Dlaczego na równi stawia hat-tricka na Santiago Bernabeu w barwach Osasuny i międzyszkolny turniej z nastoletnich czasów? Czy rzeczywistość PRL-u była szara? Dlaczego na mundialu w Meksyku nie czuć było atmosfery wielkiej imprezy? Czy Zbigniew Boniek zdominował Antoniego Piechniczka? Jak bardzo jego pokolenie czuje się rozczarowane brakiem sukcesów w reprezentacji? Czy w Hiszpanii piło i paliło się mniej niż w Polsce? Jak to możliwe, że trener polewał wino do obiadu w dzień meczowy? Jak zmieniła go Hiszpania? Czy jest dobrym trenerem? Jak wspomina poszczególne okresy swojej pracy trenerskiej?
Na te i na inne pytania w długiej rozmowie z nami odpowiada Jan Urban. Zapraszamy.
***
Przywołajmy najlepsze czasy.
Proszę bardzo.
Najlepsze wspomnienia z zawodowej kariery?
Dwa momenty. Pierwszy wszyscy znają. Hat-trick na Santiago Bernabeu.
A drugi?
Drugi jest mniej oczywisty. Międzyszkolny turniej, kiedy w finale wygraliśmy 5:4, a ja strzeliłem wszystkie pięć bramek. Niby dawne czasy, potem zagrałem jeszcze mnóstwo ważniejszych meczów, ale to było coś, co na zawsze zostało mi w pamięci. I nieważne, że potem grałem w reprezentacji, w polskiej lidze, w hiszpańskiej lidze, wtedy pierwszy raz poczułem się pewny siebie. Czułem, że jestem niezły w tym, czym się zajmuję. Mając trzynaście czy czternaście lat, bo takim chłopakiem wówczas byłem, zacząłem tak myśleć i potem to wszystko się sprawdziło.
W szkole hierarchię wyznaczało to, jak kto grał w piłkę?
Raczej nie, ale młodzież była bardzo usportowiona. Nie było zbyt wiele innych możliwości, więc bardzo długo przebywało się poza domem. W szkole chodziło się na wychowanie fizyczne czy szkolne kółka sportowe, te słynne SKS-y działały przecież bardzo prężnie w różnych dyscyplinach. Takie przygotowanie ze szkoły było mi potem bardzo potrzebne, bo jak przypomnę sobie, to w szkołach człowiek startował we wszystkim, w czym się tylko dało – od siatkówki, przez lekkoatletykę, po piłkę ręczną. Jeśli ktoś miał łatwość do wielu dyscyplin, to mógł się realizować w reprezentowaniu szkoły.
Rzeczywistość PRL-u była szara czy kolorowa?
Jakbyśmy porównywali, to owszem, szara, ale wtedy człowiek nie wiedział, jak to wszystko się będzie toczyło i jak szybko świat będzie postępował. Miałem wspaniałe dzieciństwo. Przebywanie z kolegami ze szkoły poza domem, nie tylko grając w piłkę, stworzyło kapitalne wspomnienia. Zimą graliśmy w hokeja na zamarzniętych stawach, latem całe dnie spędzaliśmy na zabawach związanych z wysiłkiem fizycznym, ze sportem.
Pierwszy piłkarski idol?
Plakatów nie zbierałem. Ale oczywiście, że mieliśmy idoli. Moim zawsze był Johan Cruyff.
Dlaczego akurat Holender?
Ajax wówczas był znakomity. Słynna mechaniczna pomarańcza. Grali fenomenalnie. Generalnie w zależności od tego, kto w jakich czasach się wychował, to zawsze znajdzie drużynę, do której ma sentyment.
Traktował pan zagranicę jako idyllę? Wtedy przeważnie nie jeździło się na wakacje poza kraj…
Miałem to szczęście, że jako dziewiętnastolatek zacząłem grać w Ekstraklasie i zdarzały się zagraniczne wyjazdy. Może nie na Zachód, raczej do krajów wschodnich, ale na początek to już coś. Fajna przygoda. Później, już jako dwudziestolatek, pojechałem na mistrzostwa świata U-20 do Australii.
Miał pan trochę czasu, żeby pozwiedzać?
W piłce za dużo czasu na zwiedzanie nie ma. Jeżeli jedzie się gdzieś, na jakiś turniej czy na jakąś wielką imprezę, a takową był ten mundial, to skupia się człowiek głównie na piłce. Ale przy okazji można zobaczyć zupełnie inny świat od tego, który na co dzień otaczał nas w kraju. Takich rzeczy się nie zapomina. Sportowo fajne przeżycie, choć żadnego wyniku nie osiągnęliśmy.
Pan powołanie na ten turniej dostał w ostatniej chwili.
Zgadza się. Miałem dziewiętnaście lat, a mieliśmy mocną ekipę dwudziestolatków. Przyszedłem do Zagłębia Sosnowiec i po kilku spotkaniach dostałem powołanie do reprezentacji prowadzonej przez śp. Waldemara Obrębskiego. Pamiętam ostatni sparing przed mundialem. Grałem od początku. Trener chciał mnie sprawdzić. Starałem się. Grałem bardzo samolubnie. Kiwałem, kiwałem, kiwałem, dryblowałem, dryblowałem, dryblowałem. Cały czas i z niezłym skutkiem. W pewnym momencie Obrębski jednak wstał z ławki i zaczął krzyczeć do kogoś, kto stał najbliżej linii bocznej:
– Powiedz Urbanowi, żeby przestał się kiwać. Jedzie na mistrzostwa.
Jedyne spotkanie w całej mojej karierze, które grałem pod siebie. Byłem wtedy egoistą. Naprawdę chciałem pokazać, że stać mnie na dużo. Nie kalkulowałem, bo wiedziałem, że to ostatnia szansa, żeby pojechać na mundial. Potem, po tej reprymendzie i obietnicy, faktycznie odpuściłem.
Na mundialu U-20 w Australii zawiedliście, choć skład mieliście bardzo dobry. Kto tam był?
Darek Dziekanowski, Dariusz Wdowczyk, Józef Wandzik, Robert Grzanka, Rysiek Tarasiewicz. Paczka chłopaków, z którymi później spotykaliśmy się na boiskach ligowych, w młodzieżowych reprezentacjach, a potem często w dorosłej kadrze. Rzeczywiście byliśmy wtedy mocni i żal tamtego turnieju – z Katarem zgubiła nas przypadkowa bramka, od Urugwaju byliśmy gorsi, a z USA wygraliśmy bardzo wysoko, i gdyby nie pech, to awansowalibyśmy, a tak odpadliśmy w grupie. Szkoda, ale tak bywa.
Zawsze był pan bezczelny?
