Reklama

Cóż to były za emocje! W ORLEN Stay&Play wyłoniliśmy zwycięzców

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

31 maja 2020, 15:52 • 8 min czytania 1 komentarz

Godziny przygotowań i treningów w pocie czoła. Zacięta rywalizacja w piątkowej fazie grupowej. Stres, presja i przyspieszone bicie serca. Wszystko to po to, by dziś zaprezentować się w decydującej rozgrywce w turnieju ORLEN Stay&Play. Cztery zespoły walczyły o ostateczny triumf. Piękne były to mecze, pełne wspaniałych bramek, niesamowitych interwencji i wielkich emocji. Umyślnie nie piszemy od razu, kto wygrał. Jeśli bowiem nie oglądaliście play-offów, wbijajcie choćby na Twitcha i obejrzyjcie to od samego początku.

Cóż to były za emocje! W ORLEN Stay&Play wyłoniliśmy zwycięzców

Wszyscy zawodnicy podkreślali, że w dzisiejszej rozgrywce liczą się przede wszystkim emocje i dobra zabawa. Żeby rywalizować z uśmiechem na twarzy i frajdą z samej gry. Ale też nikt nie miał zamiaru odpuszczać – nie było takiej opcji. To w końcu sportowcy i e-sportowcy z krwi i kości. Jeśli już rywalizują, to tylko na całego. Do półfinałów przystąpiły cztery ekipy:

  • Drużyna Mateusza “Laidera” Błażkowa, Patryka Rajkowskiego oraz Karola Tomaszewskiego;
  • Kiedyś Miałem Team;
  • Drużyna Patryka “petricka” Krzywdy, Anity Włodarczyk oraz Mateusza Rudyka;
  • Drużyna Patryka “bruza” Bruzdy, Marka “Marcosa” Jankowskiego oraz Macieja Giemza.

To ci ludzie mieli zapewnić nam widowisko. I zdecydowanie to zrobili.

I półfinał

Już mecz otwarcia zwiastował emocje. Oto znakomicie grający w fazie grupowej Laider i jego podopieczni mieli zmierzyć się z ekipą, która do turnieju weszła przez kwalifikacje – Kiedyś Miałem Team – a potem w znakomitym stylu przedarła się do półfinału. Zresztą to właśnie kwalifikanci mieli tu teoretyczną przewagę, bo w ich zespole występowali wyłącznie e-sportowcy. Ale nie było mowy o tym, że Patryk Rajkowski, nasz kolarz torowy, czy Karol Tomaszewski, fizjoterapeuta i zapalony gracz, się ich przestraszą. Nawet po przegranym pierwszym spotkaniu.

Bo, co warto dodać, półfinały rozgrywano w formule best of 3. Żeby wejść do wielkiego finału, trzeba było wygrać dwa spotkania. Jedno dawało co najwyżej przewagę psychologiczną. I taką zyskali goście z Kiedyś Miałem Team. Zaczęli naprawdę świetnie i ładowali bramkę za bramką. Po trzech minutach pierwszego meczu prowadzili już 4:0. Demolka w najczystszej postaci, niemal jak to, co zrobili Niemcy Brazylii w półfinale mundialu 2014. Wtedy jednak dostaliśmy pierwsze oznaki tego, że budzi się Laider, który władował dwie bramki, dając tym sygnał kolegom, że “spokojnie, panowie, jestem, gram, będzie lepiej”.

Reklama

I faktycznie było.  Minuta przerwy pomiędzy pierwszym a drugim meczem najwidoczniej została świetnie spożytkowana przez Laidera, Rajkowskiego i Tomaszewskiego. Bo od początku było widać, że znacznie poprawili się taktycznie, ale też postanowili zaskoczyć rywali. Choćby tym, że Karol, który wcześniej trzymał się w tyłach, nagle zaczął atakować. Rajek z kolei uderzał w rywali, starając się wybić ich z rytmu. I ci ten rytm zgubili, a mecz przegrali 1:3.

O wszystkim decydowało więc ostatnie starcie. Wszyscy o tym wiedzieli, co zdecydowanie było widać – ręce zaciśnięte na padach mieli już tak mocno, że aż dziw, że sprzęt nie popękał. Laider praktycznie znikał nam z kamery, tak wychylał się w stronę ekranu. Ale wybaczamy, bo szybko strzelił na 1:0. Potem jego drużyna postanowiła postawić w bramce autobus, choć żaden z nich nie grał takim pojazdem. Nie udałoby się to, gdyby nie fantastyczna postawa Rajka, który na ten mecz stał się wręcz Janem Oblakiem Rocket League, imponując nawet niesamowitymi podwójnymi interwencjami. Ale i to nie wystarczyło – w końcu przyszło wyrównanie. Wtedy akcja przenosić zaczęła się spod jednej bramki do drugiej. W końcu jednak trafił ten, który był dziś zdecydowanie najlepszym zawodnikiem – Laider. A że więcej bramek nie padło, to on i jego koledzy mogli się cieszyć z awansu do wielkiego finału. Pozostało im tylko czekać na wyłonienie ich rywali.

