O restauracji, którą jeszcze niedawno prowadził w Warszawie z Michałem Kopczyńskim. O Legii, straconym czasie i gorącej głowie, która sprawiła, że jest dziś w innym miejscu, niż mógłby być. O „teście dużej dłoni” Józefa Młynarczyka. O Alberto Cifuentesie, który miał go ściągnąć do Cadiz CF, a sam zostaje legendą tego klubu i o Angelu Perezie Garcii, którego może trudno było nazywać trenerem, ale pozytywnym człowiekiem już tak. O tym, jak lekarz klubowy ze łzami w oczach mówił mu, że według niego ma białaczkę. I rzecz jasna o wielu innych rzeczach. Zapraszamy na barwną rozmowę z Jakubem Szumskim, podstawowym bramkarzem Rakowa Częstochowa.
***
W obliczu pandemii koronawirusa wiele wywiadów zaczyna się od pytań o zdrowie. Ja chciałbym zapytać o coś innego, ale z tego samego powodu – jak biznes?
Korzystam z pomocy dla przedsiębiorców, nie ma tragedii. Mówię tutaj o prowadzeniu jednoosobowej działalności.
Ale z tego co słyszałem, działasz też w innej branży, która wpadła w spore tarapaty. Podobno prowadzisz restaurację na warszawskim Powiślu.
Musimy już używać czasu przeszłego. Robiliśmy to wspólnie z Michałem Kopczyńskim, ale się nie udało. Zamknęliśmy, a raczej sprzedaliśmy pod koniec zeszłego roku, więc w zasadzie jest to pewne szczęście w nieszczęściu. Gdybyśmy jeszcze się wstrzymali, mielibyśmy dziś jedno zmartwienie więcej. Teraz skupiam się na piłce.
Skąd w ogóle taki pomysł na inwestycję?
To od wielu lat było jedno z moich marzeń. Nie byłem do tego świetnie przygotowany, ale pojawiła się okazja, by stworzyć takie miejsce, więc skorzystałem. Skończyło się i bez sukcesu, i bez tragedii. Ale przyznam, że taki dodatkowy stres na pewno nie pomaga, gdy grasz w piłkę.
Może trzeba było jeszcze spróbować z Magdą Gessler?
Nie było takiego pomysłu, nie wiem, jak się zaprasza panią Magdę. Nie żałuję, bo został bagaż doświadczeń, który na pewno przyda się w przyszłości. I tu postawiłbym kropkę.
Jasne. Za to w tym piłkarskim biznesie jest u ciebie chyba lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Zdecydowanie.
Z drugiej strony, kurczę, masz już 28 lat. Łapiesz się na myśleniu o tym, dlaczego tak późno?
Dość często. Mam wrażenie, że całkiem niedawno miałem 20 lat i przechodziłem do Piasta Gliwice. Nie wiem, kiedy to minęło. W tym czasie zaliczyłem tylko trzynaście występów w Ekstraklasie. No śmieszny bilans. Z drugiej strony akurat wśród bramkarzy wiele mamy przykładów piłkarzy, którzy wskakiwali późno, będąc jeszcze starszymi niż ja, a robili bardzo fajne kariery. To sprawia, że wiem, iż nie mam prawa narzekać – mogło dojść do tego jeszcze później lub nigdy – tak, jak w wielu innych przypadkach.
Fajny przykład widziałeś z bardzo bliska. Jakub Szmatuła w zasadzie do 34. roku życia przegrywał rywalizację z kim popadnie, a później był najlepszym bramkarzem w lidze, został wicemistrzem i mistrzem Polski.
Tak. Gdy przychodziłem do Piasta, jedynką był Darek Trela, ja najczęściej jeździłem na ławkę, a Kuba był u trenera trzecim wyborem. Ale był cierpliwy, nie wywoływał konfliktów, nie dążył za wszelką cenę do zmiany klubu. Życie mu oddało. To doskonały przykład dla mnie i dla młodszych bramkarzy, którzy mają gorące głowy. Ja miałem bardzo gorącą.
Mocno przeszkadzała?
Myślę, że gdyby nie ona, mógłbym dziś być w trochę innym miejscu. Gdy porównuję się do bramkarzy z dawnych reprezentacji juniorskich, mogę powiedzieć, że miałem duży talent. Problemem było jednak to, że myślałem, iż coś mi się z tego powodu należy. Że – na przykład – jak przesiedzę rundę na ławce, to na pewno dlatego, że ktoś mnie nie lubi lub jest w tym inne drugie dno, więc muszę koniecznie odejść. Nie robiłem wielkich głupot, afer, bo nie jestem tego typu człowiekiem, ale często obrażałem się na rzeczywistość. Wtedy wydawało mi się, że tego czasu jest strasznie mało, a dziś, choć minęło osiem lat, mam wrażenie, że ciągle jest go sporo. Nauczyłem się cierpliwości.
