Reklama

Jose Kante kopie koszulkę Legii – wywalić z klubu czy wystarczą przeprosiny?

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

21 czerwca 2020, 20:16 • 4 min czytania 92 komentarzy

W teorii przy Łazienkowskiej powinna być sielanka i szampańskie nastroje. Legia Warszawa pewnie pokonała Śląsk Wrocław i na sześć kolejek przed końcem ma dziesięć punktów przewagi nad Piastem Gliwice. Stołeczni kibice jednak najwięcej mogą teraz mówić o czymś innym niż w praktyce pewne mistrzostwo. Jose Kante sprawił, że kibicowska wyrozumiałość została wystawiona na ciężką próbę.

Jose Kante kopie koszulkę Legii – wywalić z klubu czy wystarczą przeprosiny?

Napastnik reprezentacji Gwinei posadził na ławce Tomasa Pekharta i po raz pierwszy od 8 marca zagrał w wyjściowym składzie. Na pewno się cieszył, na pewno był napakowany jak kabanos. Chciał się pokazać podwójnie, zwłaszcza że na trybunach przy Łazienkowskiej wreszcie mogło pojawić się trochę widzów. Szybko jednak coś go ukłuło w nodze i widać było, że nie biega na sto procent. Wytrzymał pół godziny. Zmiana, wchodzi Pekhart, dziękujemy. Tyle wyszło z wymarzonego powrotu.

Trudno się dziwić Kante, że był sfrustrowany.

Trudno się też dziwić, że jeszcze przed wejściem do szatni roznosiło go z nerwów. Gdyby nie powędrowała za nim kamera, pewnie nie byłoby tematu, nikt by się nie dowiedział. Ale akurat powędrowała i wszyscy przed telewizorami zobaczyli, jak Gwinejczyk najpierw rzucą swoją koszulką, a potem niemalże wyciera nią podłogę kierując się do przejścia.

Reklama

Momentalnie zapaliła nam się lampka, że to początek większej afery. I faktycznie, Twitter od razu wrzał. Jedni byli oburzeni, drudzy trochę mniej, jeszcze inni starali się bronić piłkarza i bagatelizowali całe zajście. Jedno jest pewne: ciąg dalszy na pewno nastąpi.

Pytanie, jaki?

Fajnie to podsumował nasz kolega Dawid Miązek. Napisał, trzymając się katolickiej doktryny, że “żeby zgrzeszyć, trzeba chcieć zgrzeszyć”. Czytaj: trzeba mieć świadomość, że robi się źle i mimo wszystko to robić. Mamy przekonanie graniczące z pewnością, że w chwili tak wielkiej frustracji Kante nie wiedział, co dokładnie robi. Nie podejrzewamy go o chęć znieważenia klubowych barw. Był wściekły, musiał natychmiast wyładować negatywne emocje. Miał tylko koszulkę i na niej się skupił. Gdyby stała tam doniczka, pewnie rozwaliły doniczkę. Ale nie stała.

Niektórzy pewnie się oburzą, jednak nie wszyscy w redakcji uważamy, że klubowe barwy to świętość – przynajmniej nie w tym znaczeniu jak krzyż czy godło narodowe. Za te symbole ludzie nieraz masowo oddawali życie i przelewali krew. Okej, za barwy też krew czasami się przelewa (wiadomo, w jaki sposób), ale to akurat nie ma żadnej wartości. To nadal tylko sport i klub piłkarski. Ktoś kiedyś coś takiego wymyślił i umówił się z innymi, że będzie to dla nich ważne. Znajmy proporcje.

Pewnych rzeczy się nie robi

Z drugiej strony. Jest to zachowanie głupie, zwyczajnie głupie – bez dodatkowego kontekstu. W wersji najkorzystniejszej dla zainteresowanego: Kante zaprezentował duże niedobory instynktu samozachowawczego. Pewnych rzeczy, bez względu na okoliczności, nie wypada robić, bo zawsze zostaną odebrane negatywnie. Do takich w przypadku piłkarza trzeba zaliczyć kopanie koszulki swojego klubu.

Równie dobrze mogłoby chodzić o publiczne wytarcie podłogi koszulką z logo firmy, w której pracujesz. Też nikt nie biłby ci braw, ale najpewniej twoi współpracownicy zrozumieliby okoliczności i po pokajaniu się sprawa poszłaby w niepamięć. Tak też musi szybko zrobić Jose Kante: przeprosić, wyrazić żal, obiecać poprawę i najlepiej na boisku pokazać, że nadal zależy mu na klubie.

Gdyby był jakimś ligowym dżemikiem, łatwo byłoby go wywieźć na taczkach. Gwinejczyka do tego grona nie zaliczymy, rozegrał sporo naprawdę dobrych meczów, choć akurat nie tej wiosny. Z kogoś takiego zawsze trudniej zrezygnować niż z pracownika, co do którego i tak były wątpliwości, czy warto go trzymać.

Reklama

Jak na złość dla Kante, Pekhart dał świetną zmianę, więc liczba jego obrońców może być mniejsza niż byłaby pół roku temu. Czech okazał się przydatny w każdym aspekcie. Jakiś udział przy pierwszym golu miał, naciskając Puerto. Przy drugim już zaliczył normalną asystę, a cała akcja zaczęła się od jego odbioru. To też po faulu na nim z boiska wyleciał Żivulić.

W takich okolicznościach Kante pozostaje nie zwlekać z posypaniem głowy popiołem i liczyć na to, że dobre wyniki drużyny udobruchają szeroko pojętą opinię publiczną. Z naszej perspektywy to byłby optymalny scenariusz. Zawodnik musi wiedzieć, że przesadził, ale niekoniecznie trzeba go od razu spalić na stosie.

Aha, dział marketingu miał dziś wyjątkowego pecha z doborem zawodnika do akcji z dniem barwowym. Teraz to mem.

AKTUALIZACJA: Trener Vuković stanął w obronie Kante, podkreślając jego zaangażowanie w każdym meczu, a sam piłkarz szybko przeprosił za swoje zachowanie. Ze strony klubu chyba po sprawie. Ze strony kibiców pewnie będzie różnie.

Fot. FotoPyK

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Patryk Stec
1
Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Komentarze

92 komentarzy

Loading...