Reklama

Odejście z Rakowa zawsze będzie bolało, ale mostów nie spaliłem

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

03 maja 2020, 09:17 • 10 min czytania 0 komentarzy

Rafał Figiel najpierw awansował z Rakowem Częstochowa do I ligi, a w ubiegłym sezonie do Ekstraklasy, ale zaraz potem został pożegnany, sentymentów nie było. Gra w elicie pozostaje jego niespełnionym marzeniem, które teraz zamierza zrealizować z Podbeskidziem – najlepiej normalnie dogrywając ten sezon. Z 28-letnim pomocnikiem rozmawiamy o bolesnym odejściu z Rakowa, trafionej decyzji o zakotwiczeniu w Bielsku-Białej, wyjątkowej historii po meczu z Zagłębiem Sosnowiec oraz jego wcześniejszych losach, bo mało kto pamięta, że na szczebel pierwszoligowy zawitał już w 2013 roku. Zapraszamy.  

Odejście z Rakowa zawsze będzie bolało, ale mostów nie spaliłem

Piłkarze Ekstraklasy w poniedziałek mają przejść do następnego etapu i wrócić do treningów na boisku. Pierwszoligowcy też, zgodnie z założeniami?

Dla mnie nadal nie ma w tym temacie pełnej jasności i klarowności. Słucham, co się mówi w klubie, jesteśmy cały czas monitorowani przez sztab. Z tego, co mi wiadomo, od poniedziałku zaczniemy trenować, ale nie traktowałbym tego jeszcze jako pewnika, jednoznacznego komunikatu z klubu nie otrzymaliśmy. Przez ostatni miesiąc tyle rzeczy zmieniało się z dnia na dzień, że niczego nie można przesądzać.

Przynajmniej wszystko już jasne w temacie obniżek pensji. Dostajecie całą wypłatę za marzec, za kwiecień i maj połowę.

Mamy to już za sobą i całe szczęście. Doszliśmy do porozumienia z klubem, obie strony miały dobre intencje. Wiemy, jaka jest teraz sytuacja – nie tylko w piłce, ale całej gospodarce. Chcieliśmy pomóc klubowi i tak się stało.

Reklama

Podejrzewam, że wszelkich treningów ma pan już powyżej uszu.

Zdecydowanie, przez pół roku zagraliśmy dwa mecze. Rundę jesienną zakończyliśmy w ostatnim tygodniu listopada, w grudniu dostaliśmy rozpiski, styczeń-luty okres przygotowawczy, w marcu dwa mecze i w związku z koronawirusem następna rozpiska na dwa miesiące jakbyśmy mieli nowe przygotowania. Gdyby to podliczyć, wyjdzie nam 4-5 miesięcy treningów bez grania. Dla wszystkich to nowa sytuacja. Nie mogę jej zmienić, ale mogę zmienić myślenie na jej temat. Nic innego nie pozostaje.

To co, dwa tygodnie normalnych zajęć i jest pan gotowy do grania?

Trudno powiedzieć, dopóki się tego nie sprawdzi. W trakcie okresów przygotowawczych odpowiedzią jest ostatni sparing, tutaj też musielibyśmy normalnie zagrać. A to, jak się będę czuł na boisku, zależy od wielu składowych: dyspozycji przeciwnika, czy biegamy za piłką, czy się przy niej utrzymujemy i tak dalej. Z punktu widzenia tego, co robiliśmy, czyli mocnych treningów indywidualnych, powinniśmy być dobrze przygotowani, aczkolwiek dopiero mecz to zweryfikuje.

Koronawirus zaskoczył Podbeskidzie, gdy się rozpędzało. Wiosnę zaczęliście z przytupem.

Mamy handicap w postaci pierwszego miejsca, na które sobie zapracowaliśmy. Chcemy dokończyć sezon, zwłaszcza że byliśmy w gazie, dobrze i pewnie czuliśmy się na boisku. Wierzyliśmy, że siłą rozpędu równie dobrze wejdziemy w dalsze mecze, dlatego tym bardziej szkoda tej przerwy.

Reklama

Gdyby sezonu nie dokończono, prawdopodobnie za wiążącą zostałaby uznana aktualna tabela, ale chyba z niepokojem patrzy pan na to, co stało się w Holandii, gdzie nikt nie spadł i nikt nie awansował. Skoro wybrano taki wariant, to znaczy, że jest on możliwy.