Już będąc w Rakowie, gdy bronił Michał Gliwa, nie było mowy o jakichkolwiek fochach, co pewnie wszyscy mogą potwierdzić. Włącznie z Michałem, z którym bardzo się lubimy. Nie chcę używać dużych słów, bo na razie nic wielkiego jeszcze nie zrobiłem – po prostu zagrałem kilkanaście meczów w Ekstraklasie – ale myślę, że prędzej życie odda ci coś wtedy, kiedy masz właśnie taką pozytywną postawę. Do tego poza sferą mentalną, zwłaszcza w Rakowie, nauczyłem się bardzo dużo, jeśli chodzi o czysto bramkarskie czy taktyczne umiejętności. Nawet do momentu mojego pierwszego meczu w Ekstraklasie jesienią cały czas utrzymywałem, że to był dla mnie bardzo dobry ruch, niczego nie żałowałem.
Chciałbym jeszcze umiejscowić tę twoją gorącą głowę w konkretnym kontekście. Mówimy o czasach Legii, z której bardzo chciałeś odejść?
Nie doceniałem tego, że to w młodym wieku jest świetne miejsce do rozwoju nawet wtedy, gdy nie grasz. Ale ten sam błąd popełniałem później w Piaście, gdzie też nie łapałem się do składu. Na treningach powinien dawać jeszcze więcej, żeby zmienić hierarchię, a nie zawsze tak było.
Podobno zamiast do Gliwic mogłeś trafić do Celtiku, ale nie chciałeś jechać na testy.
Może powiem tak – wielokrotnie sprawdzałem prognozę pogody w innych krajach, a nawet to, jak wysoki płaci się w nich podatek. A potem nikt nie dzwonił.
Wspomniałeś o młodzieżowych reprezentacjach. W kadrze Marcina Dorny, która wydawała się mocna, byłeś pierwszym wyborem. Czułeś się nadzieją polskiej piłki?
Już wcześniej sobie to wszystko rozkminiłem! Szybko zacząłem trenować z pierwszą drużyną Legii i mimo różnicy wieku nie czułem, żebym od kogokolwiek odstawał, a to działało na wyobraźnię. Myślałem sobie wtedy tak: „w trakcie Euro 2012 będę miał 20 lat, więc może jeszcze nie, ale na następny mundial pewnie już pojadę – jako trzeci, ale będę w kadrze”. W ramach ciekawostki przypomnę, że ta prognoza się nie sprawdziła. I to niekoniecznie dlatego, że reprezentacja nie dostała się wtedy na mistrzostwa.
W kadrze Dorny wielką nadzieją się już nie czułem. Byłem wtedy rezerwowym bramkarzem Piasta, co trochę sprowadza na Ziemię. Fajnie, że trener ciągle mi ufał, choć nie grałem w klubie, być może dzięki temu kompletnie nie przepadłem, bo o to nietrudno przy wejściu w wiek seniora. Na kadrze zawsze trochę odżywałem, a wiem, że nie brakowało głosów, iż trener powinien mnie odstawić, skoro regularnie nie bronię.
A może to po prostu był słaby rocznik? Tomasz Ptak, z którym rywalizowałeś w młodzieżowce, chyba już nie gra zawodowo w piłkę. Filip Bednarek wraca do Lecha, ale kariery w Holandii nie zrobił. W orbicie zainteresowań był wtedy też Konrad Forenc. No, bez szału.
Był jeszcze Michał Szromnik, który z Arki pojechał do Szkocji, oraz Rafał Leszczyński, który w tym czasie dostał powołanie do pierwszej kadry. Z dzisiejszej perspektywy rzeczywiście można powiedzieć, że nikt wielkiej kariery nie zrobił i trudno to porównać do komfortu wyboru, który teraz miał selekcjoner młodzieżówki, ale też nie jest tak, że wszyscy przepadliśmy. Nie mam poczucia, że broniłem tylko dlatego, iż nie było kogo wystawić. Dużo do powiedzenia miał trener Józef Młynarczyk i musiałem sprostać jego wymaganiom, które są dość wysokie.
