Jako że powrót piłki w naszym kraju zaczyna się od Pucharu Polski, postanowiliśmy cofnąć się wspomnieniami do sezonu 2014/15, gdy rewelacyjni Błękitni Stargard Szczeciński (dziś już Błękitni Stargard) dotarli aż do półfinału, w którym dopiero po dogrywce przegrali dwumecz z Lechem Poznań. Wcześniej skromni drugoligowcy dwukrotnie upokorzyli Cracovię i wyeliminowali aż trzech rywali z I ligi, wzbudzając sympatię całego piłkarskiego środowiska. To chyba najpiękniejsza przygoda z cyklu „kopciuszek na salonach” jeśli chodzi o Puchar Polski w XXI wieku. O tym, jak wielkiego wyczynu dokonali wówczas Błękitni, najlepiej świadczy fakt, że w drużynie wszech czasów, którą na 75-lecie klubu wyłonili kibice (meczowa osiemnastka), znalazło się aż siedmiu zawodników z tamtego sezonu, a z trenerów najwięcej głosów uzyskał prowadzący tę ekipę Krzysztof Kapuściński. Jednym z wyróżnionych jest obrońca Ariel Wawszczyk (aktualnie Olimpia Grudziądz), z którym dłużej porozmawialiśmy – również o tym, co działo się potem.
Jak można było zyskać dzięki boomowi na Błękitnych? O co założyli się z właścicielem Lecha Poznań? Jak to było z docinającym zawodnikom drugoligowca Bartoszem Kapustką? Jak wyglądała saga z niedoszłym transferem do Cracovii, która nie zakończyła się szczęśliwie? Dlaczego w pewnym sensie uważa się za ofiarę niedoświadczonych z wyższymi ligami działaczy? Czemu dopiero trzecie podejście do I ligi okazuje się naprawdę udane? Zapraszamy.
***
Po pięciu latach bardziej odczuwasz satysfakcję, że tyle z Błękitnymi zrobiliście czy niedosyt, że odpadliście po dogrywce z Lechem i nie weszliście do finału?
Te uczucia się łączą. Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, ale też gdy wracają wspomnienia, ciągle ma się to poczucie, że finał był tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Mieliśmy wielką szansę, żeby zagrać na Stadionie Narodowym przeciwko Legii. Chyba każdy z nas po objęciu prowadzenia w rewanżu w Poznaniu wierzył już, że możemy to dowieźć. Niestety ta nieszczęsna czerwona kartka, którą szybko otrzymał Łukasz Kosakiewicz, podcięła nam skrzydła i nie dotrwaliśmy do końca. Chyba jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, co robimy dla Błękitnych. Mowa o jednym z większych sukcesów w historii klubu, cała Polska o nim usłyszała. Dopiero po paru latach widzimy, że zrobiliśmy coś dużego. Nie wiem, kiedy coś podobnego w Stargardzie będzie mogło się powtórzyć.
Gdyby nie ta czerwona kartka, bylibyście w finale?
Do momentu gry 11 na 11 nikt z nas nie czuł się gorszy od Lecha, podobnie jak w pierwszym meczu. U siebie wygraliśmy 3:1, panowały dziwne warunki atmosferyczne. Wiało tak mocno, że w pierwszej połowie piłka po wybiciu z piątki przez bramkarza dolatywała do połowy, a potem cofała się na trzydziesty metr. W drugiej odsłonie graliśmy z wiatrem i na pewno nam to pomogło. No a w Poznaniu na początku nie czuliśmy żadnej różnicy, choć jak na chłodno obejrzysz mecz, to zauważysz, że siłą rzeczy była. Mentalnie mieliśmy jednak przeświadczenie, że jesteśmy z Lechem na równi. Dwa razy pokonaliśmy Cracovię, wygraliśmy pierwszy mecz w półfinale, poczucie własnej wartości wzrosło. Dopiero gdy przyszło nam grać w osłabieniu, coś zaczęło z nas ulatywać, zwłaszcza po bramce na 2:1 do szatni. Zdaliśmy sobie sprawę, że może być problem, że to już jeden gol i będzie dogrywka.
Byliście źli na Kosakiewicza?
Nikt nigdy nie miał pretensji do Łukasza, zwłaszcza że te żółte kartki nie wydawały się ewidentne. Łukasz tłumaczył, że w jednym przypadku to on był faulowany, że to Keita wsadził mu palec w oko. Później przyjęto więc wersję, że przegraliśmy przez sędziego. Zaczęto mówić o spisku, że PZPN nie chciał drugoligowca w finale, ale moim zdaniem to już były zbyt daleko idące teorie. Co by nie gadać, przegraliśmy z Lechem sportowo, w dwumeczu był lepszy.
