Reklama

Wielkieś mi uczynił pustki w sercu moim, drogi Thomasie tym „bronieniem” swoim

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

18 czerwca 2020, 09:33 • 6 min czytania 19 komentarzy

Odkąd pamiętam, czułem do niemieckich bramkarzy szacunek pomieszany ze strachem. Wszystko zaczęło się od Seppa Maiera, jednego z bohaterów meczu na wodzie. Kiedy siedmiolatek czytał o jego wyczynach z mundialu w 1974 roku, wyobrażał sobie trzymetrowego dryblasa z trzema parami rąk. Ktoś, kto zatrzymał Latę, Szarmacha czy Deynę, musiał być przecież superbohaterem, prawda?

Wielkieś mi uczynił pustki w sercu moim, drogi Thomasie tym „bronieniem” swoim

Lata mijały, inaczej niż respekt do golkiperów znad Renu. Andreas Köpke był tym kozakiem, który podczas Euro ’96 poskromił angielskiego lwa w jego domu, na Wembley. Przy okazji zapewnił też Garethowi Southgate’owi po zmarnowanym karnym ze dwie dekady szykan ze strony angielskiego narodu.

Bodo Ilgner nawet dla nastolatka nie był wybitnym bramkarzem, ale kiedy sięgnął z ukochanym Realem Madryt po Puchar Europy, błyskawicznie stał się w mojej głowie legendą. Trudno było nie szanować kogoś, kto nie dał się pokonać Zidane’owi, Del Piero i Inzaghiemu.

Olivera Kahna nigdy specjalnie nie lubiłem, w tamtym Bayernie wolałem zachwycać się popisami Mehmeta Scholla, jednak też rozumiałem, że to nie tylko świetny fachowiec, ale i prawdziwy twardziel. Jeśli facet na oczach milionów zaczyna dusić rywala podczas meczu, oznacza to, że musi mieć jaja. Albo być szaleńcem. Ewentualnie jedno i drugie.

Historie z dzieciństwa sprawiły, że kiedy pojawiła się informacja o tym, iż utalentowany niemiecki bramkarz Thomas Dähne zawita do Płocka, wpadłem w euforię. W końcu Wisła będzie mieć golkipera na lata! A przecież przez lata w naftowym mieście ze specjalistami od efektownych parad bywały mniejsze lub większe problemy.

Reklama

Robert Gubiec swoimi wpadkami zapracował u niektórych fanów na ksywkę „Głupiec”, Seweryn Kiełpin zaczął w pewnym momencie grać tak, jakby noszona non-stop na głowie opaska zaczęła uciskać mu mózg, lepsze i gorsze momenty mieli tacy goście, jak Artur Melon czy Jakub Wierzchowski.

To wszystko jest już jednak nieważne! Bo oto do miasta wkroczył nowy szeryf, z wyglądu podobny do Manuela Neuera, mający 193 cm wzrostu. Dla kogoś, kto w latach 90. wychował się na takich bramkarzach, jak Grzegorz Pietrzak (178) i Artur Sejud (180), te centymetry naprawdę miały znaczenie. Były czymś extra, jak masło orzechowe do chleba dla dziecka, które dotychczas jadło suche kromki, ewentualnie posypywane cukrem.

Oczywiście – w tym całym przypływie szczęścia w głowie pojawiły się delikatne wątpliwości, głównie wtedy, gdy patrzyło się na CV Thomasa. Czy zakochani w bramkarzach Niemcy pozwoliliby mu na przeprowadzkę do Austrii, a potem Finlandii, gdyby faktycznie był wybitny? To pytanie owszem, przeszło przez myśl, ale szybko przestałem się nim przejmować. Przecież nawet tamtejsi poszukiwacze złota muszą czasem wybrać się nad wodę z dziurawymi sitkami, przez które przelecą niepostrzeżenie przepiękne okazy.

Wierzyłem, że takowym jest Dähne, a w tej wierze utwierdzały mnie jego osiągnięcia w Finlandii. Mistrzostwo i puchar tego kraju to nie mogły być przelewki. Owszem, znam takich, którzy w obcowaniu z Finlandią odnosili większe sukcesy, na przykład wypili dwie połówki i jeszcze byli w stanie nie tylko mówić, ale i iść pewnym krokiem, jednak wyczyny Thomasa też zrobiły na mnie wrażenie. Podobnie jak fakt, że grywał w wielu niemieckich juniorskich kadrach, począwszy od U-16 a skończywszy na U-20.

Tak się jakoś złożyło, że jego ligowy debiut był zarazem moim, bowiem właśnie tego dnia – 9.2.2018 – swój żywot zaczęło radio Weszło FM. Wraz z Bartkiem Szczęśniakiem zostałem wytypowany do zrobienia meczu Wisły Płock z Górnikiem Zabrze.

