Reklama

Wysoka cena filozofii

redakcja

Autor:redakcja

10 czerwca 2020, 10:55 • 8 min czytania 12 komentarzy

Niewiele jest w Polsce klubów, które wytrwale trzymają się raz obranej ścieżki. Wręcz przeciwnie, bardzo popularny jest system rewolucyjny, gdy po trenerze polskim następuje zagraniczny, po trenerze kolegującym się z piłkarzami, zatrudniany zostaje despota. Po próbach gry młodymi Polakami wajcha przestawia się na starych Słowaków, po próbach gry tiki-taką przychodzi czas na ratowanie się lagą na Dawidka. Wśród tych, którzy konsekwentnie trzymają się własnego pomysłu można wymienić Łódzki Klub Sportowy. Co ma swój urok, ale ma też swoją bardzo konkretną cenę. 

Wysoka cena filozofii

Pierwszym sygnałem, że ŁKS nie będzie zawracał z drogi wprowadzania do polskiego futbolu hiszpańskiego słońca była jesienna cierpliwość do Kazimierza Moskala. Łodzianie przegrali osiem razy z rzędu, mieli gigantyczne problemy zwłaszcza z grą defensywną, ale twardo trzymali się swojego – trener utrzymywał pełne zaufanie zarówno ze strony dyrektora sportowego Krzysztofa Przytuły, jak i prezesa Tomasza Salskiego. Drugi sygnał był jeszcze wyraźniejszy – i było nim zatrudnienie Wojciecha Stawowego. Wydawało się, że skoro ŁKS decyduje się na zwolnienie Moskala na 11 kolejek przed końcem, to angaż otrzyma któryś z dyżurnych strażaków, którzy są w stanie na krótką metę wycisnąć z zespołu 110%. Tą drogą poszła choćby Korona Kielce, co już powoli zaczyna być widoczne w tabeli formy z ostatnich pięciu spotkań.

ŁKS jednak jednego związanego z Krakowem trenera, ubóstwiającego futbol oparty na niezliczonych krótkich podaniach, zastąpił drugim związanym z Krakowem trenerem, ubóstwiającym futbol oparty na niezliczonych krótkich podaniach.

Tiki-takę Moskala zastąpiła tiki-taka Stawowego. Nie zmienił się drastycznie obraz gry, nie zmienił się drastycznie wynik punktowy, nie zmienił się też jeden z najważniejszych problemów ŁKS-u, który w prostej linii wynika z przyjętej filozofii.

ROZGRYWAJĄCY STOPERZY

Ile razy widzieliśmy ten obrazek w tym sezonie? Michał Kołba w początkowej fazie, następnie Dominik Budzyński w Szczecinie i wreszcie Arkadiusz Malarz podają piłkę do jednego ze stoperów. Futbolówka krąży pomiędzy obrońcami, aż w końcu któryś ze stoperów decyduje się na bardziej odważne zagranie – próbę podania do któregoś ze środkowych pomocników, albo przerzutu od razu do skrzydłowych. Zamiast przyspieszenia akcji wychodzi strata, rywal błyskawicznie kontruje, wykorzystując ogromne przestrzenie między obrońcami (bo przecież rozchodzili się, by pokazać się do gry krótkimi podaniami), ŁKS traci bramkę.

Reklama

Najświeższy przykład to jedyny gol w debiucie Wojciecha Stawowego na łódzkiej ławce trenerskiej.

Moros gra do Malarza, Malarz do Dąbrowskiego, Dąbrowski próbuje zagrać przez dwie linie do zawodników ofensywnych. Czy ŁKS jest gotowy na kontrę? Mniej więcej tak jak Europa na pandemię. Moros Gracia jest gdzieś przy prawej linii, Vidmajer do najbliższego piłkarza Górnika ma jakieś piętnaście metrów, jedynie Srnić, czyli ten łódzki Busquets, jest na miejscu, bo przecież wszedł między stoperów jako pomoc przy rozegraniu. Efekt? Czterech piłkarzy z Zabrza jedzie twardo puściuteńkim środkiem.

Błąd Dąbrowskiego jest oczywisty, ale pamiętajmy, że to też realizacja meczowej strategii, w której stoper odpowiada właśnie za takie nieszablonowe zagrania, w których można jednym podaniem minąć 3-4 graczy rywala. Raków, który największe zagrożenie tworzył po stałych fragmentach, był faulowany 22 razy, wielokrotnie na połowie ŁKS-u, najczęściej właśnie w sytuacjach, gdy nieudane podanie któregoś ze stoperów trzeba było „naprawiać” faulem.