W „Przeglądzie Sportowym” wspominano ostatnio, że przed rewanżem założyliście się z… właścicielem Lecha, Jackiem Rutkowskim.
Dzień przed meczem byliśmy we Wronkach. Siedzieliśmy w holu, przyszedł do nas pan Rutkowski i się przysiadł. Stwierdził, że na sto procent odpadniemy, a my stwierdziliśmy, że skoro jest taki pewny, to może się o coś założymy. Zgodził się. Obiecał, że jeśli wejdziemy do finału, każdy z nas będzie mógł wziąć za darmo jeden produkt z jego fabryki.
Była to dla was dodatkowa motywacja?
Dla większości pewnie nie, choć może ktoś akurat pilnie potrzebował lodówki czy piekarnika (śmiech). Podeszliśmy do tego humorystycznie. Najbardziej nas zastanawiało, czy w razie czego dotrzymałby słowa.
Nie zdążyłeś przeanalizować, co byś wybrał?
Nie. Mieszkałem jeszcze z rodzicami, więc w tym względzie nie miałem pilnych potrzeb.
Mieliście świadomość po meczach z Cracovią i pierwszym starciu z Lechem, że wytworzył się wokół was ogólnokrajowy szum?
Po części tak, skala zainteresowania robiła wrażenie. Zaczęło do nas przychodzić mnóstwo wiadomości i listów z prośbami o autografy, zdjęcia, podpisanie piłek i tego typu rzeczy, z którymi dotychczas za bardzo do czynienia nie mieliśmy. Grając w II lidze byliśmy rozpoznawalni wyłącznie wśród lokalnych kibiców, a tu nagle ktoś z drugiego końca kraju chciał twój podpis lub koszulkę. Wcześniej podczas postojów na stacji benzynowych przy okazji meczów wyjazdowych nikt nas nie rozpoznawał. Ludzie widzieli tylko dwudziestu gości w dresach. Pytali, jaki sport uprawiamy, jaki to klub. Po tych kilku pucharowych występach nagle staliśmy się rozpoznawalni jako Błękitni i również wtedy zdarzało się pozowanie do zdjęć. Nagle twoje akcje na osiedlu znacznie wzrosły. Zawsze chodziłem strzyc się do pani Bożenki. Gdy pewnego razu zobaczyła mnie w telewizji, stwierdziła, że dziś nie płacę. I tak kilka razy miałem fryzjera za darmo.
Zdążyliście się też otrzaskać z mediami.
Trener Krzysztof Kapuściński i jeden z chłopaków pojechali do polsatowskiego Cafe Futbol. Do klubu też przyjeżdżały telewizje, kilka razy przed kamerami się wystąpiło. Zupełna nowość, otoczka charakterystyczna dla Ekstraklasy, ale jakoś się w tym odnaleźliśmy. Dwukrotnie, w Krakowie i we Wronkach, była z nami ekipa od Łączy Nas Piłka i sądzę, że te materiały wyszły całkiem spoko. Pamiętam też, że sympatii do nas nie ukrywał Wojtek Kowalczyk, komentujący mecze dla Polsatu Sport. Przyjeżdżał do Stargardu również poza pracą, nocował u trenera, graliśmy z nim w siatkonogę. Mieliśmy dobry kontakt, który jeszcze trochę przetrwał po tamtym sezonie. Gdy już byłem w I lidze, a on jeździł po stadionach jako komentator, to sympatycznie gadaliśmy.
Zawsze was ta nowa otoczka ekscytowała czy w pewnej chwili zaczęła peszyć i męczyć?
Chyba do takiego momentu nie doszliśmy. To była tak duża zmiana na plus względem dotychczasowego życia głęboko w cieniu, że raczej się cieszyliśmy i chłonęliśmy te przeżycia. Nasza drużyna dzieliła się na dwie grupy. Pierwszą stanowili weterani, którzy poza lokalny futbol już nie mieli szans się wychylić. Była to dla nich przygoda życia, ukoronowanie ich piłkarskiej wędrówki. W drugiej znajdowali się względnie młodzi zawodnicy z nadziejami na trochę większe granie. Traktowaliśmy mecze w Pucharze Polski jako wstęp do czegoś większego.