Byłem bezczelny na boisku. W piłce jest straszna rywalizacja o karierę. Tym bardziej w tamtych czasach, kiedy zdolnej młodzieży było mnóstwo, a liga była naprawdę mocna, bo najlepsi zawodnicy nie mogli wyjechać, tylko zostawali i grali w Polsce. Nawet nie mówię o drugiej lidze, ale nawet trzecia liga stała na wysokim poziomie. Zaczynałem w Victorii Jaworzno, na trzecim poziomie rozgrywkowym, i tam piłkarze w większości przypadków nie pracowali, byli zawodowcami oddelegowanymi z zakładów pracy do uprawiania sportu. W piłkę potrafili grać. Żeby się przebić w takim towarzystwie, to naprawdę trzeba było mieć umiejętności.
Przypominam sobie przejście z Jaworzna do Sosnowca. Zbyszek Sączek, jeden z braci Sączków, kończył karierę, a na jego miejsce Zagłębie sprowadziło sobie czterech lewych pomocników. Czterech! Kto wykorzystał szansę, ten zostawał, a kto nie dał rady, ten musiał szukać szczęścia gdzie indziej. Trzeba było mieć charakter, grać bezczelnie i odważnie. Jeśli ktoś miał pretensje, to z reguły starszyzna do młodziana. Uczyłem się to znosić, dźwigać na barkach. Jeśli nie miałbym tej umiejętności, mógłbym się załamać, bo jednak co się człowiek mógł nasłuchać, to jego.
Andrzej Pałasz powiedział mi kiedyś, że górnicy mieli piłkarzy za darmozjadów.
W Górniku raczej nie, bo miałem takie szczęście, że wygrywaliśmy cały czas i ludzie patrzyli na nas przychylniejszym okiem. Ale ogólnie, wtedy w Polsce na sportowców patrzyło się nieprzychylnie.
Dlaczego?
Bo piłkarze zarabiali zdecydowanie więcej od zwykłych ludzi. Ale dzisiaj ta opinia społeczeństwa nie różni się od tamtej. Mimo to uważam, że piłkarz musi wykonać naprawdę dużą pracę fizyczną i musi być naprawdę odporny psychicznie, jeśli chce osiągnąć w tym sporcie coś więcej. Proszę zauważyć, że tak samo kiedyś, jak i dzisiaj, na samym początku każde dziecko chce grać, każde dziecko chce osiągnąć sukces w futbolu. Wielu było i jest takich, którzy kopali w trampkarzach, w juniorach, ale w pewnym momencie odpadali w drodze do piłkarskiego szczęścia. Taka była kolej rzeczy. I rzeczywiście potem uważali, że piłkarze to darmozjady – nie było wtedy spółek akcyjnych, byliśmy oddelegowani do gry z klubów górniczych, hutniczych, kolejowych, wojskowych. Tak to wówczas funkcjonowało. Niektórzy ludzie zazdrościli, bo robiliśmy coś, co kochaliśmy i przy tym bardzo dobrze zarabialiśmy.
Kiedy spytałem pana o idola, to wskazał pan Johana Cruyffa. W kraju był to pewnie Włodzimierz Lubański.
Oczywiście, wychowałem się na Górniku Zabrze, który wtedy był potęgą na własnym podwórku, a dodatkowo liczył się w Europie. Czasami o tym nie pamiętamy. Niesłusznie. Było tam wielu zawodników, którzy grali w reprezentacji Polski. To jest normalna rzecz, że im kibicowałem. Dzisiaj też Legia Warszawa będzie miała wielu fanów w wielu zakątkach Polski, bo od dłuższego czasu dominuje w lidze, a dzieciaki utożsamiają się z najlepszymi – oni są wzorami do naśladowania.
Na mundialu w 1986 roku nie byliście już najlepsi. Pan był nową twarzą w tej kadrze, więc może pan to określić: brakowało wtedy żaru medalowej gwardii z 1982?
Nie, nie, nikt nie był wypalony. Do tej kadry dołączyli młodzi zawodnicy z mojego rocznika. Nie tylko ja, ale też Janek Furtok, Darek Dziekanowski, Rysiek Tarasiewicz, Dariusz Kubicki. Wszyscy mieliśmy chrapkę na sukces. Dołączaliśmy do kadry, która w poprzednich imprezach osiągała znakomite sukcesy. Wyszło, jak wyszło, wyszliśmy z grupy, trafiliśmy na Brazylię i mimo tego, że graliśmy niezłe spotkanie, to zasłużenie przegraliśmy 0:4.
Pytanie, co byłoby, gdyby Zbigniew Boniek trafił z przewrotki!
Tak, można dywagować. Też miałem swoją sytuację, której nie wykorzystałem. Ale nic na to nie poradzimy. Zresztą z naszej grupy nie wyszła Portugalia, która miała bardzo mocną paczkę. Nawet ta pierwsza faza turnieju stała na wysokim i wyrównanym poziomie, Anglia musiała nas pokonać w ostatnim meczu, żeby wyjść z grupy.
Gary Lineker zaimponował?
Imponował, ale nie wiem, sam nie wiem, co powiedzieć. Nie powinien tak łatwo strzelić tych bramek. Nie zapomnę tej ręki w gipsie czy tam w opatrunku. Nie udało się nam go upilnować. Szkoda…
Jechał pan na ten mundial z myślą, że uda się panu przeżyć wspaniałą przygodę ze wspaniałym klimatem, a na miejscu okazało się, że kraj jest tak duży, tak rozległy, że właściwie atmosfera wielkiej imprezy gdzieś się rozmyła.
Wydawało się, że będzie czuć atmosferę na każdym kroku, a zostaliśmy zamknięci daleko poza miastem w ośrodku sportowym, gdzie owszem, była cisza potrzebna do skoncentrowania się, ale nawet jak udało nam się wyjść na krótko na miasto, to w ogóle nie dało się poczuć klimatu mundialu. Dopiero, kiedy pojechaliśmy na mecz z Brazylią do Guadalajary, tam rzeczywiście już jadąc autobusem było widać w mieście mnóstwo oznak tego, że coś się dzieje. W Monterrey tego kompletnie nie odczuwaliśmy. Zresztą samo boisko tam było takie typowo południowoamerykańskie z taką ostrą, tępą, wysoką trawą. Murawa w Guadalajarze była już bardziej europejska, inna jakość. Byłem rozczarowany tą atmosferą, ale przecież nie tylko ja. Nie oglądało naszych meczów zbyt dużo osób, brakowało publiczności. Kolejne spotkania rozgrywaliśmy na tym samym boisku, a gospodarze za wiele nie robili, żeby murawa z meczu na mecz wyglądała choć trochę lepiej. Było to przykre.