Reklama

ZMIENIAJĄ SIĘ TRENERZY…

To był ŁKS Stawowego, cofnijmy się do ŁKS-u Moskala. Czyli takiego samego zestawu zalet i wad. Z Zagłębiem Lubin kontaktowa bramka padła po swojaku Morosa – nie byłoby go oczywiście, gdyby nie błąd w wyprowadzaniu piłki i ratowanie się faulem na 25. metrze. To jeden z „kosztów ukrytych” – w teorii nie wynika bezpośrednio z próby gry krótkimi podaniami, ale fatalnego krycia przy stałych fragmentach. Ale jak wyliczyli chłopaki z Ekstrastats – ŁKS aż 218 razy faulował na własnej połowie. To trzeci najgorszy wynik w lidze, częściej do rzutów wolnych na własnej połówce dopuszczali tylko piłkarze Arki i Korony.

Nie jest kwestią statystyki, ale zwykłej logiki odkrycie, że jeśli dajesz rywalowi dziesięć okazji na dośrodkowanie ze stojącej piłki z 35. metrów, to jednocześnie dajesz własnym obrońcom dziesięć okazji na pomyłkę. A z tych okazji akurat ełkaesiacy korzystają niemal w każdym meczu – by wspomnieć gole po rzutach wolnych z Rakowem i Zagłębiem oraz po wrzucie z autu z Arką. Zaczyna się niewinnie – niecelne podanie przy wyprowadzaniu piłki, faul taktyczny.

Kończy się golem. Jak zwykle.

Kolejny „koszt ukryty” to po prostu kartki. Jan Sobociński podaje do rywala w meczu z Wisłą Kraków w 9. minucie meczu. Juraszek naprawia jego błąd faulem, po którym wylatuje z boiska – przez kolejne 80 minut Biała Gwiazda gra w przewadze jednego zawodnika. A oczywiście po tym faulu wynikającym z błędu przy wyprowadzaniu piłki pada jeszcze gol – bo Sadlok pakuje z wolnego po widłach bramki Malarza.

Z ostatnich 6 straconych goli ŁKS-u, cztery to straty przy wyprowadzaniu piłki oraz stałe fragmenty, tuż po błędzie w tym obszarze. Piąty, w meczu z Koroną, zaliczamy jednak jako błąd Dąbrowskiego niezależny od filozofii. Fakt, zgrał głową prosto do zawodnika Korony, ale piłka była trudna, być może zrobiłby to samo, nawet gdyby w ŁKS-ie nie panował kult gry krótkimi podaniami. Poza tym pomiędzy niecelnym podaniem stopera a bramką był jeszcze popis defensywnej indolencji oraz faul Morosa Gracii, bramka padła dopiero z rzutu karnego.

ZMIENIAJĄ SIĘ NAZWISKA…

Co znamienne – te powyższe pomyłki to doświadczeni i po prostu porządni piłkarsko stoperzy: Maciej Dąbrowski oraz Carlos Moros Gracia. Zupełnie inaczej patrzy się z tej perspektywy na błędy z pierwszej części sezonu, gdy kozłem ofiarnym stał się Jan Sobociński, a swoją pulę błędów dołożyli też Maksymilian Rozwandowicz oraz boczni obrońcy.

Drugi gol dla Lecha w grudniowym starciu. Malarz gra krótką piłkę do Klimczaka, ten przy wyprowadzaniu myli się dokładnie tak jak stoperzy. Podaje do Darko Jevticia, w momencie, gdy cała drużyna ŁKS-u zaczyna się przesuwać do ataku. Kilkanaście sekund później pada bramka.

Bramka na 2:1 dla Lechii w Gdańsku. Srnić gra krótką piłkę do Guimy, ten gra krótką piłkę do Ramireza. Strata, błyskawiczne podanie, gol.

ŁKS miał zresztą w tym meczu sporo szczęścia, bo zabawa z piłką Bryły i Piątka (w sumie bardzo podobna do tej powyższej) pozostała bezkarna jedynie dlatego, że lechiści dawali się złapać na spalonym.