Napisaliście piękną historię, ale jej początki wcale nie wyglądały ekscytująco. W pierwszej rundzie rywalem była czwartoligowa Małapanew Ozimek, jechaliście na ten mecz bez entuzjazmu.
Najważniejsza była wtedy liga. W dniu meczu jechaliśmy sześć godzin w wielkim upale na teren czwartoligowca. Nie było to w pełni profesjonalne, ale na boisku zrobiliśmy swoje, wygraliśmy 6:1. U gospodarzy grał Mateusz Marzec, z którym po latach dzieliłem szatnię w Olimpii Grudziądz. Wspominał, że wierzyli w awans, na początku mieliśmy z nimi ciężko, potem jednak worek z bramkami się rozwiązał. Nikt z nas nie czuł, że to może być początek czegoś wspaniałego, że możemy coś poważnego zdziałać w tych rozgrywkach.
A kiedy to uczucie się pojawiło?
Chyba dopiero po wyeliminowaniu GKS-u Tychy w 1/8 finału i wylosowaniu Cracovii w ćwierćfinale. Wcześniej ograliśmy już dwóch pierwszoligowców – Pogoń Siedlce i Chojniczankę – ale to jeszcze nie było to. A już na sto procent nakręciliśmy się po pierwszym spotkaniu z Cracovią. Przyjechała telewizja, sprawiliśmy niespodziankę i wynik poszedł w świat.
Cracovia w pierwszym meczu was zlekceważyła?
Bardzo możliwe, choć zapewne nikt w jej szeregach tego nie przyzna. Cracovia chciała dominować, rozgrywać od tyłu, ale popełniała proste błędy. Nasze boisko nie sprzyjało takiemu graniu. Długo było 0:0, nie zapowiadało się na pokaźną zaliczkę przed wyprawą do Krakowa. Dopiero w końcówce zdobyliśmy dwie bramki.
Podejrzewam, że powtarzając 2:0 w rewanżu czuliście podwójną satysfakcję.
Tak, bo jeśli Cracovia w Stargardzie zagrała na zbyt dużym luzie, to już w drugim meczu nie mogło być o tym mowy, musiała nas potraktować poważnie. Mimo to znów wygraliśmy i nikt nie mógł powiedzieć, że chodziło o przypadek, że mieliśmy farta. Jeżeli w dwumeczu zwyciężasz 4:0, dalsze pytania są zbędne. Nie ukrywam, że triumf na Cracovii smakował jeszcze lepiej niż na własnym stadionie.
Przy Kałuży kończyliście w dziesiątkę. Musiałeś zejść z powodu kontuzji, a limit zmian wyczerpaliście.
Nikt nawet tego nie zauważył. Rodzice i znajomi pisali, że nic nie widzieli. Myśleli, że grałem do końca, tak miałem też wpisane w raporcie na 90minut.pl. Nasz bramkarz wychodząc na przedpole stratował napastnika Cracovii i przy okazji mnie. Zderzyliśmy się we trójkę, zrobił mi się obrzęk w okolicach żeber. Ból był potężny, nie mogłem wykonać żadnego przyspieszenia. Trener kazał mi się przesunąć do przodu i stać w kole środkowym, ale po paru minutach stwierdziłem, że nie ma szans. Po prosu zszedłem z boiska. Mając większe doświadczenie, pewnie bym się położył i kradł czas, byłoby to bardziej widoczne. A tak nikomu mój brak nie rzucił się w oczy. Pauzowałem dwa tygodnie, opuściłem mecz ligowy i wyzdrowiałem akurat na pierwszy bój z Lechem.
Legendą owiana jest wasza słowna utarczka z Bartoszem Kapustką, który w przypływie złości wypominał wam niskie zarobki. Uczestniczyłeś w tej „dyskusji”?
Nie, to się działo w środkowej strefie, a ja grałem na boku obrony. Jeśli mnie pamięć nie myli, Kapustka spiął się z Bartkiem Poczobutem i zrobiło się gorąco. Chciał nam pokazać, jaki to on nie jest, a to my udowodniliśmy, że jesteśmy lepsi. Ale tak jak zaznaczyłeś, stało się to już legendą, obrosło w pewne mity i zostało niepotrzebnie rozdmuchane. Doszło do pyskówki jakich wiele w trakcie meczów, nic wyjątkowego. Powinna ona zostać na boisku, zamiast tego trafiła do mediów.
Miałem wrażenie, że dzięki niej sympatia reszty kraju do was jeszcze wzrosła. Ludzie lubią historie typu „biedacy ogrywają krezusów i to do tego pyszałkowatych”.