Tak jak w 1982 roku piłkarzy trochę zabijał gorąc, tak w Meksyku mieliście już jakiś wypracowany sposób na walkę z temperaturą?
Nie przypominam sobie, żebym miał jakieś problemy z upałami. Właściwie to nawet nie rozmawialiśmy o temperaturze. Warunki były dla wszystkich podobne. Przy linii w czasie meczów leżały słynne woreczki z lodem albo zimną wodą, żebyśmy w każdej chwili mogli się schłodzić. Rzucali nam je masażyści albo zawodnicy rezerwowi. To zawsze pomagało. Przyjechaliśmy wcześniej do Meksyku, mogliśmy się przygotować, dostosować do temperatury, to na pewno nie był problem. Zresztą dla mnie nigdy w karierze to nie był kłopot, nawet lubiłem grać, kiedy termometr wskazywał wysokie temperatury. Ale to chyba nikogo nie dziwi, o czym najlepiej świadczy moja gra w Hiszpanii. Jakoś mi to pasowało, że jest gorąco. Być może dlatego, że przeżywaliśmy te słynne polskie zimy i człowiek był stęskniony za słońcem!
Zbigniew Boniek zdominował Antoniego Piechniczka?
Nie zdominował, ale liczył się z jego zdaniem, dużo rozmawiali. Wiadomo było, kto tam był liderem, kto był ważną postacią, ale to normalna rzecz, że starszyzna, która wcześniej pokazała, co potrafi i co osiągnęła, dominuje w szatni, będąc wodzami, szefami i centralnymi postaciami. Nie tylko Boniek, ale też Włodek Smolarek, Władek Żmuda czy Józek Młynarczyk znajdowali się w centrum.
Miał pan dużo do powiedzenia w szatni?
Nie wydaje mi się, żebym miał jakoś specjalnie dużo do powiedzenia. Byłem początkującym zawodnikiem, wchodziłem do szatni. Obiecujący, perspektywiczny piłkarz, który zaczynał eliminacje w pierwszym składzie – wszystko fajnie się układało, dobre wejście młokosa do reprezentacji. Tak się jednak zdarzyło, że w ciągu mojej reprezentacyjnej przygody zabrakło porządnego sukcesu kadry.
Z kim pan mieszkał w Meksyku w hotelowym pokoju?
Wydaje mi się, że z Jankiem Furtokiem, ale ręki sobie uciąć nie dam.
Skończył się mundial i miał być pan postacią, która będzie stanowiła o sile nowego pokolenia kadry. A tu już nigdy nie udało się zagrać na żadnym dużym turnieju.
Nikt nawet wtedy nie myślał, że tak się stanie i już nigdy nie zagram na żadnym dużym turnieju. Chciałem jechać z reprezentacją na wielkie imprezy. Wiedziałem, że mam talent, że mam umiejętności, ale tak się ułożyło. Ten rocznik 61-62 składał się z zawodników, którzy osiągnęli sukcesy w swoich klubach, często na Zachodzie, a w kadrze nie wyszedł sukces drużynowy – mam tu na myśli Dziekanowskiego, Kubickiego, Furtoka, Tarasiewicza, Prusika, Rudego, mnie. Grono było bardzo utalentowane. Naprawdę. Nawet z perspektywy czasu trudno mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to nie wyszło, dlaczego nic nie osiągnęliśmy w biało-czerwonych koszulkach.
Był jeden moment, że mogliśmy coś zrobić. To mógłby być przełom. Eliminacje do Euro 1992. Graliśmy z Turcją, z Anglią i z Irlandią. Ostatnie dwa spotkania mieliśmy z Anglią i z Irlandią u siebie. Gdybyśmy te mecze wygrali, a można było to zrobić, pojechalibyśmy na EURO, co wcześniej było nieosiągalne dla polskiej reprezentacji. W tamtym formacie na mistrzostwa Europy jechało tylko siedem zespołów i gospodarz. Bardzo, bardzo trudno było się dostać. Tamte dwa spotkania zremisowaliśmy i nie pojechaliśmy na turniej, chociaż był taki moment w meczu z Anglią, że na wyjeździe ktoś w innym meczu przegrywał, my wygrywaliśmy i przez chwilę byliśmy na pierwszym miejscu. Szkoda, szkoda, to mógł być przełomowy moment w naszych karierach. Tak się nie stało. W kolejnych eliminacjach zapał był zdecydowanie mniejszy i szanse na awans też już nie takie.
Trochę młodszy od pana jest Andrzej Rudy. Kiedy on opuścił Polskę, pan był już przekonany, że na pana też czas i trzeba wyjeżdżać na Zachód?
Nie czułem się niewolnikiem grania w Polsce. Śmialiśmy się z Andrzeja Rudego, że mógł uciec po meczu, a nie przed, że mógł sobie jeszcze zagrać na San Siro z reprezentacją gwiazd ligi włoskiej z Diego Maradoną na czele. Ale Andrzej nie czekał. Uciekł przed meczem. To było wesołe.
Jaki był wynik tamtego meczu?
2:2.
Wracamy do pytania.
Wydaje mi się, że wszystko zmierzało już do tego, żeby obostrzenia wyjazdowe zostały zluzowane i w końcu odpuszczone. Najpierw zniesiono barierę wiekową do 28 lat. A akurat w pierwszym roku, kiedy zniesiono barierę, mogłem już wyjechać. Dostałem ofertę z Osasuny Pampeluny. Podejrzewam, że zrobiłbym większą karierę na Zachodzie, gdybym wyjechał wcześniej, a nie w wieku 27 lat, ale nie żałuję. Tak się stało, nie inaczej, nie ma co gdybać. Do pewnych okoliczności trzeba się dostosować. Oczywiście, że chcieliśmy wyjeżdżać, ale nie za wszelką cenę, choć takich przypadków, jak ten Rudego nie brakowało. Chłopaki uciekali i zostawali zagranicą. Każdy prowadzi karierę tak, jak chce, to zrozumiałe. Może, gdybym odczuwał, że zbliża się koniec mojej kariery, a nie mógłbym wyjechać, to też zdecydowałbym się na taki krok?
Nie żałuję. Wyjechałem w dobrym wieku. Byłem bardzo dobrze przygotowany, żeby poradzić sobie w takiej lidze, jak hiszpańska.
Zanim przejdziemy do Hiszpanii, proszę opowiedzieć jeszcze o historii meczu Górnika z Realem Madryt.
