Zmarły niedawno Jerzy Pilch pisał o ukochanej Cracovii, że jest naznaczona fatalizmem, że to fatum stało się już tradycją. Coś podobnego w ostatnich latach mogą pisać o swojej drużynie kibice HSV. Klub z Hamburga kolejny raz sfrajerzył się do potęgi i to jak! W ostatniej kolejce 2. Bundesligi skompromitował się na swoim stadionie z Sandhausen i nie zagra nawet w barażach o awans.
Losy Hamburger SV to od dłuższego czasu nieustanna jazda w dół. W 2014 i 2015 roku udawało się jeszcze unikać spadku z niemieckiej ekstraklasy po barażach, ale nikt wtedy z radości nie skakał. Ambicje kibiców i właścicieli były znacznie większe, a konieczność drżenia o ligowy byt do samego końca świadczyła jedynie o ciągłym trwonieniu ogromnego potencjału.
W końcu nawet pozostanie w gronie najlepszych okazało się zbyt dużym wyzwaniem. Dwa lata temu “Rothosen” zajęli przedostatnie miejsce i po raz pierwszy w historii 1. Bundesligi spadli. Oczywiście z miejsca stali się faworytami na drugim szczeblu. Tamten sezon koncertowo spieprzyli. Przez 26 z 34 kolejek znajdowali się na podium, ale ostatecznie zajęli czwarte miejsce – z jednym punktem straty do Paderborn, które awansowało bezpośrednio i Unionu Berlin, który wszedł po barażach. Wszystko przez fatalny finisz. HSV nie wygrał ośmiu meczów z rzędu i nawet zwycięstwo nad Duisburgiem w ostatniej kolejce nic nie dało.
Ten sezon miał być inny, a okazał się… niemal identyczny.
Niemal, bo być może skala pierdołowatości była jeszcze większa. Tym razem HSV zajmował podium aż przez 30 kolejek i znów pod koniec wymiękł. Ostatnich dziewięć meczów to ledwie dwie wygrane, za to mnóstwo frajersko zgubionych punktów.
- Greuther Fuerth wyrównało na 2:2 w 94. minucie
- Stuttgart wygrał 3:2, mimo że do przerwy przegrywał 0:2, zwycięski gol dla VfB padł w doliczonym czasie
- Holstein Kiel wyrównał na 3:3 w 94. minucie
- tydzień temu porażka w doliczonym czasie z Heidenheim, które zagra w barażach kosztem HSV
Teraz Heidenheim zebrało gładkie 0:3 od już wcześniej pewnej awansu Arminii Bielefeled, więc “Rothosen” mieli wszystko w swoich rękach i nogach. Wystarczyło odprawić z kwitkiem Sandhausen, które będąc w środku tabeli miało pełen luz. I najwyraźniej ten luz sprawił, że niektórzy w tym zespole zagrali jeden z lepszych meczów w karierze. Sandhausen HSV upokorzyło i ośmieszyło. Wygrało aż 5:1.
Jedną z bramek zdobył wchodzący z ławki Mario Engels.
W sezonie 2016/17 niemiecki skrzydłowy okazał się rozczarowaniem w Śląsku Wrocław i został pożegnany bez większego żalu. Wydawało się, że więcej o nim nie usłyszymy. Mimo to Engels sportowej degradacji nie zaliczył, przechwyciła go Roda Kerkrade, wówczas jeszcze rywalizująca w Eredivisie. Niczym się nie wyróżnił – strzelił jednego gola, zaliczył dwie asysty, Roda spadła. W drugiej lidze holenderskiej Niemiec eksplodował. Rozegrał kapitalny sezon (24 bramki, 11 asyst), dzięki czemu wrócił do 2. Bundesligi. W Sandhausen tylko na początku grał więcej. Później albo się leczył, albo wchodził jako rezerwowy, ale sezon kończy trzecią bramką (do tego trzy asysty).
W Heidenheim zatem święto, bo mimo batów w Bielefeldzie, klub ten powalczy o 1. Bundesligę z Werderem Brema.
W HSV wszyscy doskonale zdają sobie sprawę ze skali kompromitacji. Wystarczy spojrzeć na oficjalny profil klubu na Twitterze.
If you can’t beat Sandhausen at home, then you don’t deserve to play in the promotion play-off.
Congratulations to Heidenheim. We can’t put our disappointment into words.#nurderHSV #HSVSVS pic.twitter.com/8mgfhWD3Zg
— HSV English (@HSV_English) June 28, 2020
A gdyby rozgoryczenie nie minęło, podrzucamy słynny wywiad Grzegorza Skwary. Wystarczy go lekko przerobić i Niemcy zrozumieją.
Nas cieszy, że do niemieckiej elity wróci Marcin Kamiński. Stuttgart granie po pandemii zaczął od dwóch porażek, ale potem się ogarnął i nie zaszkodziło mu dziś nawet domowe 1:3 z Darmstadt. Kamiński do momentu koronawirusa mógł spisać sezon na straty. Na inaugurację doznał poważnej kontuzji kolana i dopiero na początku marca – w ostatnim meczu przed przymusową przerwą – wrócił do meczowej kadry. Dwa miesiące później od razu wskoczył do składu i oczekiwań raczej nie zawodził. Koniec końców polski obrońca ma powody do radości.
Fot. Newspix