Tak to się właśnie potoczyło, była to dla nas dodatkowa motywacja. Kapustka też dostał rykoszetem. Dość długo mu tę historię wypominano, jego wizerunek ucierpiał. Później z nim o tym rozmawiałem będąc na testach w Cracovii, ale zupełnie na spokojnie. Emocje dawno opadły, sprawa rozeszła się po kościach. Media żyły nią bardziej niż jej uczestnicy.
No i gracie u siebie z Lechem, do przerwy przegrywacie po golu Zaura Sadajewa. Jak zareagowaliście w szatni? Była wiara w zwycięstwo?
Oczywiście, nie czuliśmy żadnego załamania. Wiedzieliśmy, że w pierwszej połowie graliśmy pod wiatr i bardzo trudno było cokolwiek skonstruować. Mieliśmy przeświadczenie, że stać nas na doprowadzenie do wyrównania i z takim nastawieniem wyszliśmy po przerwie. Jak wiadomo, plan zrealizowaliśmy z dużą nawiązką. Bodajże zaliczyłem asystę przy drugim golu, dorzuciłem Tomaszowi Pustelnikowi z rzutu rożnego.
Czas między pierwszym a drugim meczem z Lechem był szczytem szumu wokół was?
Tak. Wtedy wszystko się skumulowało. Marzenia o finale zaczęły nabierać realnych kształtów, dlatego oszczędzaliśmy siły. Jeden skład grał w meczach ligowych, drugi w pucharowych. Puchar Polski stał się priorytetem, mimo że mieliśmy spore szanse, żeby powalczyć o awans do I ligi. W klubie byliśmy zgodni, że to właściwa postawa. Teoretycznie chcieliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, ale w praktyce musiało być coś za coś. Inna sprawa, że nie mieliśmy ciśnienia w temacie awansu, nikt przed startem sezonu go nie zakładał. Mógłby być, byłoby super, ale jego brak nie oznaczał żadnej tragedii. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy klub byłby gotowy na I ligę. Przez lata grał w III i IV lidze, tamten sezon był dopiero drugim na drugoligowym szczeblu. Dopiero wtedy coś się mocniej ruszyło i w kolejnych latach Błękitni poszli do przodu.
No właśnie, zostałeś potem na kolejny rok. Czy w tym czasie widać było, że klub idzie do przodu finansowo, organizacyjnie, infrastrukturalnie czy jak już opadł pucharowy kurz, to wróciliście do rzeczywistości równie szarej jak wcześniej?
Myśleliśmy, że tamte dokonania bardziej przełożą się na rozwój klubu. Finansowo nic się nie zmieniło. Miasto ewentualnie minimalnie więcej pomagało, żaden większy sponsor się nie znalazł. Stadion jaki był, taki został, wystarczał na II ligę i tyle. Nie wyczuwało się presji w otoczeniu, że pora na kolejny krok, że teraz walczymy o coś więcej niż środek tabeli. Tego mi brakowało, liczyłem, że spróbujemy dostać się do I ligi. Jeżeli gdzieś nastąpił większy postęp, to w mentalności działaczy, choć też nie od razu. Wszystko, co się wtedy działo, stanowiło dla nich nowość. Wcześniej nigdy nie sprzedawali zawodnika do wyższej ligi, nie mieli do czynienia z normalnymi negocjacjami transferowymi. Wielu rzeczy musieli się nauczyć. Dziś klub jako całość nabrał ogłady, już siódmy rok rywalizuje w II lidze, okrzepł z tą rzeczywistością. Z perspektywy czasu, nie stało się źle. Lepiej tyle sezonów być drugoligowcem, zamiast nieprzygotowanym wchodzić do I ligi, zwiększyć koszty i w ciągu dwóch lat stoczyć się do III ligi.
Przed największymi dokonaniami w Pucharze Polski mierzyłeś już wyżej czy dopiero tamte chwile pokazały ci, że możesz wyjść poza II ligę, że nie odstajesz?