Wielkie przeżycie. I dla nas, i dla kibiców. Puchar Mistrzów. Real naszpikowany gwiazdami. Emilio Butragueno, Hugo Sanchez, Bernd Schuster i reszta. Szkoda, że na takie czasy trafiliśmy, bo w Pucharze Mistrzów faktycznie grali tylko mistrzowie, więc nawet, jak w pierwszej rundzie trafiliśmy na kogoś słabszego, to w kolejnych fazach raczej wpadało się na porządne firmy. Żeby umożliwić kibicom zobaczenie tamtej słynnej ekipy, mecz nie odbywał się w Zabrzu, a na Stadionie Śląskim, który mógł pomieścić 55 tysięcy kibiców. Niesamowite przeżycie, ale też naprawdę świetna gra z naszej strony. Przegraliśmy ten mecz 0:1 po rzucie karnym, mając naprawdę wiele sytuacji strzeleckich – liczyliśmy na dobry wynik. Potwierdziliśmy to tylko w rewanżu. Tam było 2:3, ale na 13 minut przed końcem dwumeczu, to my mieliśmy awans, bo wygrywaliśmy 2:1. Super sprawa. Prezentowaliśmy się z naprawdę dobrej strony i nieprzypadkowo po roku dostałem ofertę z Osasuny.
Transfer załatwiał panu agent Bogdana Wenty.
Tak, już wcześniej Osasuna się mną interesowała, po tych spotkaniach z Realem Madryt, ale mieli też na oku Igora Biełanowa i wydawało się, że oni ten transfer załatwili, ale w ostatniej chwili Biełanow zrezygnował z opcji hiszpańskiej i poszedł do ligi niemieckiej. W kolejnym sezonie zainteresowanie moją osobą wzmogło się. Do Polski, na spotkanie ligowe w Zabrzu, przyjechali z Pampeluny prezes i trener Osasuny. Byli zdeterminowani i przekonani, wiedzieli, że będę wzmocnieniem ich klubu. Jak na tamte czasy i możliwości finansowe, wyłożyli za mnie naprawdę duże pieniądze – najpierw 500 tysięcy dolarów, a po półtora roku kolejne 250 tysięcy dolarów, bo trzeba było przedłużyć kontrakt za czasów, kiedy nie było jeszcze Prawa Bosmana.
Wejście do hiszpańskiej szatni było stresujące? Inny klub, inny język, inny klimat.
Bardziej stresowało mnie wejście do szatni Górnika Zabrze w 1985 roku. Przychodziłem do zespołu mistrza Polski z wieloma reprezentantami kraju. Oczywiście, nawet przechodząc do Górnika, grałem już w reprezentacji Polski, ale Górnik to Górnik. A w Hiszpanii? W ogóle nie obawiałem się, że sobie nie poradzę – grałem w europejskich pucharach, grałem na mistrzostwach świata, rozegrałem wiele spotkań z reprezentacją Polski na różnych stadionach, więc absolutnie nie byłem nieprzygotowany. Wprost przeciwnie – byłem gotowy na grę na bardzo wysokim poziomie. Nie bałem się niczego. A już po pierwszym treningu byłem nawet w dwustu procentach przekonany, że Osasuna i liga hiszpańska mnie nie przerosną. Teraz widać, że miałem rację.
Pan to nazywał wzięciem byka za rogi.
Wtedy nie. Tego sformułowania częściej używało się, kiedy obejmowałem Legię Warszawę w roli trenera, już po długim pobycie w Hiszpanii, że niby biorę ciężkiego i twardego byka za rogi.
W Pampelunie był pan bardzo rozpoznawalny?
Mimo że w Polsce piłka też była bardzo popularna i jako reprezentant kraju byłem popularny, to bardziej rozpoznawalny byłem w Hiszpanii. Nawet często zdarzały się sytuacje, że w czasie przesiadki samolotowej we Frankfurcie spotykałem Hiszpanów, którzy podchodzili do mnie z prośbami o autografy. Wówczas w lidze hiszpańskiej mogło grać zaledwie trzech obcokrajowców na drużynę, dlatego też ci obcokrajowcy to byli zawodnicy dużej klasy. Czołowi piłkarze swoich zespołów. I ja też byłem jedną z tych postaci powszechnie znanych i szanowanych. Miałem też okazję grać w meczach charytatywnych w reprezentacji gwiazd ligi hiszpańskiej. Teraz z perspektywy czasu, mając 57 lat, nie muszę się tego wstydzić i troszkę się pochwalę.
O tym słynnym hat-tricku i asyście z Realem powiedział pan już pewnie wszystko, więc spytam przewrotnie: jaki był pana najlepszy mecz w karierze?
Tamten hat-trick z Realem był jedyny w swoim rodzaju, ale było wiele spotkań w polskiej lidze, z których też jestem dumny. Pamiętam mecz Górnika Zabrze z Szombierkami Bytom. Wygraliśmy 8:3 w sezonie, kiedy za wygranie różnicą trzech bramek dawano trzy punkty, a nie dwa, a drużynie, która przegrała, jeden punkt się odejmowało. Taki eksperyment. Strzeliłem dwie bramki. Dwie przepiękne bramki. Pierwszą z trzydziestu metrów w samo okienko, drugą przewrotką z szesnastu metrów. Najpiękniejsza bramka w mojej karierze. Przewrotka. Miałem trzy albo cztery asysty. W prasie dostałem notę 10 za tamto spotkanie. To był nie tylko mój, ale też całego zespołu, wspaniały mecz. Znakomite widowisko.
Dalej, inne wspomnienie – starcie z Legią. Wygraliśmy 3:0. Decydował się wtedy los mistrzostwa Polski. Strzeliłem w tym spotkaniu dwie bramki. Mówiło się dużo, że to mecz sprzedany, że maczałem w tym palce, bo w tunelu przekazałem pudełko z butami dla Andrzeja Buncola i że niby w tym pudełku miały być pieniądze. Takie anegdoty, przykro tego słuchać. Niektórzy uciekali się do takich insynuacji, bo zwyczajnie byli zbyt słabi, żeby wygrać na murawie. Byliśmy zdecydowanie lepsi, nie potrzebowaliśmy pomocy z żadnej strony, tym bardziej nie musieliśmy szukać pomocy w przekupstwie, co zresztą nawet nie wchodziło w rachubę, bo mecze Legii z Górnikiem to były derby Polski na ostrzu noża.
Groziło panu kiedykolwiek uderzenie sodówki do głowy?
Może zadzwonię do żony? (śmiech)
Nie trzeba!
Wie pan co, byłem bardzo pewny siebie i wiedziałem, że mam bardzo wysokie umiejętności. Wiedziałem, że sobie poradzę. Czy mnie postrzegano jako kogoś, kto mógłby być uważany za sodówkarza? Nie sądzę, naprawdę. Mimo wszystko zawsze byłem sobą na boisku, a poza boiskiem nie bałem się powiedzieć, co myślę kolegom, ludziom zarządzającym, trenerom. Byłem charakternym gościem, ale nie odbijało mi, nie trzymałem głowy za wysoko. Pewnie moje zachowanie mogło kogoś urazić, ale nigdy nie było to moją intencją.
