Reklama

Komornicki: Nie ja tworzyłem ten zespół i robiłem transfery. Nie chciałem już być trenerem

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

13 czerwca 2020, 14:25 • 13 min czytania 5 komentarzy

Ryszard Komornicki przez długi czas – nie licząc dwóch epizodów trenerskich w Górniku Zabrze – nie był obecny w polskim futbolu po zakończeniu piłkarskiej kariery. Dopiero w ostatnich latach próbuje coś więcej zdziałać na rodzimym podwórku. Po przygodach z Widzewem Łódź, Ruchem Chorzów i Siarką Tarnobrzeg od blisko roku pracuje w GKS-ie Tychy, gdzie zaczął jako dyrektor sportowy, a jeszcze przed koronawirusowym zamieszaniem tymczasowo zastąpił Ryszarda Tarasiewicza w roli trenera. Po odmrożeniu I ligi drużyna pod wodzą 20-krotnego reprezentanta Polski wywalczyła jeden marny punkt. 

Komornicki: Nie ja tworzyłem ten zespół i robiłem transfery. Nie chciałem już być trenerem

Co wyrzucał sobie po meczu z Chojniczanką? Czy czuje presję związaną z awansem? Co jest dla niego okolicznością łagodzącą? Jak komentuje zarzuty Tarasiewicza o braku współpracy i chęci zastąpienia go na stołku? Dlaczego nie wiąże już planów z pracą trenerską? Czemu w poprzednich polskich klubach pracował tak krótko? Zapraszamy na nieco dłuższą pogawędkę. 

Przed wami decydujący tydzień? W ciągu ośmiu dni rozegracie trzy mecze, które chyba zdefiniują ten sezon.

Może tak być, ale nie musi. Nie dość że czekają nas trudne spotkania, to jeszcze długa podróż do Suwałk w środku tygodnia. Nic jednak na to nie poradzimy, musimy wyjść na boisko i walczyć o zwycięstwo. Nie mam jakichś dalekosiężnych celów, patrzę krótkoterminowo. Teraz gramy u siebie ze Stalą Mielec i na tym się skupiamy. Potem będziemy się dalej martwić.

Również na waszym przykładzie można stwierdzić, że granie przy pustych trybunach niweluje atut własnego boiska.

Jak najbardziej. W tej chwili tak naprawdę nie ma atutu własnego boiska. U nas jest wręcz przeciwnie. Rywale najczęściej nie mają takiego stadionu, dla nich występ w Tychach to jeszcze dodatkowa motywacja.

Co poszło nie tak z Zagłębiem Sosnowiec i Chojniczanką? Po ostatnim meczu wyrzucał pan sobie, że nie wstawił dwóch świeżych zawodników do środka pola.

Błędów zawsze szukam też u siebie. Po fakcie wszystko już wiemy. Liczyliśmy jednak – bo to nie była wyłącznie moja decyzja – że chłopaki są na tyle wypoczęci, że sobie poradzą. W normalnych okolicznościach powinni dać radę. Wyszło inaczej, będąc już mądrzejszym, na pewno przeprowadziłbym tutaj zmiany w składzie.

Reklama
Wcześniej sytuacja w tyskim zespole była dość jasna: bardzo dobra ofensywa, słaba defensywa. Czy teraz nie jest źle tu i tu?

Dużo się pod tym względem nie zmieniło. Z Chojniczanką byliśmy po prostu nieskuteczni. GKS strzelał wiele goli po stałych fragmentach, natomiast biorąc pod uwagę cały dorobek, napastnicy stosunkowo rzadko trafiali do siatki, choć akurat teraz jeden z nich zdobył bramkę. Ale mówiąc szczerze – nie za bardzo możemy porównywać sytuację sprzed pandemii do obecnej sytuacji. Zaszło wiele nowych okoliczności: brak kibiców i przygotowanie fizyczne, nad którym na pewno nie było takiej kontroli, jak byśmy sobie życzyli. Wiem, że to wszystkich dotyczy, ale loteryjność się zwiększa. Po dwóch meczach nie wyciągałbym daleko idących wniosków. Jedno jest pewne: nasza gra musi być skuteczniejsza i w ofensywie, i w defensywie.

Jakieś pozytywne punkty zaczepienia po tych dwóch meczach?