Nawet nie chcę o tym myśleć, w ogóle nie biorę pod uwagę takiego scenariusza. To byłaby mega tragedia, nie ma co ukrywać. I dla zawodników, bo każdy ma swoje cele i chce grać na najwyższym szczeblu, i dla klubu z perspektywy finansowej, bo latem i zimą mocno zainwestował w pierwszy zespół pod kątem wywalczenia awansu, te pieniądze by nie wróciły. Liczę, że nie będzie żadnych dziwnych historii i dogramy sezon. Myślę nie tylko o drużynie, ale również o kibicach, żeby dać im trochę rozrywki. Na pewno czekają na powrót ligi.

Jeśli chodzi o pana w Podbeskidziu, na razie wszystko się zgadza. Miał pan przyjść grać i pan gra. Miał pan grać dobrze i tak jest. Wyniki się zgadzają, a klub funkcjonuje jak należy.

Nie ma minusów, to prawda. Wszystko układa się tak jak zakładaliśmy w momencie transferu.

W dzienniku “Sport” przyznał pan, że dobre funkcjonowanie klubu stanowiło na początku pewną niewiadomą, że musiał się pan o tym przekonać na własnej skórze.

I podtrzymuję te słowa. Trafiłem do nowego otoczenia, do klubu, który od kilku lat bije się o awans, jednak jak dotąd go nie wywalczył. Co by nie mówić, był to jakiś mały znak zapytania. Przyszedłem w okienku, gdy doszło do dużych zmian kadrowych, więc nie mówmy, że na starcie mieliśmy sprawdzony kolektyw, co do którego była pewność, że wszystko od razu się zazębi. Pod kątem organizacyjnym też nie wiedziałem, jak to będzie wyglądało. Słyszałem z zewnątrz, że jest dobrze, ale nie zawsze to co usłyszysz pokrywa się z rzeczywistością. Mam dystans do takich rzeczy i biorą na nie małą poprawkę, dopóki samemu się nie przekonam. Tutaj na szczęście rzeczywistość nie rozminęła się z deklaracjami.

W jesiennym meczu z Zagłębiem Sosnowiec miał pan podwójne powody do radości.

Piękne wspomnienie. Wygraliśmy 4:1, strzeliłem gola i zaliczyłem asystę, a na dodatek w nietypowy sposób dowiedziałem się, że po raz drugi zostanę ojcem. Mówię z ręką na sercu: wcześniej o tym nie wiedziałem. Dopiero po meczu żona wpuściła na boisko córkę, która wskoczyła mi na ręce ubrana w koszulkę z napisem “Tato, będę miała rodzeństwo!”. Euforia podwójna, ale normalnie potem zasnąłem. Musiałem, bo zaraz czekało nas kolejne spotkanie.

Podbeskidzie od dłuższego czasu miało pana na swojej liście.

Tak, trener Krzysztof Brede już w kwietniu ze mną rozmawiał. Wtedy moja sytuacja w Rakowie mniej więcej się wyklarowała i mogłem przypuszczać, co będzie dalej. Temat Podbeskidzia okazał się na tyle konkretny, że nie musiałem się długo zastanawiać.

Mówi pan, że już w kwietniu zapowiadało się na odejście z Rakowa, czyli nie był pan w szoku, gdy to panu zakomunikowano?

Prawie całą rundę jesienną straciłem z powodu problemów zdrowotnych, a potem widziałem, że nie stałem się pierwszym wyborem trenera Papszuna, że trochę zjechałem na boczny tor. Nie jestem głupi, czułem, co się święci. Z jednej strony, było mi przykro. Spędziłem w Rakowie cztery lata, wywalczyłem dwa awanse i w kluczowym momencie – gdy już byliśmy pewni Ekstraklasy, na którą tyle czasu człowiek czekał – usłyszałem “dziękuję”. Z drugiej strony, mam świadomość, że taka jest piłka, że to zawód bez sentymentów. Zamknąłem temat, choć wiadomo, że zostanie on w głowie do końca życia.