Wielu z nas od początku grało w Błękitnych i nie za bardzo mogło się skonfrontować na tle rywali z wyższych szczebli. W zasadzie zostawały nam jedynie sparingi z Pogonią Szczecin i wcześniej z Flotą Świnoujście. Z Pogonią szło nam dobrze, przez kilka lat nie przegrywaliśmy i ewentualnie wtedy mogliśmy poczuć, że może nadajemy się na coś więcej. Ale tak mocniej ja i koledzy nabraliśmy takiego przekonania po przygodzie w pucharze. Skoro wyeliminowaliśmy trzech pierwszoligowców, pokonywaliśmy Cracovię i Lecha, to dlaczego na co dzień nie moglibyśmy grać przynajmniej w I lidze? Przekonaliśmy się, że to normalny poziom, na który jesteśmy w stanie się wspiąć. Wcześniej brakowało nam punktu odniesienia, choćby w osobie kogoś, kto wyjechał ze Stargardu i zrobił wielką karierę. Brakowało nawet ciekawszej historii na linii Błękitni-Pogoń, a to jedyny większy klub w okolicy. Lokalny rynek był słabo obserwowany i nie za bardzo było jak wypłynąć na szersze wody. Wcześniej przez chwilę istniał jedynie temat testów w pierwszoligowej wówczas Arce Gdynia, ale nic z nich nie wyszło. Dopiero mecze pucharowe pozwoliły się przedstawić piłkarskiej Polsce i kilku z nas umożliwiły sprawdzenie się na wyższym poziomie. W życiu bym nie przypuszczał, że za niedługo będę na drugim końcu kraju w Podbeskidziu.
Latem 2015 głośno było o twoim niedoszłym przejściu do Cracovii. Saga z tym transferem ciągnęła się długie tygodnie i nie zakończyła szczęśliwie. To był dla ciebie moment krytyczny? Czułeś, że uciekła życiowa szansa?
Tak. Wiedziałem, że jeśli kluby się nie dogadają, zostaję w Błękitnych. Przekaz byłby taki, że skoro ekstraklasowa Cracovia nie potrafiła się porozumieć, to tym bardziej ktoś z I ligi się nie dogada. Nawet nie będzie próbował. Wiązały mnie przepisy. Według nich, mimo wygasającego kontraktu z Błękitnymi, należało zapłacić za mnie ekwiwalent. Gdybym nie przedłużył umowy i odszedł, tak czy siak bym nie grał, chyba że ktoś jednak wyłożyłby pieniądze na ekwiwalent. Jak już stało się jasne, że do Cracovii nie przejdę, nie miałem wyjścia – musiałem zostać na kolejny sezon w Stargardzie, jednocześnie wiedząc, że potem już odejdę za darmo. Gra toczyła się o wysoką stawkę, rok w moim przypadku mógł wiele zmienić. Łatwiej byłoby wypłynąć na fali naszych dokonań w Pucharze Polski, kiedy był boom na Błękitnych. Po roku pozostałoby jedynie wspomnienie i zainteresowanie mną byłoby mniejsze. I tak się właśnie stało. Jedynym tematem z Ekstraklasy był Ruch Chorzów, poszedłem tam na testy. Miałem świadomość, że Ruch czeka walka o utrzymanie i może nie być pieniędzy, ale traktowałem to jako szansę. Po tygodniu treningów jednak ze mnie zrezygnowali.
Dlaczego?
Trener Waldemar Fornalik na koniec powiedział, że „będą się przyglądać”. Wiadomo, o co chodzi (śmiech). Szukał na lewą obronę kogoś lepszego od Pawła Oleksego, kto od razu wskoczyłby do składu, a nie był jedynie do rywalizacji. Uznał, że ja takiego poziomu nie gwarantuję.
Fiasko z Cracovią musiało boleć tym bardziej, że długo z nią trenowałeś, sprawdziłeś się, byłeś chwalony, trener widział cię w zespole. Miałbyś tam przyszłość.
Dokładnie. Mało tego: ja już podpisałem wstępny kontrakt, wybrałem numer na koszulce, zagrałem w sparingu, pozowałem do drużynowego zdjęcia – powstały dwie wersje, jedna beze mnie – i nagrałem rozmowę dla klubowej telewizji, która czekała w pogotowiu, gdyby ogłoszono transfer. Mentalnie byłem już piłkarzem Cracovii. Odbyłem też rozmowę z dyrektorem, a z trenerem Jackiem Zielińskim rozmawiałem co tydzień. Twierdził, że wszystko zmierza w dobrą stronę, ale po trzech tygodniach zacząłem się niecierpliwić. Stwierdziłem, że musimy się jasno określić w którąś stronę. Trener mówił wprost, że mnie chce, klub też, pozostało dogadać się z Błękitnymi. Wreszcie wyjechałem do Stargardu, żeby osobiście przekonać prezesa Zbigniewa Niemca do zejścia z oczekiwaniami. Prezes niechętnie mnie przyjął, pogadaliśmy i… nic nie wskórałem. Usłyszałem, że nie mogą mnie puścić za kwotę proponowaną przez Cracovię, bo byłoby to działanie na szkodę klubu.
