W poniedziałek doszło do sensacyjnego wydarzenia na boiskach Ekstraklasy. Otóż sędzia z Krakowa, Tomasz Musiał, sędziował mecz drużyny z Krakowa, Cracovii. I, ku zdumieniu wszystkich, ani nie podyktował pięciu karnych dla Pasów, ani nie wyrzucił trzech Portowców w pierwszym kwadransie gry.
Co więcej, choć jest synem Adama Musiała, legendy Wisły Kraków, a także byłym juniorem Białej Gwiazdy, nie podyktował pięciu karnych dla Pogoni, ani nie wyrzucił trzech graczy Cracovii w pierwszym kwadransie gry.
Facet, choć to zdaje się niemożliwe, choć brzmi jak materiał dla magazynu “Skandale”, zwyczajnie przesędziował mecz.
Zaryzykuję nawet arcykontrowersyjną tezę, że nawet jakby się Musiał pomylił, czy to dla Pasów, czy dla Portowców, to nie dlatego, że chciałby pomóc lub zaszkodzić Cracovii. Że nawet jakby zawalił ordynarnie mecz, co nawet w erze VAR się zdarza – patrz pan Kwiatkowski i mecz Śląska z Lechem – to nie znaczyłoby to nic. Nie przekreślało kierunku zmian. Kierunku normalizowania Ekstraklasy.
Wiem, szalony ja, ale czasem trzeba włożyć kij w mrowisko.
Z rozbawieniem czytałem relacje po tym epokowym w skali ligi wydarzeniu. “Zasędziował dobrze!” – tak jakby była jakakolwiek logiczna przesłanka, że miałby zasędziować źle. Zbigniew Przesmycki mówił nawet dla WP, że to była odważna decyzja. Poprzedzona poważną rozmową z sympatycznym panem Tomkiem. Ale, finalnie, sympatyczny pan Tomek uniósł to.
– Jeszcze o 14:00 pił kawę w rodzinnym gronie, a potem bezbłędnie poprowadził zawody! – chwalił Przesmycki.
No, też jestem samym zdumieniem. Facet każdym meczem pracujący na swoją notę, żeby zostać w lidze, poprawić pozycję w sędziowskiej hierarchii, mający własne pieczenie do upichcenia nad ogniem każdego sędziowanego meczu, nie odstawił cyrku.
Facet na oczach wszystkich kamer Liveparku, dziesiątek tysięcy widzów przed TV, mający w dodatku nad sobą VAR, nie wypaczył wyniku. Nie kręcił lodów. Nie przywołał przebitek “Piłkarskiego pokera” czy Aluminium – Amica, tylko sędziował mecz jak zawsze. Starając się zrobić jak najmniej błędów. Starając się sędziować dobrze.
Musiał uniósł dokładnie to samo, co unosi co tydzień. Może był jakiś dodatkowy stresik, ale podejrzewam, że niewielki. Związany z faktem, że dawno czegoś takiego jak krakowski sędzia prowadzący mecz krakowskiej drużyny nie było praktykowane. Natomiast zaczyna się mecz i wielkiej różnicy nie ma. Arbiter, tak samo jak drużyna, ma swoje rzeczy do wygrania, a kierunek jest zawsze ten sam: zasędziować jak najlepiej.
Jakie były argumenty przeciw? Dlaczego jeszcze tego nie unormowaliśmy?
Wyobrażacie sobie Szymona Marciniaka, który sędziuje na wielkich turniejach i Champions League, który nagle, uniesiony lokalnym patriotyzmem, podsędziowuje pod Wisłę Płock? Rozmawiamy o kwestiach tak anachronicznych, że wystarczy choć pięć sekund się nad nimi zastanowić, a widać ich nonsensowność.
Nie wiem jak długo już w lidze pokutuje przesąd, że sędzia, dajmy na to, z Warszawy, nie powinien sędziować drużynie, dajmy na to, z Warszawy. Wiem, że dokładnie dość długo, aby wielu przyzwyczaiło się do tego stanu rzeczy. I by jakoś szczególnie ten fakt nie kłuł w oczy. Ot, jest sobie, no to jest. Człowiek się do wszystkiego przyzwyczai, potem już nie będzie zwracał uwagi. Sam mam podejrzenie, że to jakaś pozostałość po korupcyjnych czasach, i to bynajmniej nie działający na rzecz jakiegoś oczyszczenia. Ale typowo pozorancka zagrywka: “ZOBACZCIE, COŚ ROBIMY. PRZECIWDZIAŁAMY, BO ARBITER Z ŁODZI NIE SĘDZIUJE WIDZEWA”. Taka tandetna zasłona dymna dla niezorientowanych. Robienie czegokolwiek, by nie zarzucili, że się nic nie robi.
Zgoda, nie żeby fakt, że sędzia nie mogący sędziować drużynie ze swojego miasta, był w pierwszej dziesiątce największych problemów polskiej piłki. Nie. Jest multum pilniejszych spraw. To oczywiste.
Ale ta, mimo swej pozornej błahości, bo jakoś to się kręci, jest do rozwiązania banalnie prosto. Jedną decyzją, jednym podpisem przy biurku.
Bo choć nie zmieni to obrazu ligi, nie sprawi, że mecze będą szybsze, talenty zdolniejsze, nie daje też pewności, że w najbliższych pucharach nie skompromitujemy na obrośniętym pokrzywami boisku, tak nie ma sensu uprawiać fikcji. Nigdzie, nie tylko w piłce.
Polska piłka natomiast jest dostatecznie utalentowana jeśli chodzi o produkcję absurdów wszelakich. Nie trzeba jej w tym pomagać, by tak rzec, systemowo. Co wydaje mi się ważne – powielając bezrefleksyjnie schematy ze starych czasów, bo jakoś to było, bo tak się utarło. Jeszce z tego może wyjść niebylejaki atut, bo, być może, rozochoceni odpruciem tej łatki, spojrzymy na inne dziedziny polskiego futbolu z pytaniem:
A w sumie po co w ten sposób?
Jaka z tego korzyść?
Gdzie sens?
Może łatwiej będzie dostrzec inne rzeczy. Może nie braknie odwagi – tak jest, bo ile w tej głupocie sędziowskiej tkwimy – by głupotę wykorzenić. A wtedy kto wie, może zdarzą się rzeczy donośniejsze, bardziej wpływowe.
Leszek Milewski