Jaka była największa różnica między klimatem szatni hiszpańskiej a klimatem szatni polskiej?
Bardzo, bardzo podobne klimaty. Jeśli chodzi o zachowanie w szatni, na treningach, w meczach, to zdecydowanie lepsze w Hiszpanii było to, że nikt na mnie nie patrzył z zazdrością. Chłopaki starali się mnie wprowadzić do drużyny w jak najlepszym stopniu, bo wiedzieli, że jeśli ja jako obcokrajowiec będę grał dobrze, to oni też więcej na tym zarobią. Dostawaliśmy duże premie za wygrane spotkania. W tym też bardzo ważna była rola kapitana, który zajmował się od początku do końca nowymi chłopakami, żeby przechodzili aklimatyzację najszybciej, jak się tylko dało.
W Polsce niby było podobnie, ale mocniejsza była pozycja starszyzny, która trzymała młodego bardzo ostro i twardo. Jeśli byłeś młody, to musiałeś rozpychać się łokciami, dawać z siebie wszystko na boisku, żeby przebić się do pierwszego składu. To przeżywałem w Zagłębiu Sosnowiec. Później, w Górniku Zabrze, miałem już ugruntowaną pozycję. Nie było problemu z przyjęciem mnie do szatni, choć byłem Gorolem, którzy przychodził do szatni Hanysów. Potem zresztą to się rozmyło, różnie o mnie mówiono. Gdy przychodziłem do innych klubów, to już zawsze było, że przychodzi Hanys. Ale mniejsza o to.
Co mnie zdziwiło? Za tamtych czasów połowa polskiej szatni paliła papierosy. Myślałem, że pod tym względem w Hiszpanii będzie lepiej. Nic podobnego. Identyczna sytuacja. Jeśli chodzi o wyjścia na imprezy, to również podobna sytuacja, ale z jedną różnicą: Hiszpanie wiedzieli, kiedy powiedzieć dość, a w Polsce zawodnicy bardzo często pozwalali sobie na zdecydowanie więcej.
Oj, specjalnie mnie to nie dziwi…
Nie znaczy to jednak, że w Hiszpanii piło się mniej. Ale zupełnie inaczej. Nawet przed meczem trener do kieliszków rozlewał nam wino.
Poważnie?
Poważnie. Taka kultura. Do obiadu wino musi być. I tak w każdym domu. Czy to jest wino normalne stołowe, czy rozcieńczone z taką gaseosą, czyli czymś w rodzaju oranżady. Normalna rzecz. Jak graliśmy o 15:00, to oczywiście nie piliśmy, bo obiad był wcześniejszy, ale jak mecze odbywały się o 20:00 czy 21:00, to dostawaliśmy po kieliszku wina. Później sjesta i na mecz. Żaden problem.
Przypominam sobie moje pierwsze spotkanie z trenerem w Osasunie. Wziął mnie do baru. Piliśmy wino i piwo, bo dla niego to było całkowicie normalne, że zawodnik wypije sobie kufel piwa czy lampkę wina. Nikt nie robiłby z tego żadnej sensacji. Dla mnie to było ogromne zaskoczenie, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że to normalne, że to ich kultura życia i bycia. Trzeba było się do tego przyzwyczaić. Bardziej niż to wino zszokowało mnie, że w Osasunie i w innych hiszpańskich klubach, zawodnicy w zdecydowanej większości mówili do trenera po imieniu. Żadnego “panowania”. Dla mnie wychowanego w kulturze polskiej długo było nie do pomyślenia, żeby do trenera mówić na „ty”. Bardzo długo nie mogłem przyzwyczaić się do tego i mówiłem „mister”, bo „ty” mi przez gardło nie przechodziło.
Kwestia podejścia.
Hiszpańscy piłkarze mieli wyluzowany stosunek do życia, ale na boisku byli pełnymi profesjonalistami. Nic im nie można było zarzucić. Budowa atmosfery w drużynie polegała na tym, że po każdym meczu ligowym granym u siebie spotykaliśmy się na kolację. Nie było to obowiązkowe, nie trzeba było przychodzić, a jednak frekwencja zawsze była imponująca – byli trenerzy, ludzie ze sztabu, masażyści i zawodnicy z żonami, dziewczynami, dziećmi, kto jak tylko chciał. 70%, 80% członków zespołu spotykała się po takim meczu. Nie wszyscy, bo czasami coś wypadało, bo były inne plany, bo ktoś przyjeżdżał, to naturalne, ale nigdy nie było tak, że ktoś bojkotował te wyjścia. A po kolacji szliśmy jeszcze dalej: napić się drinka, a trener z nami.
Nie wierzę.
Tak, tak. Tak było. Od poniedziałku, jakby nigdy nic, normalna robota, pełen profesjonalizm. To była kwestia mentalności i różnicy pomiędzy Polską a Hiszpanią. Trzeba było to zrozumieć, a nie starać się to wykorzystywać. W Polsce od razu zaczęłoby się kombinowanie, folgowanie, pozwalanie sobie na zbyt wiele. A tam? Zupełnie nic takiego, miejsce było na wszystko.
Przesiąkł pan bardzo hiszpańską mentalnością?
Po kilku lat w Hiszpanii, wszyscy znajomi z Polski mówili mi, że jestem inny. Że inaczej myślę, że więcej się śmieję. Wielu mówiło, że Janek Urban to śmieszek. Widocznie przesiąkłem tym klimatem nie tylko piłkarskim, ale też ichniej codzienności – życzliwości, optymizmu, uśmiechu. Oczywiście, tam ludzie żyli w lepszym klimacie, na wyższym poziomie, bo wtedy w Hiszpanii niczego nie brakowało, ale po prostu, kto z kim przystaje, taki się staje. Tak to działa.
Tak mówili pana znajomi, a pan sam czuł się bardziej wyluzowany?
Stałem się człowiekiem bardziej otwartym na ludzi. Jeśli po pobycie w obojętnie jakim klubie w Polsce, nigdzie nie mam żadnych wrogów i wszędzie wspominają mnie życzliwie, to coś to chyba znaczy. Ludzie cieszą się na spotkania z Urbanem. Dużo mnie to nie kosztowało, bo w Polsce byłem po prostu sobą. A to, czy różniłem się przed wyjazdem z Polski i po powrocie do Polski – może tak być, nie zaprzeczam!