II półfinał

– Czuję się, jakbym miała podłączonego boosta gdzieś w organizmie. Coś niesamowitego, trzęsą mi się ręce – mówiła przed rozpoczęciem drugiego spotkania Anita Włodarczyk. – Trenowaliśmy przez ostatnią godzinę. Jesteśmy zwarci i gotowi. Świetnie dogadujemy się w naszym teamie, grzecznie słuchamy trenera. […] Cieszę się, że w tym trudnym czasie możemy poczuć tę energię i rywalizować w Rocket League.

Ekipa Anity nie miała jednak łatwego zadania – naprzeciwko nich wyjeżdżał zespół Bruza, który do dyspozycji miał innego człowiek związanego z e-sportem – Marcosa – oraz Macieja Giemzę, fantastycznie odnajdującego się w Rocket League jako snajper. Maciej wyczekiwał na piłkę pod bramką rywali, jakby bez przerwy oglądał archiwalne trafienia Pippo Inzaghiego czy Ruuda van Nistelrooya. Inna sprawa, że i on nie miał mieć łatwo – bo Anita Włodarczyk i Mateusz Rudyk dali się poznać w fazie grupowej jako świetni defensorzy, znakomicie strzegący dostępu do własnej bramki.

Zaczęło się jednak od… meczu, którego wyniku nie uznano. Problemy z połączeniem miał bowiem Maciej Giemza, którego z gry wyrzuciło. I mimo że bramka na wagę wygranej, zdobyta przez Petricka, padła, gdy Maciek już wrócił (a dodajmy, że wcześniej Petrick, Włodarczyk i Rudyk w duchu fair play nie starali się strzelić), uznano, że sprawiedliwiej będzie, jeśli mecz zostanie powtórzony. Cóż, największe turnieje muszą mieć swoje kontrowersje, więc i ORLEN Stay&Play bez takiej nie mógł się obyć.

A kontrowersja to głównie dlatego, że w powtórzonym spotkaniu to rywale okazali się lepsi. Wygrali 3:1, a bramkę otwierającą wynik meczu zdobył, oczywiście, sam Giemza. W drugim spotkaniu jednak ekipa Petricka się podniosła i pokazała wolę walki. Choć właściwie prawdą byłoby, gdybyśmy napisali, że zrobił to sam kapitan – to on zdobył wszystkie cztery gole dla swojego zespołu, najpierw wyprowadzając go na prowadzenie 2:0, a potem, gdy rywale wyrównali, ustalając wynik meczu na 4:2.

Reklama

Takie prężenie muskułów nie na dużo się jednak zdało w ostatnim meczu. Najpierw Bruz szybko dał swojej ekipie prowadzenie. Potem mało brakowało, by po samym rozbiciu zrobiło się 2:0, ale fantastyczną interwencją popisał się Petrick. Po chwili to on wyrównał stan rywalizacji. Sam przed ekranem siedział przy tym spokojnie, pewny swoich umiejętności, ale Anita Włodarczyk i Mateusz Rudyk wyglądali, jakby zaraz miały eksplodować im serducha.

Bramki padały jedna za drugą. Najpierw Bruz trafił po raz kolejny. Potem odpowiedział Mateusz Rudyk, który wyrósł jak spod ziemi i świetnie odnalazł się pod bramką rywali. Tyle że jak Petrick rządził w poprzednim spotkaniu, tak w tym robił to Bruz – po chwili miał już na koncie hat-tricka, a że czasu było mało, to rywale musieli rzucić się do ataku. Zrobili to, ale sami bramki nie zdobyli, a – nieco szczęśliwie – piłkę do ich siatki wpakował Marcos. Przy 4:2 i kilkunastu sekundach do końca nie było już szans na wyrównanie. Do finału awansowała ekipa Bruza. A Anita Włodarczyk i Mateusz Rudyk mogą uznać, że zapeszyli. Na kapeluszach, którymi ozdobione były ich samochody, mieli bowiem napis “CHAMPION”.

Cóż, jak widać nie każda przepowiednia musi się sprawdzić.