Musiałeś przejść „test dużej dłoni”? Słyszałem, że kiedyś skreślił Bartłomieja Żynela zaraz po przyjeździe na zgrupowanie – podczas przywitania, właśnie ze względu na niezbyt przekonujący uścisk.
Wierzę, bo też w trakcie pierwszego przywitania usłyszałem: – Jak ty to łapiesz?!
A trener sam ma taką chochlę, że gdy podaje ci rękę, to uścisk jest tak konkretny, że kilka palców może nie wytrzymać! Uratowało mnie chyba tylko to, że dzięki treningom z pierwszym zespołem Legii miałem opanowany ulubiony chwyt trenera Młynarczyka, przy którym małe dłonie nie odgrywają większego znaczenia.
Jeszcze a propos tej młodzieżówki – kto zrobił zdecydowanie mniejszą karierę, niż powinien?
W zasadzie wszyscy poza Arkiem Milikiem i Piotrkiem Zielińskim, oni wskoczyli na poziom światowego topu. Trochę tragicznym przypadkiem jest Michał Żyro, któremu kontuzje nie pozwoliły się rozwinąć, ale cały czas trzymam kciuki, że jeszcze wróci na swój dawny poziom. Poza tym, jako bramkarz zawsze lubiłem grać z Rafałem Janickim.
Niepopularna opinia.
Szczególnie u was! Natomiast z perspektywy bramkarza trudno mu było wtedy coś zarzucić. Nie odstawał choćby od Marcina Kamińskiego, który nazbierał trochę meczów w Bundeslidze i pierwszej reprezentacji. W tej kolejce spotykamy się z Rafałem na boisku, więc mam nadzieję, że akurat teraz nie wróci do tamtej dyspozycji.
Legia to dla ciebie temat jak każdy inny czy pytania zaczynają już irytować?
Zależy.
Na przykład pytania o brak choćby debiutu. Siedziałeś na ławce u kilku trenerów, od Skorży aż do Jozaka, a i tak się nie udało.
Nigdy, w całej karierze, nie wszedłem na boisko z ławki w trakcie meczu, co jest dla mnie o tyle ciekawe, że – jak już ustaliliśmy – sporo czasu na niej siedziałem. Nie miałem szczęścia w postaci jakiegoś nieszczęścia konkurenta.
Co mogę powiedzieć? Szkoda mi tego, bo urodziłem się i wychowałem zaraz obok stadionu Legii, więc było to jedno z moich marzeń. Miałem to na wyciągnięcie ręki, a jednak się nie udało.
Wracając do pytania – nie jest tak, że nie mogę się z tym pogodzić i irytują mnie pytania. Legia to ważny punkt w moim życiorysie, więc siłą rzeczy jest punktem zaczepienia dla rozmówców, choć tak naprawdę nawet trudno nazywać mnie byłym piłkarzem warszawskiego klubu.
A na Transfermarkcie masz zapisane dwa mistrzostwa i trzy Puchary Polski.
Mam zapisane, ale ich nie mam. To tylko ikonki. Bawiłem się na tych wszystkich fetach, bo byłem częścią drużyny i – nie ukrywajmy – od dziecka Legii kibicuję, ale to nie smakowało nawet tak, jak pojedyncza wygrana w Ekstraklasie, gdy jesteś na boisku. Zupełnie inny rodzaj emocji.
W Piaście Gliwice czułeś się w pewnym momencie gnojony?
W pewnym momencie tak. To była kompletnie irracjonalna sytuacja. Nie miałem szans na grę, w klubie był Kuba Szmatuła, ściągnięto Dobrivoja Rusova, do tego przez chwilę był Alberto Cifuentes, a dojść miał jeszcze Rafał Leszczyński, więc chciałem odejść. Naturalna kolej rzeczy, nie miałem o to żadnych pretensji – tym bardziej, że straciłem pół roku przez kontuzję. Prezes Piasta uznał jednak, że powinienem pójść na wypożyczenie, choć nie mam pojęcia, skąd taka wizja. Najpierw zostałem zesłany przez niego do rezerw, a później zarządził mi treningi indywidualne. W środku lata, w samo południe, przy 35 stopniach na sztucznej murawie. Minimum dwie godziny.
Co za przypadek.
Na szczęście trener bramkarzy z akademii na tyle czuł tę sytuację, że pierwszą godzinę tylko się rozciągaliśmy. Chowaliśmy się, by nie było nas widać z okna prezesa.
Z czego to wynikało?