Bez kitu, żaden z lechistów by nie zagrał takiego ciasteczka, jak Bryła w tej akcji.

A co państwo powiedzą na sytuację w meczu przeciw Śląskowi Wrocław? W tym wypadku Esposito oszczędził ŁKS.

Drugi gol dla Jagiellonii Białystok w meczu z ŁKS-em. Sobociński z krótkim podaniem do pomocnika, ten odgrywa do stopera, ale już odrobinkę niedokładnie. Sobociński w kropce – wybijać, czy tiki-takować. Decyduje się na coś pośredniego, ginie pod pressingiem napastnika, z rzutu wolnego dla ełkaesiaków w kilkanaście sekund robi się gol dla białostoczan.

Boli? Ech, niestety dla kibiców ŁKS-u jesteśmy dopiero przy październiku, a Rycerze Wiosny prezentowali równą formę przez praktycznie cały sezon.

Zagłębie na 3:1. Rany boskie.

Wisła Kraków, 0:4. Co zrobiłby w tej sytuacji stoper klasyczny? Wywalił piłkę tak daleko, że szukaliby jej tygodniami. Co robi stoper z zaszczepionym wyprowadzaniem piłki serią krótkich podań? Wystawia klatką piersiową rywalowi na strzał.

Ostatnia z bramek w tym meczu to z kolei musi być gif. To jest czysta esencja – zagrożenia wynikające z ambitnej filozofii gry przy niezbyt imponujących i przede wszystkim niedoświadczonych wykonawcach. Koloryzowane. Czego tutaj nie było. Seria krótkich podań, większość z nich zła, potem ogromna przestrzeń w środku…

No i Lech Poznań. Kilkanaście sekund przed golem Darko Jevticia. Ktoś powie: no ale to przecież Lech miał jeszcze parę podań, ŁKS mógł to później przerwać. Tak, mógł. Ale po stracie w tym rejonie boiska odbudować ustawienie jest bardzo, bardzo ciężko. Co tu dużo pisać, po prostu zaczyna się panika, próba łatania jakimiś wślizgami, bieg prosto do piłki, przez co odsłania się flankę. Zobaczcie, ile miejsca miał Jevtić. Czy miałby połowę tego, gdyby to był finisz ataku pozycyjnego, a nie ataku po przechwycie na 30. metrze?

WNIOSEK?

Chciałoby się pójść na łatwiznę. Napisać po prostu: jak nie potraficie, to nie próbujcie. Zobaczcie sami, ile bólu, ile strat przyniosła wam ta cała filozofia bujanki, ten cały projekt wychodzenia z piłką spod pressingu. Sęk w tym, że… inaczej chyba się nie da niczego zmienić. Czy ŁKS na pewno grałby dużo lepiej, gdyby od początku przyjął taktykę beniaminka opartą na wybijance i „szukaniu stałych fragmentów”? Czy to byłaby gwarancja utrzymania, czy to byłaby gwarancja wyników? No i przede wszystkim – jaki miałoby to mieć cel?

W ŁKS-ie głęboko wierzą, że tak się da grać i wygrywać, ale droga do tego momentami przypomina ścieżkę zdrowia. Przecież momenty zwątpienia były już w I lidze, gdy ta klepanka przynosiła efekty, ale nie bez wtop. Wtedy ostatecznie ŁKS wyszedł z boju zwycięski, z awansem do Ekstraklasy pomimo statusu beniaminka oraz niewielkiego budżetu. Teraz jest już właściwie z powrotem w I lidze, ale nadal nie zawraca. Pytaniem otwartym pozostaje: co się stanie, jeśli w I lidze ŁKS będzie punktował tak fatalnie jak teraz, w Ekstraklasie?

Czy wówczas ten ambitny, mierzący naprawdę wysoko projekt się nie załamie?

W sumie trzymamy kciuki, by tak się nie stało. Cokolwiek napisać o ŁKS-ie w tym sezonie – jego mecze w większości oglądało się całkiem przyjemnie. Nawet jeśli działo się tak dlatego, że do efektownych zagrań ofensywnych łodzianie dokładali parodystyczne zagrania defensywne. Poza tym, jeśli ŁKS-owi z tak cierpliwym prezesem oraz wyrozumiałymi kibicami się nie uda wprowadzić tego odrobinę odważniejszego podejścia do gry, to chyba nie uda się nikomu.

Fot.Newspix

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...