Czułem stres, naturalnie, ale o nas, a nie o Niemca. Bałem się, że nasz komentarz może nie przypaść słuchaczom do gustu, byłem za to przekonany, że jego parady spodobają się kibicom na trybunach. I że dzięki nim będę mógł zachwycać się na antenie Dähnem tak, jak Niemcy Maierem w ’74 czy Köpkem nieco ponad dwie dekady później.

Reklama

W 12. minucie tego spotkania doszło do niezrozumiałego dla mnie wydarzenia. Oto przyszły idol tysięcy płockich dzieci, oto człowiek, na którym nie poznali się liczni niemieccy eksperci, oto strzelisty jak gotycka katedra bramkarz dał się przelobować Damianowi Kądziorowi po rzucie wolnym z 40. metrów. Wiem, reklamowano go głównie jako eksperta od gry nogami, ale żeby aż tak bardzo nie potrafił sobie radzić z ustawieniem na przedpolu i grą rękami? Niemożliwe, być może zjadła go debiutancka trema, nie tacy piłkarze jej ulegali. Pierwsze koty za płoty, a właściwie piłki za kołnierz, potem będzie już z górki, tak sobie wtedy myślałem, przysięgam.

Ledwo co zdążyłem się uspokoić, a Kądzior znowu podszedł do piłki, by wykonać stały fragment. Zakładałem jednak, że taki fachowiec jak Thomas na pewno wyciągnie wnioski i nie da się przelobować. I miałem rację, Damian nie zdołał go przerzucić. Przy okazji Niemiec nie zdołał też chwycić w dłonie piłki, która odbiła się od niego w niefortunny sposób, co wykorzystał Łukasz Wolsztyński.

Czy te dwa incydenty zasiały we mnie niepewność? Pewnie, że tak. Czy wierzyłem, że Dähne się po nich pozbiera? Jasne, przecież rodak Maiera i Kahna nie może okazać się skończonym parodystą, tak sobie to wszystko tłumaczyłem. Wiem, że to życzeniowe myślenie, trochę na zasadzie, że każdy Brazylijczyk umie się kiwać, ale co poradzić: jak widzicie, w całej tej historii moja głowa nie pracowała racjonalnie.

Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że w kolejnych miesiącach Thomas będzie tak beznadziejny, iż bodaj Cezary Stefańczyk publicznie zażartuje, że nie pozwoliłby mu wziąć dziecka na ręce? Jak miałem wówczas przypuszczać, że jego pierdołowatość przejdzie na innych niemieckich golkiperów, chociażby tego nieszczęsnego Lorisa Kariusa?

A co on ma wspólnego z Dähnem? – spytacie. Otóż może mieć więcej niż wam się wydaje. Panów dzieli tylko rok różnicy, obaj występowali w młodzieżowych reprezentacjach, nie należy więc wykluczyć, że zakumplowali się podczas zgrupowań. Kto wie, może pewnego wieczoru Loris, wierzący w niemieckich bramkarzy tak bardzo, jak ja przed poznaniem Thomasa, odpalił sobie w necie filmik, by sprawdzić, jak wspaniale kolega radzi sobie w polskiej lidze. Biedak nie spodziewał się, że zamiast spektakularnych parad zobaczy straszliwe farfocle, które zasieją w jego w głowie ziarno niepewności.

A może my wcale nie jesteśmy tak dobrzy między słupkami, jak nam się wydaje? – po obejrzeniu skrótu starcia Nafciarzy z Górnikiem u Kariusa mogły pojawić się takie myśli. Potem rosły i rosły, aż doprowadziły go do kompromitacji w finale Ligi Mistrzów. Liverpool przegrał go z Realem Madryt przez efekt dähneyla? Nie skreślałbym tej teorii, nawet jeśli brzmi spektakularnie, żeby nie powiedzieć fantastycznie.

No dobrze, a dlaczego w Płocku, mimo notorycznych wpadek, dawano Thomasowi kolejne szanse? Czemu po pierwszym półroczu nie spróbowano się go pozbyć? Z jakiego powodu nie szukano poważnych nazwisk, które by z nim rywalizowały o miejsce w składzie?

Czyżby prezes Jacek Kruszewski i jego trenerzy wierzyli w niemiecką szkołę bramkarzy jeszcze mocniej niż ja? Nie sądzę. Czyżby Dähne okazał się dużo lepszym szpiegiem niż piłkarzem i zebrał na nich kwity, zapewniające mu plac? Nie wydaje mi się, przecież nawet gdyby wszedł w posiadanie tajnych dokumentów, na pewno któregoś wietrznego dnia rozpierzchłyby mu się na dworze w dłoniach i odleciały w cztery strony świata.

Co więc zadecydowało o jego wielomiesięcznym abonamencie na grę? Moim zdaniem to jedno z tych pytań, na które nie poznamy odpowiedzi. Usytuowałbym je zaraz obok zagadnienia typu: a co tak naprawdę stało się z turystami na przełęczy Diatłowa? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, muszę jakoś z tym żyć. Będzie mi o tyle łatwiej, że już nigdy więcej nie zobaczę Thomasa w barwach Wisły.

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. FotoPyk

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

19 komentarzy

Loading...