Wydaje mi się, że z tego, iż ówczesny prezes nie miał pojęcia o piłce. Usłyszał gdzieś o Klubie Kokosa, ale coś mu się chyba pomyliło. Z reguły takie rzeczy robi się przecież po to, by zmusić piłkarza do tego, żeby odszedł i zrzekł się pieniędzy. Ja chciałem dokładnie to zrobić i odejść za darmo.
Muszę jednak podkreślić, że generalnie czas w Piaście wspominam świetnie. Poznałem w tym klubie wielu przyjaciół.
A jak było z Angelem Perezem Garcią? Powiedziałeś kiedyś, że trudno go w ogóle nazwać trenerem i mam wrażenie, że te słowa trochę się za tobą ciągnęły.
Tak? Nawet nie pamiętam tych słów.
To był wywiad z portalem legia.net po powrocie do warszawskiego klubu. Mówiłeś o tym, że tylko ustalał skład, a reszta działa się sama. O dziwo na początku to wychodziło.
Na pewno wiem tyle, że nie chował urazy, bo pisał do mnie, gdy już nie pracował w Piaście. Trochę niezręcznie o tym mówić, bo trener niedawno zmarł, ale uważam, że to na swój sposób był fenomen. Przyszedł do drużyny, której wyjątkowo nie szło – przypominam, że wygraliśmy wtedy jeden z czternastu ostatnich meczów – a okazało się, że spokojnie utrzymaliśmy się w Ekstraklasie. Na początku wszyscy mieli do niego duży respekt, w końcu przychodził były piłkarz Realu, a on przed pierwszym meczem zaczął nam w szatni pokazywać grafiki, które przygotowywał w Paincie. Nad głową tygrysa był nasz herb, a zjadana przez niego antylopa była podpisana „our rival”. Wyszliśmy po tym na boisko i wygraliśmy 5-1 na Cracovii.
Najwidoczniej coś takiego było nam wtedy potrzebne. Po meczu za to mocno zdziwił się, że w autokarze nie ma żadnego piwa, a my u trenera Brosza mieliśmy taką dyscyplinę, że nikt nawet nie pytał, czy możemy. Cóż, bardzo sympatyczny pan.
Ale o taktyce nie pogawędzisz.
No nie. Ale bardzo zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci, bo pomimo tego, że u niego nie grałem, czułem, iż był to bardzo pozytywny człowiek. Chciał dla wszystkich dobrze.
Śledzisz, co się dzieje z Alberto Cifuentesem?
Co tydzień!
Przypomniało mi się, że do tych rezerw byliśmy zesłani razem i okazał się świetnym gościem. Mówił, że jedzie do Cadiz, gdzie zna dyrektora sportowego, ale pociągnie jeszcze może maksymalnie jeden sezon. I że później ma obiecane, iż zostanie trenerem bramkarzy, a wtedy ściągnie do klubu mnie! Tymczasem okazało się, że dobija już do 200 meczów w barwach tej drużyny, jest kapitanem i jednym z najlepszych bramkarzy w lidze, Cadiz idzie na awans do Primera Division i generalnie chcą mu stawiać pomniki. Niesamowita historia i kolejny przykład na to, że w przypadku bramkarzy nigdy nie jest za późno. Tym bardziej, że wszyscy widzieliśmy, jak prezentował się Gliwicach. No, bez szału – myślę, że się nie obrazi.
Trenera Latala chyba wspominasz za to trochę gorzej niż Garcię.
Trochę głupio mi przywoływać jakieś negatywne rzeczy, bo nie grałem i ktoś może powiedzieć, że tylko dlatego to robię. On zrobił w Gliwicach wicemistrzostwo, wyjdę więc na durnia. Powiem tylko, że nie znam osoby, która miło go wspomina, ale też dużo czasu razem nie spędziliśmy. Podejrzewam, że gdybyśmy dziś mieli się minąć na ulicy, nie zwrócilibyśmy na siebie uwagi.
W pewnym momencie, gdy byłeś graczem Zagłębia Sosnowiec, dostałeś kategoryczny zakaz uprawiania sportu. Wracam do tego, bo trochę zagadkowe były te problemy.