Błękitni wyjściowo chcieli ponad 400 tys. zł, potem byli gotowi zejść o połowę.
Coś takiego. Powstał chaos informacyjny. Raz negocjacje z Cracovią prowadził jeden z członków zarządu, korespondował z moim agentem i Cracovią, a potem do gry wchodził prezes, który potrafił nie odbierać telefonów przez cały dzień. Dziwna sytuacja. W końcu w Krakowie powiedzieli, że dają 60 tys. zł i albo mnie puszczają, albo nie. Nie zostawili pola do negocjacji, to było ultimatum. Więcej za drugoligowego piłkarza, który miał już 23 lata, nie zamierzali dawać i nie dziwiłem się, skoro dopiero co król strzelców II ligi Łukasz Sekulski poszedł do Jagiellonii za 30 tys. zł.
Próbowałeś choć trochę zrozumieć stanowisko Błękitnych?
W klubie powiedziałem wprost: zabieracie mi być może jedyną szansę, żeby jeszcze zdziałać coś więcej w piłce. Byłem mocno wkurzony. Tłumaczyłem prezesowi, że jak nie sprzedadzą mnie teraz, to za rok pójdę sobie za darmo, a przez ten czas jeszcze będą musieli mi płacić. Nie dał się przekonać. Musiałem wrócić do Stargardu, ale na początku zupełnie straciłem zapał do piłki. Wiedziałem, że najbliższy rok będzie de facto rokiem straconym.
Sezon 2015/16 był słabszy w twoim wykonaniu?
Początkowo na pewno. Głupio to zabrzmi, ale w ogóle nie czułem ochoty do gry, to nie było to samo, co kiedyś. Na dodatek w październiku doznałem kontuzji i wypadłem na resztę rundy jesiennej. Miałem świadomość, że przez to będzie mi jeszcze trudniej znaleźć klub z wyższej ligi. Zimą mogłem iść na testy do GKS-u Katowice, ale w styczniu jeszcze chodziłem o kulach i w ortezie, kolejna szansa przepadła. Żyłem nadzieją, że latem wreszcie się uda. Dzięki temu odzyskałem mobilizację, a też chyba czas uleczył rany, frustracja minęła. Może tak było mi pisane? Nie wiadomo, co działoby się w Cracovii. Może bym zupełnie przepadł? Zostając w Stargardzie przynajmniej skończyłem studia, zawsze to jakiś pozytyw.
Jakie studia ukończyłeś?
Zrobiłem magisterkę z zarządzania inżynierią produkcji, a inżyniera miałem z logistyki przedsiębiorstw.
Spinając ten wątek: wspominałeś, że ludzie zarządzający Błękitnymi musieli się uczyć rozmów transferowych i chyba ty padłeś tego ofiarą.
Można tak powiedzieć. Inne podejście miał młodszy wiceprezes. Prezes Niemiec mentalnie był przesiąknięty III i IV ligą, nie był otwarty na nowe doświadczenia. Zawsze się śmialiśmy, gdy przychodził nowy zawodnik. Jego agent nieraz wysyłał rozbudowane wzory kontraktu, a my zawsze mieliśmy prościutki wzór mieszczący się na jednej kartce. W Błękitnych nigdy nie chcieli płacić agentom, nie dopuszczali myśli, że mogliby cokolwiek komuś dać za pośrednictwo przy transferze. Podejście do bólu konserwatywne, mające swój urok na amatorskim poziomie, ale na szczeblu profesjonalnym już niekoniecznie. I tak, czułem się trochę ofiarą tych realiów, na mnie dopiero uczono się, jak reagować w takich przypadkach. Jestem przekonany, że gdyby to wszystko działo się dziś, Błękitni spokojnie by się z Cracovią dogadali i wszyscy byliby zadowoleni.
Wreszcie się wyrwałeś i trafiłeś do I ligi, przechodząc do Podbeskidzia.
