Miejsce na ledowym ekranie, jakieś dwa metry na dwa metry, żeby można było rozpoznać swoją twarz podczas transmisji telewizyjnej. W tym kwadraciku powiększony obraz ze Skype’a czy innego Zooma, na nim kibic w szaliku, który głośno krzyczy do swojej domowej kamery. W pojedynkę nie robi wrażenia, ale ledowy ekran rozciąga się przez całą szerokość boiska. Piłkarze dobiegając do linii bocznej czują na sobie spojrzenie kilkudziesięciu twarzy kibiców oddalonych o parę metrów, którzy za sprawą głośników prowadzą bezustanny doping na stadionie, choć sami przebywają w różnych miejscach miasta, a może i świata.
Albo inny pomysł, manekiny z kamerami sferycznymi, dzięki którym kibic korzystający z technologii VR mógłby poczuć się jak na stadionie. Wystarczy ruch głową w kierunku murawy – widzisz dokładnie to miejsce, które chcesz w danym momencie obejrzeć. Ruch głową w odwrotnym kierunku – widzisz setki, może i tysiące podobnych “awatarów”. A manekinowi można przecież podpiąć też głośniczek, żeby stadion żył i reagował na bieżąco na wydarzenia na murawie. Za dodatkową opłatą możesz poprosić klub, by ubrał twojego awatara w odpowiedni zestaw gadżetów oraz klubową koszulkę, oczywiście okolicznościową, pandemiczną, z nieco innym układem pasków niż w tradycyjnych t-shirtach.
Za skomplikowane? No to może jednak wracamy do podstaw – tekturowe makiety kibiców na całym stadionie, a resztę robimy po krakowsku, czyli za pomocą dopingu nagranego w formacie mp3. Telewidz nie zauważy, że za linią boczną postacie są trochę mało dynamiczne, telewidz nie zauważy też, że doping został nagrany wcześniej. Zresztą, przecież nie jest wielką filozofią podłożenie pewnych dźwięków meczowych pod konkretne wydarzenia – sędzia dyktuje rzut karny, realizator naciska ikonkę play przy pliku “penalty_gwizdy_PZPN.mp3” i mamy konkretną reakcję meczową. Potem jeszcze “goal_celebration23” i robi się meczycho jak za dawnych lat.
Okej, wystarczy. Wizja numer jeden na dłuższą metę się nie ziści. Wizja dwa na dłuższą metę się nie ziści. I wizja trzy również na dłuższą metę się nie ziści.
Do wczorajszych meczów Bayernu Monachium z Borussią Dortmund oraz Miedzi Legnica z Legią Warszawa miałem jeszcze minimalne wątpliwości, ale pozbyłem się ich już zupełnie – wszystko, co w tym momencie robimy, jest wyłącznie protezą futbolu i moim zdaniem nie ma absolutnie żadnego ryzyka, że akurat w tym obszarze “pandemiczne” rozwiązania zostaną z nami na dłużej. Zapewne są zakresy wolności, które oddaliśmy w imię bezpieczeństwa i już nie zostaną nam zwrócone, nawet i po wynalezieniu szczepionki, ale futbol będzie musiał bardzo szybko odłożyć na półkę wizje rodem z science-fiction i rzetelnie wrócić do korzeni. W Czechach przy restarcie ligi kibice zebrali się za płotami, na razie w kilkadziesiąt osób przy kilku obiektach, ale to kwestia kilku tygodni, aż dołączą do nich kolejni odważni. W Niemczech epidemia nie jest jeszcze na tym etapie wygaszenia, ale fanatycy i tak gdzieniegdzie zgromadzili się, by zamanifestować swój sprzeciw wobec gry przy pustych trybunach (o ich wątpliwościach pisałem tydzień temu).
Tych ludzi… Cóż, ich nie da się pozbyć. Można oczywiście dalej kwestionować ich wartość, można narzekać na momentami dziecinne zachowania, na dość naiwną wiarę w pewne ideały, można krytykować ich niektóre zachowania, ale chyba trzeba zaakceptować – nie da się ich pozbyć. A drugie, być może jeszcze ważniejsze – nie da się ich wszystkich łatwo zastąpić. Mamy już prawie pełen obraz tego futbolu w wersji 2.0 i jak dotąd chyba wszyscy ludzie z którymi rozmawiałem tęsknią za normalnymi trybunami. Nawet ci, którzy na co dzień deprecjonują rolę dopingu na stadionie, nawet ci, którzy na co dzień nie widzieli nic złego w zamykaniu sektorów czy stadionów – wszyscy mówią jednym głosem, świetnie że piłka wróciła, fatalnie – i to fatalnie na poziomie relacji TV! – że trybuny są puste.