Jechaliśmy na pierwszy mecz rundy wiosennej do Nowego Sącza i już w autokarze nie najlepiej się czułem. Uznałem jednak, że świeżo po okresie przygotowawczym muszę zagrać, bo były to tylko gorączka i ból gardła. Przegraliśmy 0-5…
Potem zdarzyła się sytuacja, której nikomu nie życzę. Miałem powiększone węzły chłonne. Lekarz, który robił USG, na bieżąco opisywał sytuację pani pielęgniarce, która zapisywała wynik, ale nagle zawiesił głos, poszedł po kolegę i zaczęli coś szeptać przy monitorze. Do końca dnia nikt mi już nic powiedział, zrobili tylko dodatkowe badania krwi. Następnego dnia lekarz klubowy Zagłębia, który notabene niedawno zmarł na raka, co też bardzo mnie dotknęło, bo mocno mnie wtedy wspierał, zamknął się ze mną w gabinecie i powiedział, że według nich mam białaczkę. I żebym się spakował i pojechał do Warszawy, bo oni już mi nie pomogą.
Sytuacja nie była jednak aż tak poważna, prawda?
Gdy lekarz mi to mówił, sam miał łzy w oczach. Musiałem pojechać do Warszawy, żeby zrobić biopsję. Otrzymałem duże wsparcie ze strony Legii, bo dzięki klubowi mogłem liczyć na opiekę, którą trudno otrzymać z ulicy, nawet prywatnie. Na szczęście okazało się, że miałem mononukleozę z białaczkowymi objawami. Skończyło się na dwutygodniowym strachu, choć to też nie jest zbyt przyjemna choroba dla sportowca – wejście po schodach męczy tak, jak ciężki trening.
A w trakcie tych dwóch tygodni myślałem, że moim ostatnim meczem w życiu będzie 0-5 na Sandecji. Z całym szacunkiem, ale jak to w ogóle brzmi?!
Śmiejesz się, więc już to przetrawiłeś.
Mam wrażenie, że zawsze podskórnie czuje się takie rzeczy i ja też koniec końców wiedziałem wtedy, że to nie będzie nic poważnego. Albo po prostu nie zdążyło do mnie dotrzeć to, co mogła dla mnie oznaczać inna diagnoza.
Czyli nie dorabiamy do tego ideologii, że w obliczu takich problemów mogłeś na pewne sprawy spojrzeć z dystansem, przez co był to dla ciebie punkt zwrotny i mocniej doceniłeś to, co masz?
Nie powiem, że to po mnie spłynęło, ale nie przesadzałbym. Czasami wracam do tego myślami, ale życia mi to nie zmieniło. Na pewno po powrocie do treningów czułem się jak dziecko, które znów dostało ulubionego cukierka. Szkoda tylko, że zagrałem jeszcze w dwóch meczach, złamałem palec i miałem po sezonie.
Usłyszałeś kiedyś, że jesteś zbyt grzeczny, zbyt poukładany jak na bramkarza? Nie chcę mówić o tym micie, że golkiper i lewoskrzydłowy koniecznie muszą mieć coś z głową, bo inaczej przepadną, ale wydaje mi się, że długo pokutowało u nas przeświadczenie, że coś w tym jest.
Myślę, że to taka opinia z zewnątrz. Jeśli ktoś dzielił ze mną szatnię, to raczej nie powie, że jestem za grzeczny. Zgodzę się natomiast z tym, że mniej inteligentni piłkarze mają łatwiej, gdy mówimy o radzeniu sobie z presją. Oczywiście nie chcę nikogo krzywdzić taką opinią, ale mam nadzieję, że wszyscy zrozumieją, o co mi chodzi. Taki gracz mniej analizuje, po prostu wychodzi i gra, łatwiej mu przełożyć trening na mecz. A rozkładanie wszystkiego na czynniki pierwsze, pewna świadomość stawki i konsekwencji, czasami potrafi blokować. Wtedy ważną role odgrywa doświadczenie, które na pewno przychodzi wraz z kolejnymi sezonami.
Dzisiaj gracie o górną ósemkę. Wiem, że zaraz powiesz mi, iż wierzycie i wszystko jeszcze może się zdarzyć, ale wydaje mi się, że okaże się, iż na własne życzenie z tej ósemki się wypisaliście.
Na własne życzenie mamy trudną sytuację, ale jeszcze wszystko jest możliwe i nie mówię tak tylko dlatego, że wypada. Jeśli zdobędziemy sześć punktów, to prawdopodobnie się w tej ósemce znajdziemy – wszystko jest w naszych rękach. Ścisk jest spory, ale inni powinni pogubić punkty. Zgodzę się, że brakuje nam doświadczenia jako drużynie. Pewnie wszyscy ze środka tabeli mogliby teraz rozłożyć sezon na czynniki i wskazać mecze, które zaważyły na tym, że nie są wyżej. Ale kurczę – nas naprawdę stać na to, żeby grać o więcej niż tylko o ósemkę.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK