Ikona, idol, inspiracja. Znalazłoby się jeszcze wiele określeń, nie tylko zaczynających się na “i”. Mówimy w końcu o człowieku, dzięki któremu – cytując Włodzimierza Szaranowicza – żyliśmy życiem zastępczym. Nie kto inny, a Adam Małysz był gościem Kanału Sportowego. Spisaliśmy dla was najciekawsze wątki z jego rozmowy z Tomaszem Smokowskim oraz widzami.
Czy podczas kariery zawodniczej cały czas chodził głodny? – Nie ukrywam, że bywałem głodny. Regularnie zapisywałem: co jadłem, ile jadłem, jak dużo kalorii. Miałem obliczone, że mogę w ciągu dnia maksymalnie przyjąć ich 1500. Biorąc pod uwagę, że cały czas trenowałem – to bardzo mało. Miałem jednak pewność, że waga nie pójdzie w górę. Głód więc mi towarzyszył, ale nie prowadziło to do anoreksji albo wyniszczenia organizmu. Przyzwyczaiłem się do takich realiów i przychodziło mi to w miarę łatwo. Bywały momenty, kiedy mogłem sobie pozwolić na więcej – na przykład podczas świąt. Ale po tym przychodziły dwa dni biegania, żeby wrócić do odpowiedniej wagi.
O swoim stylu skakania i falowaniu nart w powietrzu: – Tych ruchów w powietrzu tak naprawdę być nie powinno. Im bardziej stabilna sylwetka, tym lepsze noty się dostaje. To był poniekąd mój znak rozpoznawczy. Brał się z tego, że zawsze miałem problem z lewą stopą. Próbowałem od lat z producentami butów dogadać się, żeby stworzyli mi takie, które ten mankament wyeliminują. Sprawa była taka, że w powietrzu musiałem tę nartę cały czas podciągać – z tego brało się falowanie. Z drugiej strony, kiedy byłem w formie, nie miało to znaczenia. Czy trzymanie nart sztywno przez cały lot wydłużałoby odległość moich skoków? Nie jest to powiedziane. Istnieją różne style: niektórzy zawodnicy są bardzo położeni na nartach, drudzy mają głowę daleko od nich, jeszcze inni mają mniej kontrolowany lot. Trudno więc powiedzieć, czy skoki byłyby dalsze. Na pewno poprawie uległyby noty za styl.
Czy zdarzyło mu się, żeby ktoś w Polsce go nie poznał? W jakim inny kraju jest popularny? – Nie do końca. Zdarzało się jednak, że niektórzy ludzie podchodzili niepewni i pytali: czy pan to Adam Małysz? Jeśli były to pojedyncze osoby, to się przyznawałem. Ale w przypadku grup – kiedy zdjęcia zajęłyby mi ponad godzinę – często odpowiadałem: “nie, jestem tylko bardzo podobny, każdy mi to mówi”. Ciekawą sytuację miałem w tym roku w Rumunii. Byłem zszokowany, że będąc na emeryturze zawodniczej od niemal dziesięciu lat, jestem tam aż tak popularny. Ludzie zaczepiali mnie w sklepie, na ulicy, wszyscy wiedzieli, jak się nazywam. Chcieli robić zdjęcia, mówili, że są moimi fanami… Byłem po prostu w szoku!
O rządach Waltera Hofera: – Wykonał potężną robotę dla skoków narciarskich. Za jego kadencji udało się zrobić tyle rzeczy i w takim stopniu wypromować tę dyscyplinę, że jego następcy ciężko będzie mu dorównać, a nawet utrzymać ten poziom. Walter to była ikona – mimo tego, że nie zawsze zgadzałem się z jego decyzjami. Warto dodać, że on nie odchodzi w stu procentach na emeryturę, bo w życiu FIS dalej będzie uczestniczył. I to jest tylko dobre dla tego sportu.