Życzyłbym sobie, żebyśmy regularnie grali tak, jak w drugiej połowie z Zagłębiem Sosnowiec i częściowo też z Chojniczanką. To już był bardzo dobry pierwszoligowy poziom. Wtedy z samej gry byłem zadowolony, ale wiadomo, że wszyscy patrzą przez pryzmat wyniku. Jeżeli nie wygrywasz, nawet dobre rzeczy umykają. Na spokojnie analizując, widzieliśmy dużo dobrych akcji, które powinny zakończyć się golem. Nie rozpamiętujemy tego, nie ma czasu, w niedzielę kolejna próba.

Można już stwierdzić, że pewne rzeczy wymykają wam się z rąk? Przed tą kolejką do strefy barażowej traciliście trzy punkty, czyli niewiele, ale z drugiej, passa bez zwycięstwa to już siedem kolejek.

Wie pan, żeby coś się z rąk wymykało, najpierw trzeba mieć to pod kontrolą. Nie dziwię się rozczarowaniu kibiców, bo też jestem rozczarowany. Nie chcę się usprawiedliwiać, chcę tylko jasno postawić sprawę: ja tej drużyny nie składałem, nie przeprowadzałem transferów. To nie jest alibi w kontekście dwóch ostatnich kolejek, ale fakty są takie, że pracuję z tym zespołem od trzech tygodni. To nie tak, że trzy lata budowałem drużynę i teraz jej nie idzie. Zupełnie inna historia. Nie uchylam się od wyników z Zagłębiem i Chojniczanką, ale pewne rzeczy trzeba jednoznacznie powiedzieć. Jacyś eksperci się wypowiadają, że tworzyłem ten zespół, bo sprowadzałem zawodników, więc powinienem ich dobrze znać. A tak nie było. Jeżeli ktoś nie zna faktów, niech się najpierw dowie jak wygląda rzeczywistość.

Był pan dyrektorem sportowym i nie przeprowadzał transferów?

Nie chcę teraz tej sprawy publicznie roztrząsać, bo nic to nie da. Chcę tylko, żeby było jasne, że nie miałem praktycznie żadnego wpływu na obecny kształt drużyny. A dlaczego tak było? To już inna kwestia. Tak to było wewnętrznie ułożone i tak funkcjonowało. Musiałem – czy chciałem – się z tym pogodzić. Inaczej bym do Tychów nie przyszedł.

Ryszard Tarasiewicz mówił w “Przeglądzie Sportowym”, że tak naprawdę kandydatury piłkarzy podsyłano jemu lub Krzysztofowi Bizackiemu i z tego potem wybierali. Nie było chemii między panem a trenerem?

Nie wiem, co dokładnie trener Tarasiewicz powiedział. Miałem trochę inne zadania, w innych sektorach. To chcę podkreślić, bo dlaczego mam odpowiadać za coś, czego nie robiłem. Chemia? Trener miał swoje obowiązki i kompetencje, ja miałem swoją robotę. Jej częścią jako dyrektora sportowego nie były transfery.

Reklama
Tarasiewicz narzekał, że nie było komunikacji między nim a panem, spotykaliście się tylko przypadkiem na korytarzu i że nie przedstawił mu pan żadnej wizji działania.

Proszę mi wybaczyć, ale nie będę tego komentował.

To jeszcze jeden cytat od Ryszarda Tarasiewicza, tym razem dotyczący pana wejścia na zwolniony przez niego stołek. Rozmowa z “Gazety Wrocławskiej”: “Ktoś postanowił przejąć drużynę w najwygodniejszym momencie, mając pretekst w postaci wysokiej porażki, ale też perspektywę zapisania się w historii klubu awansując do półfinału Pucharu Polski. Potem mieliśmy rozegrać trzy mecze domowe w lidze, także okazja by zabłysnąć była wręcz znakomita”. Jak się pan do tego odniesie?

Przejąłem drużynę, bo tak naprawdę musiałem z powodu tej pandemii. Gdyby nie koronawirus, już po pucharowym meczu z Cracovią mielibyśmy nowego trenera, a ja znów zająłbym się “dyrektorowaniem”. Nie było jednak sensu zatrudniać nowego szkoleniowca, skoro zespół nie mógł trenować i nikt nie wiedział, co się dalej wydarzy. Pandemii trener Tarasiewicz nie przewidział. Z drugiej strony – pracował w Tychach dwa i pół roku, zostawił drużynę na ósmym miejscu.