Nie wyszło mi w Chorzowie na testach, więc liczyłem chociaż na drugi szczebel. Najpierw był temat Górnika Zabrze, z którym trenowałem przez tydzień. Trener Marcin Brosz powiedział, że mnie chce. Przez weekend mieli mi przesłać propozycję umowy. Górnik wtedy utrzymywał na kontraktach około sześćdziesięciu osób, zmagał się z problemami i sprawa się odwlekała. Przebierałem już nogami, chciałem wreszcie gdzieś przejść, ciągle mając świadomość uciekającego czasu. Stanęło na tym, że w poniedziałek wracałem na Śląsk z nastawieniem, że jeśli Górnik zadzwoni, to jadę do Zabrza. A jeśli nie, to stawiam się w Podbeskidziu na testach, które były już umówione. Telefonu z Górnika się nie doczekałem, więc pojechałem do Bielska. Pokazałem się w ciągu paru dni, przekonałem sztab szkoleniowy i podpisaliśmy kontrakt.
Zupełnie tam jednak nie zaistniałeś: jedna runda, cztery mecze ligowe.
Rywalizowałem o skład z Mariuszem Magierą. Miałem wkalkulowane, że ze względu na wielkie doświadczenie, on zacznie sezon w pierwszym składzie, ale liczyłem, że będę dostawał swoje szanse. Poważniejszego sprawdzianu się nie doczekałem. W pierwszych dwóch kolejkach wchodziłem na 10-15 minut, a później jeszcze dwa razy dawałem symboliczne zmiany. Do tego jeden występ w Pucharze Polski. Gdy za Dariusza Dźwigałę przyszedł Jan Kocian, od razu poszedłem w odstawkę i nie było sensu tego ciągnąć. Trochę się od Podbeskidzia odbiłem. Obie strony uznały, że lepiej będzie się szybciej rozstać. Byłem już dogadany z Chrobrym Głogów, chciał mnie tam Ireneusz Mamrot i jak tylko odszedłem z Bielska, udałem się na Dolny Śląsk.
Czułeś, że to już wóz, albo przewóz? Albo sprawdzisz się w I lidze, albo trzeba będzie wrócić niżej?
Może nie podchodziłem do tematu aż tak kategorycznie, ale bardzo chciałem pokazać, że ten poziom mnie nie przerasta. Planowałem, że jak już okrzepnę, spróbuję dobić się do Ekstraklasy. Runda wiosenna była udana. Od razu zacząłem grać, opuściłem ledwie dwa mecze. Zaczęły się urlopy i nagle ktoś dzwoni, że trenera nam zwolnili. Patrzę i szok, faktycznie – trener Mamrot odszedł z Chrobrego. W jego miejsce zatrudniono Grzegorza Nicińskiego i już nie było tak dobrze. Na początku okresu przygotowawczego doznałem kontuzji. Na moją pozycję przestawiono Karola Danielaka i eksplodował w tej roli, od niego zaczynało się ustalanie składu. Potem zapracował sobie na transfer do Arki Gdynia. Długo siedziałem na ławce. Dopiero pod koniec jesieni dostałem szansę, zagrałem w czterech meczach z rzędu, a Karol powędrował do pomocy. Najwidoczniej nie przekonałem trenera, bo więcej już nie wystąpiłem, choć ciągle trzymał mnie pod prądem. Mówił, że na mnie liczy, że muszę czekać. Nie miałem jednak złudzeń, że to moje ostatki w Chrobrym i odejdę po wygaśnięciu umowy.
Sumując półtora roku w I lidze, minusów było więcej niż plusów – dwie rundy na rezerwie, jedna na boisku. Brakowało stabilizacji, sinusoida. Zdecydowałem się na krok wstecz, związałem się z drugoligową wtedy Olimpią Grudziądz. Może nawet znalazłbym zatrudnienie u kolejnego pierwszoligowca, ale wolałem przyjąć konkret, który leżał na stole. Zawsze dążyłem do tego, żeby mieć klub na początku okienka i nie czekać na ostatnią chwilę.
Współpraca z Mamrotem była dla ciebie przełomem?
W pewnym sensie tak. Otworzył mi oczy na rzeczy, na które dotychczas nie zwracałem uwagi. Imponował podejściem do pracy, analizami, rozpracowywaniem rywali. Trener zapraszał na rozmowy do gabinetu, pokazywał na nagraniach, jak powinienem się zachowywać w danej sytuacji, podawał przykłady innych zawodników. Wymagał ciągłego kontrolowania przestrzeni wokół siebie, skanowania jej. Wcześniej nie zetknąłem się z takim profesjonalizmem. To była krótka współpraca – zimowe przygotowania i jedna runda – ale bardzo dobrze ją wspominam.