Poczuł się pan rozczarowany, że nie dostał żadnego kredytu zaufania, może nawet lekko na zapas? Był pan żołnierzem Marka Papszuna, który już po fakcie przyznawał, że nigdy nie mógł panu niczego zarzucić jeśli chodzi o podejście do obowiązków i stawiał pana za wzór dla innych.

Tak jak mówiłem – tak po ludzku byłem sfrustrowany, było mi przykro. Gra w Ekstraklasie jest moim marzeniem i zawsze czegoś mi brakowało, żeby się do niej dostać. Tym bardziej cieszyłem się, że awansowaliśmy. Wcześniej byłem kapitanem, czułem się zaszczycony mogąc pełnić tę funkcję. Trudno było przyjąć to odejście bezboleśnie, choć nie mówię, że zachowano się w stosunku do mnie nie fair. Odbyłem rozmowę z trenerem Papszunem, podaliśmy sobie ręce i do tej pory czasem mamy kontakt. Nie rozdrapuję ran, ale też nie ukrywam, że one są, w tamtym momencie poczułem duży smutek.

Trener jakoś argumentował swoją decyzję, że na przykład potrzebuje zawodników o innych walorach czy po prostu przekazał komunikat?

Powiedziano mi, że kontrakt nie zostanie przedłużony, była to merytoryczna rozmowa, ale nie chcę wnikać w szczegóły. Powiedzieliśmy sobie, co myślimy o tej sytuacji i każdy poszedł w swoją stronę.

Ostatnie mecze w I lidze, już po zapewnieniu awansu, mogły mieć wpływ na pana losy? W Rakowie nie ukrywano rozczarowania postawą drużyny na finiszu, a pan zaczął wtedy grać trochę więcej.

Awansowaliśmy po wygranej z Podbeskidziem i właśnie po tym meczu pierwszy raz rozmawiałem z trenerem Brede. Zostały cztery spotkania do końca, ja zagrałem w trzech: 90 minut z GKS-em Tychy, epizod na Sandecji i niecałą godzinę z Wigrami Suwałki na zakończenie. Nie sądzę, by to wiele zmieniło, ale to tak naprawdę nie jest pytanie do mnie. Zrobiłem, co mogłem.

Grając z GKS-em i Wigrami czuł pan, że walczy jeszcze o swoją przyszłość?

Z Tychami niczego oficjalnie nie wiedziałem. Mogłem się tylko domyślać, że skoro kończy mi się kontrakt, a gram w kratkę lub nie gram wcale, to trzeba raczej zakładać scenariusz w ciemniejszych barwach. W głębi duszy jeszcze wierzyłem, ale nie czułem, że gram z nożem na gardle. Z Wigrami sprawa była już jasna. To był zupełnie inny mecz. Pamiętam, że nie zagrałem dobrze, ale trochę się usprawiedliwię, że mając świadomość ostatniego występu, mocno przeżyłem go emocjonalnie.

Krótko mówiąc: było to odejście przykre, ale bez palenia mostów.

Tak. Jestem człowiekiem, który nie chce odchodzić w taki sposób. Będę pamiętał o dobrych chwilach. Klub mnie oficjalnie pożegnał, mogłem przybić piątkę z kibicami, drużyną, sztabem. Życzyłbym każdemu takich “rozstań” w profesjonalnej piłce. Sam fakt przykry, ale sposób jak najbardziej w porządku. Zawodnikiem będziesz przez ileś lat, człowiekiem jesteś na całe życie i w Rakowie o tym pamiętano.

Jak Raków na przestrzeni lat zmieniał się pod wodzą Marka Papszuna? Przychodził pan do Częstochowy, gdy jeszcze go nie było i pamięta tę słynną porażkę 1:8 z GKS-em Tychy, która przyspieszyła pewne zmiany w klubie.

Nigdy przedtem, ani potem nie zagrałem w takim meczu! Dwudziesta minuta na zegarze, a my dostajemy 0:4. Nie wiadomo nawet, jak podejść do kolejnych siedemdziesięciu minut, jak ugryźć ten temat, zwłaszcza że totalnie nic ci nie wychodzi. Oby nigdy już nic podobnego mnie nie spotkało. Kawał doświadczenia, ogrom wniosków do wyciągnięcia. Co do filozofii prowadzenia i budowania zespołu, odkąd przyszedł trener Papszun, ona od początku właściwie się nie zmieniała. Ewentualnie była udoskonalana, ale główne założenia pozostały te same. Zupełnie inny sposób patrzenia na piłkę w porównaniu do tego, co było wcześniej. Wyniki mówią same za siebie, choć one nie zawsze są odzwierciedleniem tego, co na co dzień dzieje się w klubie. Tutaj jedno z drugim się pokrywało, na tym polega cała sztuka. I do tej pory się pokrywa.