Powtarzam: nie chciałem być w GKS-ie trenerem i na dłuższą metę nim nie będę. Popracuję w tej roli tak długo, jak będzie to konieczne i ani dnia dłużej. Absolutnie nie przejąłem sterów w sytuacji, w której mogę jedynie wygrać. Uważam, że jest odwrotnie. To nie był zespół tworzony przeze mnie, pod moją koncepcję. Trener Tarasiewicz sam sobie tutaj zaprzecza. Z jednej strony mówi, że powinienem mu przedstawić swoją filozofię, która się tu w ogóle nie liczyła, a z drugiej, cały czas układał klocki pod siebie. Więcej wątków nie chcę rozwijać, bo to nie ma sensu. Ja coś powiem, trener znów odpowie i nasza wymiana zdań może się ciągnąć w nieskończoność.

Krótko mówiąc, nie przychodził pan do Tychów z nastawieniem, że w razie czego znów sobie potrenuje, a na razie będzie zajmował się czymś innym? Trenerzy przeważnie patrzą krzywo, gdy dyrektorem sportowym zostaje de facto ich kolega po fachu.

Nie lubię brać zespołu z marszu po kimś i po nim poprawiać. Wolałbym, żeby to było moje od początku do końca. Jestem w klubie, mam dyplom trenerski i dlatego awaryjnie drużynę prowadzę. Chodziło głównie o to, żeby nie tworzyć dodatkowych kosztów w momencie dużej niewiadomej. Dziś już wiemy, że mamy trenera na nowy sezon. Niczego się kurczowo nie trzymam, każdy w klubie o tym wie. Staram się pracować najlepiej jak mogę, ale dla mnie to było zło konieczne.

Chodzi mi o to, czy nawet jeśli miał pan krystalicznie czyste intencje, trener Tarasiewicz siłą rzeczy nie mógł odebrać pana przyjścia jako sygnału, że oto zjawił się potencjalny następca? Co innego, gdyby był pan wcześniej dyrektorem sportowym przez pięć lat, ale przecież dopiero co prowadził pan Siarkę Tarnobrzeg.

Trener mógł sobie myśleć i mówić co chciał, nie mam do niego pretensji. Przychodząc do GKS-u byłem odpowiedzialny za szkolenie młodzieży i trenerów. W żaden sposób nie mogłem ingerować w pracę Ryszarda Tarasiewicza, bo nawet nie angażowałem się w temat pierwszego zespołu. Ja grałem za drużynę, prowadziłem zajęcia za trenera, ustalałem skład? Bądźmy poważni. W Siarce wyszło spontanicznie. Poproszono mnie, to pomogłem, ale generalnie nie mam już ochoty pracować w Polsce jako trener. Jestem już w takim wieku, że nie mam parcia na karierę. Nie zamierzałem czegoś komuś zabierać. A że mnie w GKS-ie poproszono – bo nie powiem, że zmuszono – żebym na chwilę przejął zespół i poprowadził go z Cracovią, no to zgodziłem się. Jak wspominałem, plan był taki, że zaraz potem przychodzi nowy szkoleniowiec, ale koronawirus go zmienił. Trener Tarasiewicz dobrze wie, jak było. Nie mam wyrzutów sumienia, nikomu krzywdy nie zrobiłem i na tym zakończmy ten wątek.

Dlaczego nie chce pan być trenerem w Polsce? Zraził się pan?

Tak, zraziłem się do pewnych realiów. Chwilowo mogę pomóc w Tychach, ale nie zamierzam już próbować robić kariery trenerskiej. Jak mówiłem, nie lubię przejmować zespołu z marszu po kimś, a dwa, że musiałbym mieć coś, czego nigdy nie miałem, czyli pełną swobodę decyzyjną.

Przychodząc do Tychów powiedział pan w klubowej telewizji, że jest “za rodzinną atmosferą w całym klubie”. Udało się ją wprowadzić?

