Reklama

Korona spadła z głowy. Mecz, za który Lech ciągle płaci rachunek

redakcja

Autor:redakcja

14 czerwca 2020, 09:47 • 9 min czytania 19 komentarzy

Poznajecie tego sympatycznego gościa ze zdjęcia? Jeśli nie, to spokojnie – nie ma powodu do wstydu. To niejaki Sanel Kapidzić, jeden z wielu ogórów, którzy wpadli przelotem do naszej Ekstraklasy. W tym przypadku do uwielbiającej szrot Korony. Jednak jeśli jesteście fanami Lecha Poznań, nie zdziwilibyśmy się, gdyby ta twarz nawiedzała was po nocach. To nie tyle chichot losu, co jego donośny rechot, że ktoś taki, gość z poziomu drugiej ligi norweskiej (grał w niej i przed, i po krótkim pobycie w Polsce), na który Lech nawet nie spogląda przy szukaniu zawodników, przesądził o wyniku meczu, po którym Kolejorz liże rany aż do dzisiaj. 

Korona spadła z głowy. Mecz, za który Lech ciągle płaci rachunek

13.04.2018, pierwsza kolejka rundy finałowej w Ekstraklasie. Nikt, dosłownie nikt nie spodziewał się, że w trakcie tego niepozornego meczu ligowego pomiędzy Lechem Poznań a Koroną Kielce dojdzie do tragedii drużyny z Poznania. Tak swoją opowieść o tym spotkaniu mógłby zacząć Bogusław Wołoszański, bo materiał na kolejny odcinek „Sensacji…” (tym razem nie XX wieku, a Ekstraklasy ostatnich lat) jest pierwszorzędny. To naprawdę powinno być starcie pozbawione historii, w normalnych warunkach kibice rozmawialiby o nim maksymalnie do poniedziałku. Tymczasem okazało się, że tego dnia zaczęła się pisać puenta koniec końców nieudanej kadencji Nenada Bjelicy w Poznaniu. I rozpoczął się proces przebudowy, który – w zmienionej po drodze formie – trwa do dzisiaj.

Przed meczem

Istniało wiele powodów, dla których Lech nie powinien tego meczu przegrać. Zacznijmy może od tabeli. Zespół z Poznania wygrał fazę zasadniczą sezonu, więc Nenad Bjelica mógłby pójść tropem Michała Probierza i pogratulować swojej drużynie mistrzostwa Polski. Kluczem okazała się forma pod jej koniec, gdyż po porażce z Legią na początku marca na Kolejorza nie było mocnych. Między innymi liderująca Jagiellonia Białystok dostała w tym czasie w Poznaniu wysoki oklep (1-5), przez co ekipa Bjelicy wskoczyła na pole position w drodze po tytuł.

Korona miejsca w ósemce też oczywiście nie dostała dlatego, że Gino Lettieri to świetny gość. To był sezon, w trakcie którego jego podopieczni potrafili wygrać piątką w Gdańsku, miejsca w górnej połowie tabeli nie oddawali od trzynastej kolejki, przez moment będąc nawet na podium, no i doszli do półfinału Pucharu Polski. Ostatnia z tych rzeczy odgrywa zresztą niebagatelną rolę w tej historii, bo powinna… znacznie ułatwić robotę Kolejorzowi. Ledwie cztery dni po meczu w Poznaniu Koronę czekało rewanżowe starcie z Arką, którego stawką była majówka na Stadionie Narodowym. W pierwszym spotkaniu drużyna z województwa świętokrzyskiego wygrała 2-1. Wyjazd do Gdyni formalnością nie był, ale szansa na pomyślne zakończenie była ogromna. By jeszcze ją zwiększyć, włoski trener postanowił w Poznaniu oszczędzić niektórych graczy.

Reklama

Zresztą sami zobaczcie:

XI Korony na mecz z Lechem (13.04.18):

Alomerović – Rymaniak, Dejmek, Diaw – Kosakiewicz, Kovacević, Możdżeń, Kallaste – Janjić, Aankour – Kapidzić

XI Korony na mecz z Arką w PP (17.04.18):

Alomerović – Keckes, Dejmek, Kovacević – Rymaniak, Możdżeń, Cvijanović, Kallaste – Gardawski, Aankour – Kaczarawa

Lettieri dał odpocząć czterem gościom, którzy mieli wtedy miejsca w składzie, innym zmienił pozycje, namieszał. Nikt nie ukrywał, jakie są priorytety – awans do Europy przez ligę był sprawą wątpliwą, tymczasem szlak pucharowy wydawał się szczególnie kuszący. W finale tych rozgrywek zespół z Kielc zagrał tylko raz w swojej historii i przegrał, tym bardziej do głowy musiała uderzać wizja ponownego podejścia do zdobycia pierwszego trofeum w historii.