Finał

Choć rozgrywany był w formule best of 5, to wystarczyły tylko trzy spotkania. Sam wynik może na to nie wskazywać, ale emocji było tu sporo – dość napisać, że każdy z trzech meczów kończył się dogrywkami. Zresztą trudno było spodziewać się czego innego, skoro naprzeciw siebie stanęły dwie najlepsze ekipy całego turnieju. Przypomnijmy składy: Mateusz “Laider” Błażkow, Patryk Rajkowski i Karol Tomaszewskiego vs Patryk “bruz” Bruzda, Marek “Marcos” Jankowski i Maciej Giemza.

Od pierwszych sekund widać było, że wespniemy się tu na poziom, jakiego jeszcze nie mieliśmy. I to, jakby powiedział Adam Nawałka, zarówno w ofensywie, jak i defensywie. Obie ekipy grały uważnie, wiedząc, że nie mogą pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Dlatego w regulaminowym czasie gry w pierwszym starciu padły tylko dwa gole – najpierw trafił supersnajper Maciej Giemza, a potem – odpowiadając natychmiast, z rozbicia – bramkę załadował Patryk Rajkowski. Poza tym piłka była jak zaczarowana.

I choć Rajkowski i Laider siedzieli przed ekranami w okularach przeciwsłonecznych, jakby sugerując, że “luz, mamy to”, zdecydowanie widać było, że emocje aż w nich buzują, każda żyłka jest naprężona do granic możliwości, a ręce na padzie drżą. Na ochronę od słońca nie postawił za to Karol Tomaszewski i była to słuszna decyzja – to on fantastycznie sam wyłożył sobie piłkę, a potem strzelił, zdobywając złotą bramkę i wyprowadzając swoją ekipę prowadzenie w finale. Potem, już wyluzowany, zbijał wirtualną piątkę z Laiderem.

W drugim meczu Laider postanowił najwyraźniej zostać najlepszym asystentem turnieju – najpierw wspaniale wyłożył piłkę Karolowi, a potem równie dobrze asystował Rajkowi, który po każdej bramce prezentował, wyrobione godzinami treningów, bicepsy. W międzyczasie jednak do bramki trafili też Marcos i Maciek Giemza. Oni, w przeciwieństwie do rywali, przesadnie nie celebrowali, przyjmując to wszystko raczej na chłodno, niczym Mario Balotelli. Tak samo przyjęli też bramkę Laidera w dogrywce, choć ta z pewnością ich nie ucieszyła. Bo znaczyło to jedno: albo wygrają trzy mecze z rzędu, albo zajmą drugie miejsce w turnieju.

Nie wygrali. W trzeciej dogrywce znów najlepsi okazali się Rajkowski, Tomaszewski i Laider. Oddajmy jednak obu ekipom, że był to najlepszy mecz całego turnieju. Niesamowicie (znowu!) w bramce prezentował się Rajek, którego wspierał Karol, kilkukrotnie wyciągając piłki z linii bramkowej. U rywali z kolei niesłychanego pecha miał Maciej Giemza, który dwukrotnie trafił w słupki. Boleć musiała zwłaszcza ta druga sytuacja – gdzieś w piątej minucie dogrywki. Niespełna pół minuty później było już bowiem po meczu. Po wspaniałej, zespołowej akcji, do siatki trafił Tomaszewski. I mogło się zacząć świętowanie.

– Euforia. Właściwie nie wiem, co się dzieje. Bardzo duże brawa dla rywali. To był świetny finał, nie mogę wyobrazić sobie lepszego – mówił Laider. A przy okazji wbił szpilkę koledze, ale i rywalowi, który odpadł już w półfinale. – Chciałbym pozdrowić Patryka Krzywdę, bo coś tam wcześniej mówił, ale z dołu tabeli nie za dobrze go słychać.

Patryk Rajkowski zapowiadał za to, że pomyśli o dalszej karierze w Rocket League, bo gra naprawdę go wciągnęła. Zresztą po takim sukcesie nie wyobrażamy sobie, by mógł od razu odpuścić. Tu trzeba trenować i iść coraz wyżej. Potencjał, jak widać, jest ogromny. Nagroda za dzisiejsze zwycięstwo też będzie spora, choć żaden z nich tak naprawdę jej nie otrzyma. Wszyscy będą mogli za to wybrać instytucję, na której PKN ORLEN zapewni pokaźny zastrzyk gotówki.

Było więc warto trenować i grać. Tym bardziej, że równocześnie sprawili nam sporo frajdy. A, powtórzmy, to przede wszystkim o to w tym chodziło.

Fot. Twitch

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...