazuje się człowiekiem, który pozwolił zespołowi powrócić na właściwe tory. Za jego sprawą druga linia odzyskała wojowniczy charakter. Stanowi płuca tej drużyny.

„Gdy dziś przeglądam gazety sprzed lat, mogę się tylko śmiać. W 2004 roku wielu dziennikarzy naprawdę sądziło, że bez Edgara Davidsa u boku moja kariera dobiegnie końca”

Xavi

Potwierdził to sam Xavi w książce „The Barcelona Inheritance”: – Davids wprowadził do naszej szatni nową, zwycięską mentalność. Był wojownikiem. Wiedział, jak bardzo trzeba się poświęcić dla zespołu, by odnosić sukcesy. Z kolei Ferran Soriano, hiszpański publicysta, podkreśla jeszcze inną funkcję Davidsa: – Edgar bardzo cenił i szanował Rijkaarda. Za jego śladem poszli pozostali zawodnicy, nawet ci, którzy wcześniej nie byli przekonani do trenera. Gwałtowna poprawa wyników zespołu scementowała drużynę wokół szkoleniowca.

***

Ostatecznie holenderski pomocnik latem 2004 roku odrzucił ofertę definitywnego przejścia do Barcelony. Massimo Moratti, szastający forsą właściciel Interu Mediolan, zaproponował mu bowiem znacznie korzystniejsze warunki kontraktu. Rijkaard chciał rzecz jasna Davidsa zatrzymać w swoich szeregach, ale działacze Barcy nie mieli zamiaru rozbijać banku dla dla przeszło 30-letniego zawodnika. Holender po latach żałował zresztą, że połakomił się na ofertę Nerazzurrich, ponieważ jego przygoda w mediolańskim klubie nie była już tak udana jak na Camp Nou. Próbował nawet wrócić do Barcy, lecz było już za późno. Środek pola katalońskiego klubu obsadzono innymi zawodnikami.

W tej układance miejsce dla Davidsa i jego finansowych oczekiwań już się nie znalazło. Brano pewnie pod uwagę, że Holender może się okazać bombą z opóźniony zapłonem. Miał on już bowiem na swoim koncie mnóstwo ekscesów, na czele z dopingowym skandalem, oskarżeniem o pobicie partnerki oraz szeregiem awantur z kolegami z zespołu, o przeciwnikach nawet nie wspominając.

„Wrzód na tyłku”, jak to malowniczo ujął Ancelotti.

Trzykrotny mistrz Holandii, trzykrotny mistrz Włoch i zdobywca Ligi Mistrzów oraz Pucharu UEFA nie uzupełnił zatem swojego i tak imponującego dorobku o żadne hiszpańskie trofeum. Na osłodę pozostaje mu jedynie świadomość, że gdyby nie jego półroczne wypożyczenie, to powrót Barcelony na ligowy, a potem europejski tron mógłby potrwać znacznie dłużej.

Michał Kołkowski

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

5 komentarzy

Loading...