Ma pan 28 lat i wciąż czeka na debiut w Ekstraklasie. Patrząc wstecz, był moment, w którym kariera mogła przyspieszyć, a nie przyspieszyła? Do I ligi trafił pan już siedem lat temu przechodząc do GKS-u Katowice, a jednak potem znów się cofnął.

Patrząc przez pryzmat tego, co mogłem zrobić lepiej i być dziś w innym miejscu, pewnie coś bym znalazł. Ale czy jest sens do tego wracać? Człowiek wyciągnął wnioski i lepiej już nie oglądać się za siebie.

Dlaczego już po jednym sezonie pożegnał się pan z Katowicami? Chwalono pana w pierwszych miesiącach, zapowiadało się to obiecująco.

Trochę dziwna sytuacja. Przyszedłem jako środkowy pomocnik, później jednak przesunięto mnie na lewe skrzydło. Nie oszukujmy się, nie jest i nie będzie to moja pozycja. Nigdy nie byłem ani dryblerem, ani szybkościowcem z super wrzutką w pełnym biegu, nie mam atutów do takiego grania. Ten aspekt miał duże znaczenie, choć wbrew pozorom, jestem bardzo zadowolony z pobytu w Katowicach. Dużo się nauczyłem pod kątem piłkarskim, dzieliłem szatnię z dobrymi zawodnikami, pracowałem z takimi trenerami jak Rafał Górak czy Kazimierz Moskal. No i był to tak naprawdę mój pierwszy profesjonalny klub na wyższym poziomie. Wcześniej grałem w Lechii Zielona Góra, która kursowała między drugą a trzecią ligą. Tutaj trafiłem do dużego klubu z dużymi aspiracjami, cenna nauka. Początek, jak pan wspominał, miałem dobry. Później ta zmiana pozycji, no i po sezonie samemu naciskałem, żeby odejść. Wiedziałem, że nie będę pierwszym wyborem trenera, a zależało mi na grze. Poszedłem do Chrobrego Głogów i już prawie w ogóle nie grałem (śmiech).

W pana ligowym debiucie Chrobry przegrał 0:6 z Termaliką, a pan zszedł w przerwie.

Wpadłem z deszczu pod rynnę, ale kto mógł to przewidzieć? Człowiek dąży za swoimi marzeniami, idzie tam, gdzie czuje, że będzie mógł się rozwinąć. Nie zawsze tak się dzieje.

Wypromował się pan do I ligi po sezonie z szesnastoma golami w III lidze. Chodziło o więcej swobody w grze, ustawienie wyżej czy po prostu poziom rozgrywek zrobił swoje?

Wszystko po trochu z tych elementów. Faktycznie miałem sporo luzu taktycznego, byłem ustawiony jako “dziesiątka”, no i poziom III ligi zrobił swoje, choć wcale go nie umniejszam. Jak na ten szczebel, był on już dość mocny i wyrównany. Pomogłem Lechii awansować do II ligi, a potem poszedłem do Katowic.

Były inne oferty?

Już nawet nie pamiętam, naprawdę. Może była jeszcze jedna czy druga propozycja, ale najwidoczniej bez fajerwerków.

Ma pan w CV Młodą Ekstraklasę Cracovii.

W zasadzie to tylko jeden mecz, w którym byłem testowany. Przepisy na to pozwalały. Jestem zaskoczony, że to odnotowano.

Miał pan realne nadzieje na angaż?

Miałem i zdałem te testy, ale ostatecznie wybrałem od razu piłkę seniorską i poszedłem do drugoligowej wtedy Lechii Zielona Góra.

Sumując pana dotychczasowe losy, wszystko co najlepsze dopiero przed panem?

Ładnie pan to ujął. Głęboko wierzę, że tak będzie.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. 400mm.pl/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...