Przez koronawirusa dwa miesiące nie było mnie w klubie. Trudno teraz w ciągu dwóch czy trzech tygodni stworzyć atmosferę. Mamy tu grupę ludzi, którzy znali się już wcześniej, a ja próbuję im pomóc. Nie snuję jednak wielkich planów o potędze dyrektorskiej czy trenerskiej. Na razie musimy pracować z dnia na dzień. Czy atmosfera jest rodzinna? Są rodziny z dobrą atmosferą, ale ze złą też. U nas jest dziś po prostu normalnie, tak jak w klubie piłkarskim. Jako dyrektor mógłbym mieć na nią większy wpływ. Zazwyczaj to nie trener buduje klub na lata, tylko dyrektor sportowy. Trenera można w każdej chwili zwolnić, dlatego jeśli będzie taka potrzeba, po sezonie chętnie wrócę do swoich poprzednich obowiązków. Wykonałem już sporo pracy w temacie szkolenia w Tychach i tym bardziej szkoda, że pandemia ją przerwała. Pewne rzeczy nie są jeszcze doprowadzone do końca.

Wiadomo już, że szkoleniowe stery latem przejmie Artur Derbin. Uczestniczył pan w poszukiwaniach następcy, opiniował czy działo się to poza panem?

Uczestniczyłem w tym, rozmawiałem z prezesem Bartnickim i trenerem.

Jak w tym momencie wygląda szkolenie w GKS-ie Tychy?

Coraz lepiej. Ujednoliciliśmy metody treningowe, plan szkoleniowy się zazębia. Wszyscy mają dokładnie rozrysowane i napisane, jak należy prowadzić zajęcia i jak chcemy grać. To tylko pierwszy krok. Mówimy o procesie, tego się nie zrobi w ciągu dwóch miesięcy czy pół roku. Potrzeba kilku lat, żeby pewne rzeczy przyjęły się na stałe. Na tym od początku mi zależało: zrobić coś stałego, położyć fundamenty, które już zostaną w klubie nawet po moim odejściu. Uważam, że każdy klub powinien mieć swoją filozofię i w oparciu o nią precyzyjnie planować pracę, żeby z czasem chłopcy szkoleni w akademii mogli grać w seniorskiej drużynie. Filozofia szkolenia nie wychodzi od pierwszego zespołu, tylko odwrotnie. To idzie z dołu do góry. Trudno, żeby każdy trener od zera wdrażał swoją filozofię. Zwolnienia nieraz są tak częste, że nawet nie ma na to czasu.

To jaka jest filozofia gry GKS-u, do czego dążycie?

Najważniejsza jest gra w obronie, od tego się zaczyna. Jeżeli źle bronisz, atakować też nie będziesz dobrze. Szczegółów nie będę rozwijał, ale chodzi o piłkę, którą gra się w całej Europie, również w klubach, od których wszyscy możemy się uczyć. Chcemy z tego czerpać, trzeba jednak najpierw poprawić infrastrukturę. To się właśnie dzieje. Wymieniana jest sztuczna płyta, powstaje też stadion lekkoatletyczny z dwoma boiskami.

W Widzewie i Ruchu Chorzów pana filozofia i założenia były takie same?

One są lekko modyfikowane w zależności od klubu. Najważniejsze, żeby zawsze metodyka treningowa była jednolita. To jest podstawa. Wtedy chłopcy mogą płynnie pokonywać kolejne szczeble szkolenia. Nie będzie sytuacji, że w wieku dwunastu lat robią coś, co powinni robić 18-latkowie i na odwrót. Często słyszę narzekania, że ten nie umie podać i przyjąć – ktoś go musi tego nauczyć i w juniorach jest na to czas. Nie szkoli się dla dobrego wyniku w sobotę czy niedzielę. Zwiększałem też godziny treningów. Na Zachodzie trenuje się nawet 20 godzin tygodniowo, u nas nieraz dużo mniej.

Pobyty w Łodzi i Chorzowie trwały po kilka miesięcy. Czytałem, że w Widzewie miał pan szukać sponsora, a w międzyczasie zajął się koordynowaniem szkolenia i trenerami, ale wszystko bez umowy. W Ruchu z kolei chyba wystąpiły nieporozumienia z Januszem Patermanem.

Do Widzewa może nie trafiłem z nudów, ale zupełnie niezamierzenie. W Polsce zawsze interesowałem się przede wszystkim szkoleniem. Uważam, że tutaj mamy największy problem i chciałem pomóc go choć trochę rozwiązać w jednym czy drugim klubie, przejąć trochę wzorców z krajów szkolących lepiej. Tylko o to mi chodziło, nie o zarabianie pieniędzy. Na robienie kariery – stety lub niestety – jest już za późno. W tamtym czasie intensywnie myślałem, żeby spróbować iść u nas w kierunku szkoleniowym i pojawiła się taka szansa w Widzewie. Zamiary były dobre, ale nie wyszło. Przez kilka miesięcy pracowałem tam jako wolontariusz. Nie wziąłem z klubu ani złotówki, a koszty typu mieszkanie pokrywałem z własnej kieszeni. Mimo to trochę pomysłów i materiałów w Łodzi zostawiłem, może zaprocentują. Nikomu nie żałuję, lubię się dzielić.