Może pan o sobie powiedzieć, że jest dobrym trenerem?
Ta, jestem dobrym trenerem. Różnie się układało, z różnych powodów, ale potrafię zrobić uczciwą robotę i znam się rzeczy.
Mocne stanowisko, żeby wejść do dyskusji. Uważa się pan za trenera, który potrafi zbudować coś w dłuższej perspektywie czy raczej za trenera, który ma do wykonania pewien cel, realizuje go, ale w perspektywie długoterminowej nie ma to większej racji bytu.
Byłem pierwszym trenerem Legii od siedemnastu lat, który zdobył z tym klubem dublet. Dopiero Jan Urban musiał to zacząć. Zresztą to się działo w drugim etapie mojej pracy w Warszawie. Nie można zapominać, że za pierwszym podejściem byłem debiutantem jako trener, natomiast wtedy pokonać Wisłę Kraków, to było wielkie wyzwanie, bo “Biała Gwiazda” rządziła tą ligą tak, jak przez ostatnie dziesięć lat rządzi Legia. Wtedy Wisła być może nawet w większym stopniu zdominowała rozgrywki. Jak przypominam sobie sezon 2007/08, kiedy debiutowałem na ławce trenerskiej, Wisła wygrała ligę z tylko jedną porażką na koncie. Miała strasznie mocną paczkę. A z kim przegrała? Z Legią Warszawa. I mimo przewagi czternastu punktów w ligowej tabeli, udało nam się jej wyrwać Puchar Polski, po karnych. Nie pozwoliliśmy jej na dublet. Poza tym, za moim pierwszym podejściem, ani razu moja Legia nie zeszła poniżej drugiego miejsca w tabeli.
Za drugim razem, kiedy przychodziłem do Warszawy, od razu po moim przyjściu powiedziałem, że zdobędę mistrzostwo kraju. Jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Dlaczego? Ano dlatego, że wiedziałem jedną rzecz: że mam zdecydowanie lepszą drużynę niż wtedy, kiedy walczyłem z Wisłą Kraków.
I nie było już tak mocnej Wisły Kraków.
Oczywiście, ale siedem lat Legia mistrzostwa nie zdobyła, także trochę na to trzeba było poczekać. Dodatkowo zdobyliśmy tak dużo punktów, że do teraz ten wynik punktowy nie został pobity, jeśli bierzemy pod uwagę tylko trzydzieści spotkań. Znakomita marka.
To prawda, że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił pan w swoim gabinecie po przejęciu Legii, było zawieszenie w nim proporczyka Górnika Zabrze?
Coś z tym proporczykiem było, ale na pewno nic spektakularnego. Na pewno nie jest tak, że ja ten fakt jakoś specjalnie zapamiętałem, bo coś chciałem zrobić, coś udowodnić. W takim wypadku dobrze bym to zapamiętał. Wywieszam, bo chcę komuś zrobić na złość czy coś? Pamiętałbym, a nic takiego nie miało miejsca. Nie wiem, dlaczego tak się stało, może jakiś kibic dał mi ten proporczyk…
Mam teorię, że jeśli pan tak zrobił, to wynikało to z pewnej nieumyślności. Po prostu człowiek całe życie związany z Górnikiem Zabrze nawet może nie zauważyć, że w innym klubie ktoś mógłby uznać to za niestosowne.
Nie, nic podobnego. Nie robiłem tego na złość. Natomiast to, że Górnik Zabrze zawsze był w moim życiu bardzo ważny, mówiłem od samego początku mojej pracy w Warszawie. I za tą otwartość, że nie udawałem, nie kłamałem, że nagle jestem w Legii i zmieniam swój pogląd na świat, szanowali mnie kibice. Najlepszym dowodem na to są mecze z Górnikiem. W większości wygrywaliśmy. Jeśli ktoś logicznie i rozsądnie spojrzałby na tę sytuację, to taka jest rzeczywistość. W Polsce na wysokim poziomie grałem tylko w dwóch klubach. W Zagłębiu Sosnowiec trzymającym sztamę z Legią i w Górniku Zabrze, który był największym rywalem Legii. Mógłbym mieć pretensje do Legii za to, że dała mi szansę? Ja? Naprawdę, ktoś tak uważa? Mogę być tylko wdzięczny. I tak zawsze będzie. Będę mówił to otwarcie. Jako trener pierwsze szlify zrobiłem w Warszawie. Nigdy nie będę chorągiewką, która powiewa wraz z wiatrem w różne strony.
Przed podpisaniem pierwszego trenerskiego kontraktu w Polsce miał pan dwie oferty – z Legii i z Wisły. Dlaczego wygrała pierwsza opcja?
Miałem tylko jedną ofertę: z Wisły.
Z Legii nie?
Wyjaśnijmy od początku. Pierwszą ofertę pracy dostałem z Wisły Kraków. I jedyną. Przyjechałem do Krakowa, chcieli mnie. Nie było żadnych problemów. Dogadaliśmy się praktycznie we wszystkim. Praktycznie, bo poróżniła nas jedna rzecz. W tamtym czasie byłem analitykiem w pierwszej drużynie Osasuny. Miałem w Hiszpanii kontrakt. Wisła zaproponowała mi takie i takie pieniądze, kontrakt, jaki tylko chcę, dwa-trzy-pięć lat, ale później okazało się, że z trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Oczywiście się na to nie zgodziłem. Powiedziałem, że mam umowę z Osasuną, a oni mi proponują coś takiego. Chciałem zgodzić się nawet na to, że okej, zrywam kontrakt z Osasuną, ale minimum rok kontraktu z Wisłą, tylko bez tego zapisu o trzymiesięcznym wypowiedzeniu. Pełny rok. Ale jeśli Wisła nawet na takie rozwiązanie nie chciała się zgodzić, to podziękowałem. I tak się skończyły negocjacje. Charakter miałem zawsze, nawet po karierze, bo wiedziałem, że z “Białą Gwiazdą” mogę zrobić dobre wyniki.
Zamiast mnie zrobił je Maciej Skorża. Wisła miała niesamowitą paczkę. Tylko za czasów Petrescu brakowało tam atmosfery. Uniosłem się honorem, a miałem rzut kamieniem, bo jestem z Jaworzna – 50 kilometrów od Krakowa. Tak się sytuacja potoczyła z Wisłą, a po jakimś miesięcu czy dwóch odezwała się Legia. W pierwszej wersji chciano mnie tam w roli dyrektora sportowego.
O proszę.
Zrezygnowałem z tej oferty,
Dlaczego?