A, i jeszcze jedno – stadion w Poznaniu był twierdzą. Taką z prawdziwego zdarzenia. Czasami to stwierdzenie bywa nadużywane. Wystarczą trzy zwycięstwa na krzyż i jeden remis na własnym terenie, by mówić o „perfekcyjnie wykorzystywanym atucie własnego boiska”, ale w przypadku tego Kolejorza Bjelicy rywale rzeczywiście mieli prawo nie lubić wycieczek na Bułgarską. Jak możecie wyczytać w tabeli powyżej, w sezonie zasadniczym Lech u siebie wykręcił bilans 12-3-0, zdecydowanie najlepszy w lidze. Do tego doliczyć trzeba domowe zwycięstwa z Pelisterem i Haugesund w pucharach, a także remis z Utrechtem. Więcej – by znaleźć porażkę Lecha w stolicy Wielkopolski, trzeba by się cofnąć do 9 kwietnia poprzedniego roku i spotkania z Legią. Tak, tego z pamiętną końcówką, w której goście z Warszawy strzelili dwa gole, a tego na wagę zwycięstwa wbił w ostatniej minucie Hamalainen.

Minął więc ponad rok. Szmat czasu.

Reklama

Przebieg spotkania

Chyba nieco łatwiej byłoby zaakceptować porażkę w takim meczu, gdyby drużynie rzeczywiście nie szło. Jasne, gorszy dzień to marne pocieszenie, ale pamięć o tym, jak wyglądała ta rywalizacja, musi w fanach Kolejorza potęgować poczucie frajerstwa.

– My mieliśmy dziesięć okazji, żeby strzelić, a rywalowi wystarczył jeden strzał – grzmiał po meczu Bjelica, choć jednocześnie starał się, w swoim stylu, brać piłkarzy w obronę i budować atmosferę jedności na resztę rozgrywek. Przebieg spotkania rzecz jasna trochę przejaskrawił, ale rzeczywiście – Lech był dużo lepszy, Lech tworzył świetne sytuacje. Zacząć trzeba od tego, że w 33. minucie Darko Jevtić zmarnował rzut karny podyktowany po faulu Diawa na Vujadinoviciu. Alomerović perfekcyjnie Szwajcara wyczuł i odbił piłkę.

Ciekawostka: Darko Jevtić cztery razy podchodził do karnych w meczach Ekstraklasy. Nie trafił raz.

Dwie minuty później miał miejsce ten „jeden” strzał Korony, o którym mówił Bjelica (choć tak naprawdę kielczanie spróbowali sześciokrotnie, trzy razy celnie). Mniej więcej na takie sytuacje uknuto sformułowanie „bramka z dupy”. Maciej Gajos, kapitan Lecha w tym spotkaniu, bardzo łatwo przegrał fizyczną walkę z Mateuszem Możdżeniem w środku pola. Były gracz poznańskiej drużyny oddał piłkę Kapidziciowi, którego ligowa kariera do tego momentu ograniczała się do 22 minut z Wisłą Płock, ale błyskawicznie doskoczyli do niego Łukasz Trałka i Nikola Vujadinović. Miejsca na uderzenie było mało, do bramki ponad 2o metrów, więc śmiało można postawić tezę, że 99 na 100 podobnych prób Kapidzicia skończyłoby się zablokowaniem futbolówki, strzałem niecelnym lub takim, z którym poradziłby sobie bramkarz. Pech chciał, że akurat tym razem gała przeszła pomiędzy interweniującymi przeciwnikami, zaliczając po drodze rykoszet. Dalej była do wyciągnięcia, ale wpadła do bramki od słupka, mijając wyciągniętego Putnocky’ego.

Z jednej strony niefajnie. Z drugiej – Lech ciągle miał 55 minut, by odrobić straty.

I starał się to zrobić, jak tylko mógł. Po stałych fragmentach gry dwa razy strzelał Trałka, ale Alomerović radził sobie z tym próbami. Dobre okazje mieli też Gytkjaer, Gajos czy Vujadinović, który nie wiedzieć czemu uznał, że może z pięciu metrów w newralgicznym momencie spróbować strzału piętą. Ale to nie koniec wyliczanki. Mieliśmy w tym meczu jeszcze dwie fatalne obcinki Diawa, po których urodziły się te sytuacje.

Ołeksij Chobłenko walnął nad bramką, a Vujadinović posłał szczura obok lewego słupka. Kompromitująca skuteczność. Tylko Gino Lettieri udawał po meczu, że to jego ludzie zagrali koncert. – To, co drużyna pokazała pod tym względem taktycznym i wybiegania, to było wyjątkowe. To był top.

Reperkusje

Jak wspomnieliśmy, Nenad Bjelica na pomeczowej konferencji prasowej starał się robić dobrą minę. Chorwat mówił na przykład 0 100-procentowym zaufaniu do zespołu, ale też trudno mu się dziwić. Wiedział, że mecz z Koroną za kilka tygodni wciąż może być tylko anegdotą, którą będzie opowiadał, gdy ktoś zapyta go o wywalczone w Polsce mistrzostwo. Bo pamiętajmy o jednej, a w zasadzie dwóch ważnych faktach. Lech miał wtedy farta jak z Poznania do Zagrzebia.