Co do Ruchu. Po zmianie prezesa i przyjściu Janusza Patermana, polityka klubu diametralnie się zmieniła. Młodzież przestała się liczyć. A że ja byłem/jestem z Górnika Zabrze, to mnie tak a nie inaczej potraktowano. Szkoda, bo myślę, że wcześniej z dyrektorem Grzegorzem Kapicą mogliśmy zrobić coś fajnego.

Pana zabrzańska przeszłość niektórym w Ruchu przeszkadzała?

Takie odniosłem wrażenie. Dla mnie nie miało to znaczenia. Jeżeli ktoś jest dorosły i myśli logicznie, nie będzie wychodził z założenia, że skoro ktoś gdzieś kiedyś grał, to u nas nie może pracować. Nie rozumiem takiego podejścia. Albo jesteś potrzebny i chcesz coś zrobić, albo nie. Co przeszłość piłkarska ma do tego? Nigdy złego słowa na Ruch nie powiedziałem. Parę razy w przeszłości z nim wygrałem, parę razy przegrałem. W 1989 roku nawet trochę “pomogliśmy” Ruchowi w wywalczeniu mistrzostwa, bo u siebie z nim przegraliśmy. Boli mnie to do dziś, ale to tylko porażka i utrata mistrzostwa. Szacunek do Ruchu zawsze miałem ze względu na wspaniałą historię i to się nie zmieni.

Do Siarki poszedł pan już jako trener i to w trakcie sezonu, czyli tak jak pan nie lubi. Nie udało się utrzymać w II lidze. Żałuje pan tej decyzji?

Nie. Czarek Kucharski, który w Siarce wypłynął na szersze wody, poprosił mnie o pomoc. Wyszło spontanicznie, ale nie żałuję. Poznałem tam naprawdę fajnych ludzi, nadal jesteśmy w kontakcie. W krótkim czasie udało się stworzyć dobrą atmosferę i dobrą drużynę, choć nawet nie wiem, czy ja tam pojechałem bardziej jako trener, czy psycholog Do utrzymania zabrakło nam jednego punktu. Może przyszedłem dwa czy trzy mecze za późno? Nie chcę już komentować wyników niektórych spotkań z ostatnich kolejek, sami powinniśmy się utrzymać. Dobrze się rozumiałem z zawodnikami. Chłopcy grali ciekawą piłkę i to też jakaś satysfakcja. Nie żałuję tego kroku. Generalnie nie żałuję tego, czego się w życiu podejmuję. Inaczej najlepiej nic nie robić, siedzieć w domu, pić kawę i czekać na koniec.

Wracając do tu i teraz: czuje pan w Tychach presję związaną z awansem i czy samemu ją sobie narzuca? Mateusz Piątkowski dopiero co powiedział w dzienniku “Sport”, że dla niego każdy inny scenariusz będzie osobistą porażką i sądzi, że zespół też ma takie nastawienie.

Presja? A co w piłce i ogólnie w życiu można osiągnąć bez presji?

Piję do tego, że pierwszoligowcy rzadko mówią jasno o chęci awansu. Na starcie tego sezonu jedynie w Miedzi Legnica i Podbeskidziu padały takie deklaracje.

Mówić można dużo. Wolałbym najpierw wygrać jeden mecz, później drugi i trzeci. Czy chcielibyśmy awansować? Oczywiście, że tak. Na razie jednak w dwóch meczach u siebie zdobyliśmy punkt. Nie lubię za bardzo mówić o celach. No, chyba że jestem w Bayernie albo – patrząc na nasze podwórko – w Legii. Nie powiem wtedy, że gram o eliminacje Ligi Mistrzów albo pierwszą ósemkę. Ale w naszej sytuacji tak nie jest. Znajdujemy się w szerokim gronie klubów, które mają wyrównane szanse, żeby zagrać w barażach o Ekstraklasę. I tyle, resztę należy zrobić na boisku.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. 400mm.pl/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

5 komentarzy

Loading...