Wychodzi na to, że okrzepłeś dopiero teraz i w tym sezonie w I lidze pokazujesz, na co cię naprawdę stać.
Znów wracamy do tego, że chciałem odejść z Błękitnych od razu po pucharowej przygodzie, żeby nadrobić pewne braki. Czułem, że brakuje mi taktycznej ogłady i treningu na wyższym poziomie. Dziś mam 28 lat, trochę doświadczenia zyskałem i teoretycznie znajduję się w najlepszym wieku dla piłkarza. W Olimpii, jeszcze w II lidze, wiele zyskałem u trenera Mariusza Pawlaka. Też dużą wagę przywiązywał do taktyki. To on, wobec plagi kontuzji, zobaczył we mnie środkowego obrońcę i aktualnie w tej roli występuję częściej. Wcześniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że mogę opuścić lewą stronę defensywy. Ciągnęło mnie do przodu, a w Błękitnych trenerzy zakładali, że często będę się podłączał i w razie czego kto inny zadba o tyły. Pamiętam, że w Podbeskidziu były problemy ze stoperami i trener Dźwigała zapytał, czy grałem kiedyś na środku, czy czułbym się tam dobrze. Odparłem, że nie grałem i czuję się lewym obrońcą. Może było to nierozsądne i należało powiedzieć, że jestem gotowy spróbować się w nowej roli. Kto wie, może dzięki temu pograłbym więcej w Bielsku.
W Olimpii po awansie nieraz byłeś kapitanem, co dobrze świadczy o pozycji w zespole.
Czas szybko leci. Jako 28-latek, w szatni Olimpii jestem praktycznie najstarszym zawodnikiem – nie licząc Łukasza Sapeli, który przeżywa trzecią młodość. A że w klubie co okienko dochodzi do wielu roszad kadrowych, grając tu niecałe dwa sezony należę do tych, którzy mają najdłuższy staż w Grudziądzu. Normalnie jestem wicekapitanem, ale gdy z powodu kontuzji pauzował Damian Ciechanowski, to ja zakładałem opaskę.
Jak więc z perspektywy tych pięciu lat patrzysz na swoje dalsze losy? Ekstraklasa ci uciekła, ale z drugiej strony, z tamtych Błękitnych szerzej pokazali się jeszcze tylko Kosakiewicz i Poczobut.
Kosa, Poczo, Maciej Liśkiewicz, Piotrek Wojtasiak, Wojtek Fadecki i ja – ta szóstka mogła liczyć, że pójdzie do wyższych lig. Wydawało się, że Piotrek ma największe szanse, ale wyszło inaczej. Kosa wyciągnął najwięcej. Mimo że jest ode mnie rok starszy, jako jedyny z nas posmakował Ekstraklasy. Poczo rozegrał wiele meczów w I lidze. Ja mam lekki niedosyt, ale też nie narzekam. Jakby nie było, udało mi się wyrwać ze Stargardu i zaistnieć na trochę lepszym poziomie, choć nie są to futbolowe szczyty.
Celujesz jeszcze w Ekstraklasę?
Różnie to bywa, są zawodnicy, którzy bardzo późno w niej debiutowali. Staram się jednak patrzeć realistycznie. Na to, że ktoś z Ekstraklasy wypatrzy mnie i sprowadzi, nie robię sobie wielkich nadziei. Dziś szuka się młodych, których można szybko sprzedać. Dla mnie prawdopodobnie jedyna droga to wywalczenie awansu z drużyną pierwszoligową i wierzę, że to jest możliwe. Wtedy miałbym komplet, bo grałem już na wszystkich innych poziomach – od B-klasy do I ligi.
Jak wygląda sytuacja w Olimpii? Zimowe doniesienia brzmiały dość dramatycznie.
W klubie zawsze dzieje się dużo, nie można narzekać na nudę. Z tego co się orientuję, na tę chwilę Olimpia wychodzi z zadłużenia, udało się je zredukować. Klub przechodzi restrukturyzację, wprowadzono cięcia na wielu polach, ale jak widzisz po tabeli, nie odbija się to na wynikach. Z finansami gorzej było w zeszłym roku, w obecnym są małe opóźnienia, jednak do dramatu daleko. W niektórych zespołach jest znacznie gorzej.
No właśnie odnosiło się wrażenie, że macie drugi Bełchatów.
Aż tak źle nie jest. Zrzekliśmy się ostatnio części pensji, pomogliśmy klubowi i… czekamy na rewanż, gdy nadejdzie termin wypłaty.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix