Koronawirus zbiera swoje żniwo również w Brazylii i także tam paraliżuje świat piłki. Najbardziej jaskrawy przykład to triumfator Copa Libertadores z 2019 roku – Flamengo, gdzie doszło wręcz do plagi zakażeń.
Klub w oficjalnym komunikacie poinformował, że spośród 293 osób, które przebadano między 30 kwietnia a 3 maja, u 38 wyniki okazały się pozytywne, z czego trzy przypadki to piłkarze pierwszego zespołu. Ich nazwiska zachowano w tajemnicy. Pozostali zakażeni to pracownicy klubu i członkowie rodzin zawodników. Niektórzy nie mieli żadnych objawów wskazujących na obecność COVID-19. Wszyscy przechodzą kwarantannę, stan ich zdrowia jest codziennie monitorowany. Do tego u dwóch graczy stwierdzono przeciwciała przeciwko chorobie.
Wcześniej niestety wirus zebrał pierwsze śmiertelne żniwa w ekipie czerwono-czarnych. Z powodu komplikacji po zakażeniu koronawirusem zmarł legendarny fizjoterapeuta Flamengo, Jorge Luiz Domingos “Jorginho”. 68-latek pracował w klubie od czterech dekad. Z kolei matka młodego napastnika Ronalda zmarła z podejrzeniem COVID-19.
W międzyczasie Flamengo ogłosiło, że osiągnęło porozumienie z piłkarzami w sprawie 25-procentowych obniżek wynagrodzenia w maju i czerwcu. Zgodzili się oni także na zamrożenie za ten okres pieniędzy z tytułu praw do wizerunku. Wcześniej klub zmniejszył zatrudnienie o sześć procent, ale dzięki kompromisowi z drużyną, nie dojdzie do kolejnych zwolnień.
Futbol w Brazylii się zatrzymał. Zaplanowany pierwotnie na 3 maja początek sezonu z powodu pandemii został przesunięty na czas nieokreślony. Wszystkie stany odwołały też rywalizację w ligach stanowych. Sytuacja zdaje się wymykać spod kontroli i jest najgorsza spośród państw Ameryki Południowej. Różnorodność demograficzna i terytorialna Kraju Kawy oraz olbrzymie rozwarstwienie społeczne utrudniają skoordynowane działania. Dobowy przyrost zachorowań rośnie z dnia na dzień. Oficjalnie odnotowano już ponad 127 tys. zakażeń i ponad 8,5 tys. zgonów, a i tak często słychać głosy, że raporty są masowo zaniżane. Różne stany w różnym stopniu wprowadzają ograniczenia. Władze Rio częściowe obostrzenia przedłużyły do 11 maja, choć niektórzy naukowcy sugerują bardziej radykalne kroki wzorem innych większych miast.
Najgorzej jest w położonym w środku Amazonii dwumilionowym Manaus, gdzie zakłady pogrzebowe od początku tego tygodnia nie przyjmują już zamówień na nowe pochówki. Liczba pogrzebów wzrosła trzykrotnie. Trumny ze zmarłymi zaczynano umieszczać w masowych grobach, ale rodziny nieboszczyków zaczęły się buntować i zaniechano tego procederu. Od czwartku mieszkańców obowiązuje ścisła izolacja, choć prezydent Jair Bolsonaro apelował, żeby nie zatrzymywać gospodarki i możliwie normalnie funkcjonować. Mieszkańcom Manaus nie sprzyja położenie miasta oraz końcówka pory deszczowej, podczas której choroby układu oddechowego są powszechne i wirus ma wyjątkowo dużo potencjalnych ofiar. Do tego oczywiście miejscowa służba zdrowia jest niesprawna, brakuje sprzętu i personelu. W Manaus nieraz występują inne epidemie, na przykład gorączki denga, więc nawet bez koronawirusa nie brakowało problemów. Coraz częściej pojawiają się opinie, że lokalne władze zareagowały zdecydowanie za późno. Stan wyjątkowy ogłoszono dopiero 10 dni po wykryciu pierwszego zakażenia (49-latka, która przyleciała z Londynu).
Z drugiej strony, wielu nawet teraz odmawia noszenia masek i zostawania w domu. Brazylijska mentalność daje o sobie znać, a przy okazji usprawiedliwia ją postawa prezydenta. Bolsonaro dopiero co stwierdził, że chciałby, aby futbol w kraju wrócił już do życia, argumentując to tym, że dla zawodników COVID-19 stanowi minimalne zagrożenie. Krajowa federacja odpowiedziała dyplomatycznie, że sezon zostanie zainaugurowany najszybciej, jak to możliwe. Rzecz jasna początkowo bez kibiców na trybunach.
Wygląda jednak na to, że jeszcze długo Brazylia będzie miała poważniejsze problemy niż to, kiedy piłkarze wrócą do gry.
Fot. Newspix