To dość nietypowy sojusz, przynajmniej z mojej perspektywy – zawsze odnosiłem wrażenie, że kibic na stadionie i kibic w kapciach mogą mieć problem, by zakreślić jakieś wspólne oczekiwania od widowiska sportowego. Tymczasem okazuje się, że jeden nie może żyć bez drugiego – ten na stadionie ogląda piłkarzy opłacanych głównie z pieniędzy pochodzących ze sprzedaży praw telewizyjnych, ten drugi bez pierwszego otrzymuje produkt wybrakowany, mniej atrakcyjny i trudniejszy do spieniężenia. Do tej pory niektórzy z przekąsem rzucali, że nieco populistyczne hasło “piłka nożna dla kibiców” powinno już dawno zostać zaktualizowane na “piłka nożna dla telewidzów”. Żaden, nawet najdroższy karnet nie da klubowi takich pieniędzy jak telewizje, żadna, nawet najpiękniejsza inicjatywa kibiców nie da klubowi takiej stabilizacji, jak kilkuletni kontrakt na sprzedaż praw do transmitowania meczów.
Ale dzisiaj, co jest chyba pewnym zaskoczeniem, widzimy, że telewizje wcale nie kupują wyłącznie dwudziestu dwóch piłkarzy na murawie. Że telewidzowie nie kupują wyłącznie dwudziestu dwóch piłkarzy na murawie. Oni kupują mecz piłkarski, czyli widowisko, w którym swoją rolę odgrywają również żyjące trybuny. Być może są rynki, które nie zwracają na to uwagi, być może są ludzie, którym szum trybun wręcz przeszkadza, ale na ten moment zdaje się, że kibiców nie tylko nie da się pozbyć (przykładem Niemcy i Czechy), ale też, że po prostu… nikt nie chce się ich pozbywać.
Te wynalazki-protezy brzmią oczywiście szalenie efektownie i mnie też przez moment wizja cyfryzacji trybun przerażała, potem jednak przypomniałem sobie, jaką rewolucją dla świata gier miał być system Kinect. Microsoft przenosił rozrywkę w inny wymiar, bo śledząca nasze ruchy przed konsolą kamera pozwalała przenieść się do świata gry i za pomocą rzeczywistego biegania czy machania rękami poruszać się po wirtualnych planszach. Co bardziej wyrywni widzieli już nowy wspaniały świat, w którym gra FIFA wymaga od gracza wysokich umiejętności piłkarskich i świetnej kondycji, by przez kilkadziesiąt minut odstawiać wygibasy przed kamerą konsoli, ale po ledwie siedmiu latach eksperymentu Microsoft kompletnie się z projektu wycofał. Zostały po nim głównie gry taneczne, odpowiednie na kilka godzin zabawy podczas spotkania z przyjaciółmi, ale jednocześnie bez jakiejkolwiek możliwości rywalizowania z klasycznymi tytułami komputerowymi.
Tego świata gier, przecież bardzo otwartego na nowości i przełomowe technologie, nie zmienił ani Kinect, ani VR, ani wrzucenie na rynek hitowego Pokemon Go. W charakterze pobocznych ciekawostek, z oddanym gronem fanów – oczywiście, proszę, bardzo chętnie. Ale jako stałe zastępstwo dla “klasyki”? Bez szans.
Futbol oczywiście się zmienia, oczywiście w oczach tradycjonalistów jak ja – zmienia się na gorsze. Natomiast pandemia wbrew pozorom nie pokazała wcale, że piłka nożna bez kibiców ma się świetnie. Wręcz przeciwnie, pokazała, że piłka nożna bez kibiców przeszkadza nawet najważniejszym ludziom w tym całym interesie. Posiadaczom pilota telewizyjnego.
Być może w Niemczech, a już szczególnie w Anglii czy Hiszpanii jest nieco inaczej. Być może ultrasi Borussii Moenchengladbach mają rację – na ostatnim meczu BMG na trybunach ustawiono 16 tysięcy tektur, ale sektory fanatyków pozostały kompletnie puste, otoczyły je zaś transparenty o tym, że futbol z tektury nie ma sensu. Ja swoją papierową podobiznę na mecz ŁKS-u z Górnikiem Zabrze już wykupiłem, bo doskonale wiem, że klub przebiera nogami, by z powrotem zamienić ją na żywego gościa. Pandemia pokazała, że dla każdego, nawet prezesów, telewizji i reklamodawców, żywy gość, z jego zestawem zalet i wad, jest cenniejszy niż tektura czy ledowy obraz.
Dlatego przy całym strachu o jutro, o trybuny się nie martwię. Przetrwamy.