Bo nie widziałem się w tej roli. Nie chciałem nikogo oszukiwać, że sobie poradzę. Może bym sobie poradził, może przeszedłbym podobną ścieżkę kariery jak Michał Żewłakow? Nie wiem, nie zamierzałem niczego robić na siłę. Tak skończyły się te rozmowy. Minęło trochę czasu i znowu dostałem propozycję z Legii. Tym razem właściwą.
Wróćmy do budowania czegoś na dłużej.
Tam, gdzie się dało, to budowałem. Czasami się nie dało. Weźmy taką Polonię Bytom. Przysługa dla prezesa, który jeśliby mógł, to prosiłby mnie na kolanach o przyjęcie tej posady. Sprzedał trenera do Cracovii. Polonia nie miała pieniędzy. Wiedziałem, że też pensji nie dostanę, choć zawodnicy mogli myśleć, że będą mieli wypłacone wynagrodzenia, jeśli klub zatrudnia nowego szkoleniowca. Tak się nie stało. Pracowałem w Polonii Bytom dwie pensje, ale za darmo i gdzieś po jakimś czasie, przy procesie licencyjnym, otrzymałem jedną wypłatę. Drugą wiszą mi do dzisiaj, ale nie ma problemu. Tam nie było mowy o żadnej budowie. Wziąłem zespół na pięć spotkań. Właściwie na sześć, ale ostatnią kolejkę odwołano przez wzgląd na srogą zimę. Od razu powiedziałem prezesowi, że po zakończeniu rundy kończy się moja przygoda z Polonią i tak się stało, bo ja tak chciałem. To było przetrwanie, nie budowanie.
A pod względem sportowym nie było tak źle, bo w pięciu spotkaniach zdobyliśmy siedem punktów, przegrywając po 0:1 z Legią i Lechem. W pierwszych z tych meczów zmarnowaliśmy karnego, a w drugim obijaliśmy słupki i poprzeczki.
Kompletnie nie wychodziło pana drużynom w europejskich pucharach. W Legii na przykład Skorża i Berg mieli od pana dużo lepsze wyniki w pucharach.
Czy dużo lepsze? Zdobywamy dublet i osłabiamy się. Gramy w europejskich pucharach już bez Ljuboi. Gramy z Markiem Saganowskim, którego sobie wymyśliłem, choć może kończyłby już powoli karierę w ŁKS-ie. Nagle okazuje się, że po dwóch miesiącach ma problem z sercem i nie może regularnie występować. Zostaje tylko Dwaliszwili – na ligę, na Puchar Polski, na europejskie puchary. Ten chłopak sam nie był w stanie niczego zrobić, a mimo tego zakwalifikowaliśmy się do Ligi Europy i graliśmy w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów.
Może trzeba było Mikicie dać większą szansę?
Nie.
Kategorycznie, a można tak myśleć.
Może pan tak myśleć. Oczywiście. Ja tak nie myślałem i też nie myślałem o Paluchowskim. Nie takimi zawodnikami podbiłoby się Europę.
Mikita w kilka minut ze Steauą zrobił asystę do Rzeźniczaka.
I wtedy to już jest zawodnik?
Nie o to chodzi.
Pamiętam, że nie wystawiłem Paluchowskiego w kolejnym meczu po tym, jak strzelił hat-tricka z Zagłębiem Lubin.
Dlaczego?
Bo jestem trenerem i mam prawo podejmować decyzje.
W takim razie narzekanie, że nie ma się napastnika nie ma większe racji bytu. Paluchowski i Mikita to może nie była klasa europejska, czas obu zweryfikował, ale mogli odciążać Dwaliszwilego w bardziej ogórkowych meczach ligowych czy pucharowych.
Ja dałem szansę Paluchowskiemu na pokazanie się na przyzwoitym poziomie. Nie grał za dużo u mnie, ale mógł odejść i udowodnić swoje umiejętności w innym klubie.
Co było z nimi nie tak?
Byli słabsi od tych, których miałem. Zresztą teraz to dla wszystkich oczywiste, że miałem rację. Proszę zobaczyć, czy ci, którzy przyszli po mnie, aby na pewno postawili na tych, z których Urban zrezygnował.
Ja wiem, że teraz to brzmi śmiesznie. Nie zrobili karier na miarę swoich potencjałów.
Nie trzeba podważać moich starych decyzji. Dzisiaj nawet Legia marzyłaby o grupie Ligi Europy. Bez Ljuboi, osłabiając się, graliśmy w europejskich pucharach. Pierwszy raz po latach hymn Ligi Mistrzów zabrzmiał przy Łazienkowskiej, bo w czwartej rundzie play-off już go grali, to był sam przedsionek piłkarskiego raju.
Steaua była do pokonania.
Oczywiście, że była do pokonania, ale okoliczności przegrywania 0:2 po dziesięciu minutach rewanżowego spotkania znacznie pokrzyżowały nam plany. Nie było łatwo odwrócić losów meczu, a i tak udało się nam zremisować. Legia zagrała w Lidze Mistrzów tylko dlatego, że miała najlepszy skład w ostatnich latach, a losowanie i tak jej sprzyjało – był Prijović, Nikolić, Vadis, Radović. Paczka. Nie ma przypadków. Dlatego im się udało. A my? Mieliśmy ogromnego pecha w meczu rewanżowym z Rumunami.
Pan mówi o słabych wynikach w europejskich pucharach? Ok, dla pana to słaby wynik, dla mnie to przyzwoity wynik – czwarta runda play-off Ligi Mistrzów, gra w grupie Ligi Europy, w której były słabe wyniki, ale tylko dlatego, że brakowało nam większej liczby dobrych napastników. A kto za to zapłacił? I tak trener, będąc na pierwszym miejscu w lidze.
W Osasunie Pampelunie nie wyszło panu, ponieważ próbował pan wdrożyć filozofię gry w piłkę w klubie, w którym zwyczajnie nie było na to warunków i trzeba było grać dużo toporniej?
Nie wyszło mi, ponieważ nie mieliśmy drużyny na to, żeby było dużo lepiej. Osasuna spadła z Primera Division i nagle okazało się, że w klubie, który ma 25 milionów euro budżetu, jest dług na 70 milionów euro. Skąd nagle taka sytuacja? Mniejsza o to. Prokuratura wchodzi do klubu, powstaje zarząd komisaryczny, który wybiera mnie jako trenera, a nie obecny prezes, a to też jest ważne, bo wiadomo, że każdy prezes wybiera sobie swojego szkoleniowca. Ale, proszę uwierzyć, mieliśmy zakaz transferowy, dziesięciu młodych chłopaków, dziewięciu z młodej drużyny i jednego Kenana Kodro z drugiej drużyny Realu Sociedad. Takich młodych zawodników przygarnialiśmy do siebie, tylko takich mogliśmy mieć. Wszyscy tam myśleli jedynie o tym, kto pójdzie do więzienia, kto ile ukradł, co tam się stało i kto skąd ma ofertę. Wszyscy lepsi piłkarze myśleli już o zmianie klubu.