Czy myślał o powrocie do skoków? – Wybawił mnie od tego sport motorowy. Podszedłem do niego bardzo profesjonalnie i chciałem odnosić sukcesy. Jako sportowiec z krwi i kości, wiedziałem, że będzie trudno rozpocząć przygodę w nowej dyscyplinie. Ale pod kątem skoków bardzo mi to pomogło – nie myślałem: “a może bym wrócił, może za wcześnie skończyłem?”. Co też ważne, do zakończenia kariery przygotowywałem się dwa lata, więc byłem na ten etap gotowy. Ale wiem doskonale, jak bywało z innymi zawodnikami: kończyli, a potem zmieniali zdanie. Uważam, że rok przerwy – niezwiązany oczywiście z kontuzją – to maks. Jeśli przez tyle czasu się nie trenuje, to nie da rady wrócić do starego, wysokiego poziomu. Dodam, że po skończeniu kariery musiałem się trochę zdystansować od skoków. Robiłem to 27 lat i miałem już tego dosyć. Kochałem ten sport, ale byłem nim zmęczony. Treningi, diety, przygotowania. Psychika odgrywa tu kluczową rolę. Miewałem momenty, że coś mnie męczyło i nie mogłem sobie z tym poradzić.
O tym, czy od jego czasów zainteresowanie skokami spadło: – Popularność może nie jest mniejsza, ale możemy mówić o pewnym problemie. Zima w ostatnich latach nie jest dla nas przychylna. Konkursy są często przekładane i odwoływane. Do tego przeliczniki, które wprowadzono, sprawiły, że wiele osób przestało rozumieć przebieg zawodów. Dlatego też się zniechęcają. Ale z drugiej strony, kiedy nasi zawodnicy zaczynają wygrywać, to zainteresowanie błyskawicznie wzrasta. To jest po prostu patriotyzm, każdy chce się utożsamiać z polskimi zawodnikami i ich sukcesami. My, jako naród, tego potrzebujemy. I bardzo mocno dopingujemy sportowców. Myślę, że nie ma drugiego takiego kraju, gdzie jedna dyscyplina jest tak wspierana. Nie mówię o piłce nożnej, bo tam to już niemal fanatyzm.
O tym, którego trenera ceni najbardziej: – Każdy z nich coś wniósł i pomógł mi na innym etapie kariery. Nie mogę więc powiedzieć, że jeden był gorszy, a drugi lepszy. Na pewno bardzo cenię Hannu Lepistoe. On naprawdę oddał tej dyscyplinie swoje życie. Do dziś mam z nim bardzo dobry kontakt, dzwonimy do siebie, był też zresztą komentatorem skoków w Eurosporcie. Stefan Horngacher, Mika Kojonkoski – to trener z ich półki. Szkoleniowiec o wielkiej klasie i potężnej wiedzy. Potrafił wziąć jakieś elementy treningu ze starych czasów i przenieść je na współczesne skakanie, połączyć te dwa światy. Był zawsze otwarty. Nie bał się dyskutowania z zawodnikami. Miał swoje mocne zdanie, ale kiedy się z nim porozmawiało i dało dobre argumenty, to potrafił na nie przystać.
Ze współpracy, z którym trenerem mógł wyciągnąć więcej – Heinzem Kuttinem czy Łukaszem Kruczkiem? – Zarówno Kuttin, jak i Kruczek trafili na okres mojej gorszej formy. W przypadku Łukasza występował też ten element, że byliśmy kolegami. Natomiast ja potrzebowałem podejścia, jakie dostałem u Hannu Lepistoe. Było uderzenie pięścią w stół i komenda: “Adam, masz to w ten sposób zrobić”. Łukasz za to zawsze pytał mnie o zdanie. Co myślę? Jak to czuję? A ja wtedy nic nie czułem. Chciałem po prostu lepiej skakać, ale nie byłem w stanie. Na szczęście moja forma wyglądała na tyle dobrze, że nie wypadłem z tej trzydziestki, jak to miało miejsce u Martina Schmitta. W przypadku kryzysu i tak do tej dwudziestki, czasem dziesiątki się łapałem. Wciąż jednak ciężko było się w tamtych czasach pozbierać.