Po pierwsze: w sobotę Jagiellonia przerżnęła na własnym boisku 1-2 z Górnikiem Zabrze.
Po drugie: zaraz po tym spotkaniu zaczął się mecz przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, gdzie przyjechało Zagłębie Lubin i wygrało 1-0.

Cała trójka solidarnie dostała w czapkę. Czołówka po 31. kolejkach wyglądało tak samo, jak po rundzie zasadniczej. Jedyna zmiana była taka, że odżyły nadzieje Górnika Zabrze i Wisły Płock, które miały już tylko cztery oczka straty od podium i pięć do lidera.

A pamiętajmy o rzeczy, która miała być na wagę złota. Lech dzięki wygraniu fazy zasadniczej zarówno z Jagiellonią Białystok, jak i Legią Warszawa, miał zagrać u siebie. W twierdzy. Gdy w kolejnym spotkaniu udało się wywalczyć trzy punkty w Lubinie wydawało się, że Korona rzeczywiście mogła być tylko wypadkiem przy pracy.

Okazało się jednak, że mecz, nad którym się tu głowimy, kompletnie wytrącił z rytmu Kolejorza w meczach siebie. Zabił pewność siebie, bezceremonialnie zabrał atut własnego boiska.

Przyjechał Górnik Zabrze i wygrał 4-2.
Wpadła Jagiellonia, wywiozła 2-0.
Na koniec pojawiła się Legia i pamiętamy, co – kurwa – powiedziały trybuny.

W tzw. międzyczasie były wyjazdowe remisy z Wisłą Płock i Wisłą Kraków. W meczach z Białą Gwiazdą i w tym kończącym sezon drużyny nie poprowadził już Nenad Bjelica. Zwolnionego w ramach pokazówki Chorwata zastąpił Rafał Ulatowski, którego wspomagać mieli Jarosław Araszkiewicz i Tomasz Rząsa. Lech finiszował na trzecim miejscu.

To ostatni rozdział opowieści pod tytułem „fajny ten trener, szkoda, że jego drużyna nic nie potrafi wygrać”. Sezon wcześniej można było zgarnąć Puchar Polski, ale w finale na Narodowym po dogrywce lepsza okazała się Arka Gdynia, choć to Kolejorz tworzył bardziej dogodne okazje. Mistrzostwo też było wtedy w zasięgu. W 34. kolejce srogi wpieprz w Gdańsku (0-4) wyłapała liderująca Jagiellonia Białystok. Bezpośrednio po tym spotkaniu Lech grał w Warszawie z Legią i zwycięzca tego meczu luzował na pierwszym miejscu ekipę z Podlasia. 2-0 wygrała drużyna ze stolicy i została na samej górze tabeli do końca, choć przecież później też gubiła punkty (tak samo jak Lech). Europejskie puchary w kolejnym sezonie? Pechowe, ale sprzedawane jako godne odpadnięcie z Utrechtem po dwóch remisach. Do tego szansa na Puchar Polski pogrzebana w Szczecinie i wspominana końcówka.

– Myśmy mieli autostradę do mistrzostwa Polski. Myśmy przegrali cztery mecze u siebie z rzędu, a wcześniej ani jednego przez rok. To, co się wydarzyło jest niewiarygodne, myśmy to kompletnie zawalili! – Piotr Rutkowski na konferencji, na której zapewnił, że się nie podda i przedstawił Ivana Djurdjevicia, gościa przygotowywanego od lat do roli trenera Kolejorza. Jak pamiętamy, chyba niezbyt dokładnie, bo nie była to długa przygoda. Dalszy ciąg to też świeża historia najnowsza: dziwactwa Adama Nawałki, Żuraw jako ratownik, stracony kolejny sezon. A w nowym udawanie, że Lech nie jest Lechem: zapowiedź spokojnej pracy trenera, który miał być tymczasowym szkoleniowcem, czas przebudowy drużyny, oparcie jej na młodzieży, zero celów sportowych.

Gdzie byłby dzisiaj Lech?

Gdzie byłby dzisiaj Lech, gdyby Jevtić strzelił z karnego, a Kapidzić walnął w maliny, czyli tam, gdzie ma w zwyczaju?

Nie powiemy, że dalej odjeżdżałby reszcie ligi za hajs z Ligi Mistrzów, do której wprowadziłby go Nenad Bjelica. Już raz Piotr Rutkowski przeszarżował z podobnym stwierdzeniem. Tak na dobrą sprawę, wszystko mogło się zesrać choćby tydzień później. Mogło, ale tyle nasłuchaliśmy się w kontekście tej końcówki o kwestiach mentalnych, że to właśnie tej porażce, która przyszła w najmniej spodziewanym momencie, przypisujemy ogromne znaczenie. Słaba psychika wysłała maila do nadciągającej kupy, że spotkanie jest w spodniach.

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

19 komentarzy

Loading...