Reprezentant Chile, Francisco Silva, grał u nas w pierwszym meczu, po czym poszedł do Brugge za niezłe pieniądze, za chwilę go nie było. W trakcie sezonu zawodnicy odchodzili. Nawet nie mówię o tych, którzy odeszli przed rozpoczęciem rozgrywek. Tych było zbyt wielu. Osasuna nie miała ani grosza. Ani grosza. Naprawdę. Po mnie przyszedł inny trener i w dziesięciu spotkaniach nie wygrał żadnego meczu. Kolejny szkoleniowiec, Enrique Martin, utrzymał drużynę i chwała mu za to, bo dzisiaj Osasuna byłaby na piłkarskiej mapie Hiszpanii dużo niżej. Uratował ligę, ale w 92. minucie, w doliczonym czasie gry ostatniego meczu ligowego. To ma swój wymiar. To znaczy, że ten zespół nie było stać na wiele. Tak było w Osasunie, a mimo tego kilku młodych zawodników z tamtej drużyny wypromowało się do większej piłki. Mikel Merino, którego wyciągnąłem z rezerw, został sprzedany do Borussii Dortmund. Na Kenanie Kodro też Osasuna zarobiła pieniądze. Także o tym też trzeba pomyśleć.
Akurat niedawno pojawiło się orzeczenie sądu, bo to trwało latami, i tam czterech czy pięciu ludzi zostało skazanych na od pięciu do ośmiu lat więzienia. To mówi bardzo dużo.
Nie wątpię, że sytuacja w tamtej Osasunie była bardzo trudna, a pan pełnił rolę strażaka.
Na mieście w Pampelunie ludzie mówią, że Urban powinien dostać drugą, normalną szansę trenowania Osasuny, bo wtedy przyszedł na zgliszcza.
Przygody w Śląsku i w Lechu miały lepsze i gorsze momenty, ale koniec końców chyba trzeba przyznać, że były przeciętne? Po prostu.
Początki zawsze były dobre. Nie dostałem czasu, żeby pokazać, czy rzeczywiście stać mnie na dużo więcej. Pierwszy etap pracy w Lechu Poznań to wyciąganie zespołu z ostatniego miejsca. Ja wiem, że to był mistrz Polski, ale musieliśmy zespół wydobyć z samego dna. Gdyby nie kontuzje, to dostalibyśmy się do europejskich pucharów przez ligę. W Poznaniu myśleli, że mają największą szansę dostania się tam przez Puchar Polski, gdzie doszliśmy do finału i przegraliśmy 0:1 z Legią, ale ja uważałem, że łatwiej będzie bezpośrednio przez Ekstraklasę. Niestety, za wiele było ciężkich kontuzji bardzo ważnych zawodników i nie udało nam się tego osiągnąć. Kolejny sezon, to moment wielkiej rewolucji, w czasie okienka transferowego z klubu chciało odejść 2/3 zespołu. Mam na myśli piłkarzy, którzy mieli oferty różnego rodzaju. Nawet Arajuuri, który miał kontrakt do grudnia, chciał zmienić klub. Wszyscy. Marcin Robak i inni, długo byłoby wymieniać. Zawodnicy mieli wiele innych rzeczy na głowie, co specjalnie mnie nie dziwi, bo takie rzeczy dzieją się w wielu klubach w tym specyficznym okresie. Każdy chce polepszyć swoją sytuację finansową i sportową. W konsekwencji zawodnicy nie byli do końca skoncentrowani na tym, na czym powinni byli być. Stąd też początek nowego otwarcia w Lechu nie był udany.
A kiedy zaczęliśmy mieć wszystko poukładane, wygraliśmy jeden mecz, drugi mecz, przechodzimy w Pucharze Polski, to nagle pojawia się decyzja o zmianie trenera. Co ja mogę udowodnić?
Śląsk Wrocław? Przychodzę po to, żeby uratować zespół przed spadkiem. Po to właśnie mnie zatrudniają. Udaje mi się to. W kolejnym sezonie, z lepszą drużyną, pierwsza runda nie jest na miarę oczekiwań, nie ma co się oszukiwać, ale to nie znaczy, że nie mogło być lepiej. Celem była pierwsza ósemka. I wcale nie myślę, że nie udałoby nam się tego celu zrealizować. Ale nie dane było mi tego sprawdzić, bo już przy innym prezesie w Śląsku, po dwóch wiosennych porażkach zostałem zwolniony. Można powiedzieć, że wyszło przeciętnie, ale można pytanie postawić inaczej: czy Jan Urban dostał szansę, żeby pokazać, czy jest w stanie zbudować coś od początku? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Powoli miałem trochę dość takiej sytuacji. Już drugi rok mija, odkąd nie trenuję, a przecież mogłem, bo ofert nie brakowało, ale trudno pogodzić się z pewnymi rzeczami.
Jak bardzo jest pan wybredny w wybieraniu ofert? Kiedy zamierza pan wrócić na ławkę trenerską?
Nie jestem wybredny. Jeżeli odrzucałem oferty, to znaczyło, że nie miałem ochoty na jakąś pracę. Jeżeli nie mam ochoty, to wiem, że nie wykonam dobrze swojej roboty. Podam przykład. Po Zagłębiu Lubin dostaję ofertę pracy w Cracovii. Dzwoni do mnie profesor Janusz Filipiak. Odmawiam tej pracy. Dlaczego? Bo patrzyłem na drużynę Cracovii, analizowałem ją przez kilka spotkań i uznałem, że nie wiem, co tam zmienić. Nie jestem w stanie pomóc drużynie, bo sam nie wiem, jak to naprawić. Jak niby miałbym przekonać zawodników do swoich koncepcji, jeśli nie byłbym do nich przekonany. Jestem szczery wobec siebie, zawodników i prezesa. Nikogo nie oszukuję.
Mądre podejście.
Zupełnie inna sytuacja miała miejsce w Zagłębiu Lubin. Mam utrzymać zespół. Wiem, co zrobić, biorę drużynę i utrzymujemy się. I w Śląsku Wrocław tak samo! Bo mam ideę, mam pomysł, mam koncepcję. Na pewno nie wybrzydzam. Szanuję pracę w każdej lidze na każdym poziomie. Ale na wszystko musi być czas. Potrafię się przyznać, że tu źle zrobiłem, tam źle zrobiłem, tam mogło być lepiej, każdy popełnia błędy. Ale nikt nie powie, że nie potrafiłem budować.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Fot. 400mm.pl/Newspix