Czy potencjał skoczków z roczników 1993-1996 został zmarnowany? – To nie jest prosta sprawa. Do 21. roku życia juniorzy cały czas rosną, rozwija się ich układ kostny. Przykład Klemensa Murańki – on między czternastym a osiemnastym rokiem życia bardzo urósł. Wszystkie parametry mu się pozmieniały. Widzimy, jak mniejsi skoczkowie – mojego pokroju – mają poniekąd łatwiej, bo nie przeżyli dużego skoku wzrostu. U wyższych zawodników wszystko może zaś ulec takiemu przetasowaniu, że oni się już po tym nie pozbierają. Mimo tego, że są utalentowani, to w wieku seniorskim nie potrafią skakać na wysokim poziomie. Po drodze mogą wystąpić też inne rzeczy, jak kontuzje, czy nieprawidłowe prowadzenie przez trenerów – choć w naszym wypadku, to na pewno nie miało miejsca.
O zakończeniu kariery przez Jana Ziobro i Dominika Kastelika: – Janek Ziobro to był bardzo trudny zawodnik. Miał talent, tego nikt mu nie odbierze, tylko zawsze rodziły się z nim problemy. Wychodził z założenia, że pewne rzeczy mu się należą, a trenerzy nie mogli na to pozwolić. I tu narodził się konflikt, który był nie do rozwiązania. Próbowaliśmy doprowadzić do pojednania: podajemy sobie ręce, zapominamy o wszystkim i rozpoczynamy nowy rozdział. I tak było przez tydzień, dwa tygodnie, a potem się rozsypywało. Jako Polski Związek Narciarski nie mogliśmy nic więcej zrobić.
Jeśli chodzi o Kastelika – bardzo duży talent, ale myślę, że go to wszystko trochę przerosło. Pewne rzeczy, które robił, były bardzo szkodliwe, nie tylko dla niego, ale i całej grupy. Myślę, że sobie to uświadomił, ale ilekroć wyciągało się do niego rękę i mu pomagało, to złe rzeczy szybko wracały. Wręcz nie szło się z nim dogadać. Został w pewnym momencie odsunięty od kadry, ale wciąż miał szansę, żeby dalej trenować. Niestety się po prostu poddał. Próbowano mu pomagać, ale nie był w stanie wrócić.
Czy wciąż byłby w stanie wejść na rozbieg i oddać skok? – Aktualnie? Nie. Musiałbym się do tego przygotować. Rok, dwa po zakończeniu kariery pewnie taka próba byłaby możliwa z miejsca. A teraz, mimo tego że mięśnie zapamiętały pewne elementy, to waga jest kompletnie inna. Musiałbym też zmienić styl w porównaniu do tego, jak skakałem kiedyś. Myślę, że byłoby to niemożliwe. Natomiast, co do Andy’ego Goldbergera, którego możemy zobaczyć na Turnieju Czterech Skoczni – on nigdy nie przestał skakać. Pracuje jako komentator w ORFie [austriackiej stacji telewizyjnej – przyp. red.], a w kontrakcie ma zapisane, że podczas dużych imprez będzie przedskoczkiem. Nie jest więc aktywnym zawodnikiem, ale cały czas trochę trenuje, więc dla niego oddanie skoku to bułka z masłem.
O najlepszym skoku w karierze: – Żadnego nie uważam za idealny, ale to przypadłość każdego zawodnika, który osiąga sukcesy i chce się cały czas rozwijać. Natomiast jeden z ważniejszych dla mnie skoków miał miejsce w Planicy w 2007 roku. Jeszcze na poprzednich zawodach w Oslo ledwo się uratowałem przed poważnym upadkiem. I myślałem tylko o tym, żeby nie popełnić tego samego błędu. Szczególnie, że na mamucie to już nie są przelewki, mogłoby się to skończyć zupełnie inaczej. W głowie miałem jedno: w ogóle nie skacz stylem V. Leć pierwsze skoki klasykiem, przekonaj się, że wszystko jest w porządku i dopiero potem atakuj. Dodatkowo wiedziałem, że cały czas mogę zdobyć Kryształową Kulę. Ale to, że skoncentrowałem się na jednej próbie, bardzo mi pomogło. Po tym skoku złapałem dużą pewność siebie i zrobiłem hattricka. Wygrałem trzy konkursy w Planicy i cały Puchar Świata.
Fot. 400mm.pl