Reklama

Dariusz Dudka: Szumiało mi w głowie

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

02 maja 2020, 14:37 • 25 min czytania 14 komentarzy

W reprezentacji rozegrał 65 meczów i był na trzech wielkich turniejach. W Lidze Mistrzów rywalizował z Cristiano Ronaldo oraz Zlatanem Ibrahimoviciem. Dzielił szatnię z Obafemi Martinsem, Jesse Lingardem, Maciejem Stolarczykiem i Grzegorzem Szamotulskim. Trenowali go Stefan Majewski, Maciej Skorża oraz Franciszek Smuda. Na koncie ma sporo błędów młodości, ale dzisiaj nauczony doświadczeniem, stara się od nich uchronić młodych zawodników Lecha Poznań. W długiej rozmowie Dariusz Dudka podsumowuje swoją karierę i opowiada o dzisiejszej rzeczywistości. Zapraszamy!

Dariusz Dudka: Szumiało mi w głowie

Czym dzisiaj zajmuje się Dariusz Dudka?

Jestem w Akademii Lecha Poznań. W czerwcu skończyłem granie w piłkę przypieczętowane awansem do II Ligi. Pomagam przy planowaniu kariery młodym zawodnikom, czyli sprawach kontraktowych lub rozmowach z rodzicami. Trzeba się przestawić, bo od samego początku uczysz się zupełnie nowych rzeczy. Z drugiej strony, cały czas jestem przy zespole. Gdy pojawiam się we Wronkach, mam dużo kontaktu z chłopakami, z którymi grałem przez ostatnie dwa lata. Staram się poczuć trochę szatnię, bo trudno po zakończeniu kariery rozstać się z tym w zupełności.

Wyjdziesz jeszcze na trening czasem pokopać?

Bardzo rzadko, a jeśli już to bardziej jako trener. W czwartki mamy zajęcia z najmłodszym zespołem w akademii i czasem pojawiam się tam na treningu formacyjnym z obrońcami. Trzeba uważać na zdrowie, bo ostatnio miałem przygodę z bieganiem. Wyszedłem po dłuższym czasie i po dystansie 13 kilometrów, na drugi dzień nie mogłem stanąć na nodze. Diagnoza? Prawdopodobnie pękła mi z przemęczenia piąta kość śródstopia.

Reklama

To dla ciebie chyba dobrze, że od poniedziałku otwierają gabinety rehabilitacji…

Nie martw się. Na szczęście teraz już nie jestem profesjonalnym piłkarzem, który koniecznie musi na szybko zagrać w meczu. Spokojnie poczekam aż się zrośnie.

Tak szybko musiałeś uciekać przed policjantami?

Nie, mieszkam w małej miejscowości pod Poznaniem, więc tutaj zbyt wielu ich nie ma.

Co takiego ma w sobie Lech, że przebija się do pierwszego składu tylu wychowanków?

Wizję klubu. Dużo chłopców samych chce do nas przychodzić, więc jest z czego wybierać. Inspiracją są tacy zawodnicy jak Jóźwiak, Gumny czy Puchacz, którzy dzisiaj stanowią o sile pierwszego zespołu. Każdy widzi, że można tutaj szybko zapracować nawet na transfer europejski. Przede wszystkim chcielibyśmy mieć chłopców z Poznania. Efekty szkolenia w tym miejscu widać choćby w postaci Filipa Marchwińskiego, Pawła Tomczyka czy Mateusza Skrzypczaka. Nie zamykamy się też oczywiście na skauting chłopaków z zewnątrz. Wydaje mi się, że Lech był pierwszym klubem w Polsce, który w ten sposób podjął pracę z akademią i dzisiaj zbiera tego owoce.

Reklama

Będziesz zdziwiony jeśli Kamil Jóźwiak nie zrobi międzynarodowej kariery?

Na pewno ma na to potencjał. Wiem po sobie, że po wyjeździe zagranicę mnóstwo rzeczy się zmienia. Tam wszystko dzieje się szybciej. Musisz zaadoptować się do nowych warunków, bo w innym przypadku na twoje miejsce wskoczy ktoś następny. Kamil miał jednak dobrą rundę i zaczął grać w reprezentacji, więc zrobił pierwszy krok w kierunku wyjazdu. Mentalnie też wydaje się przygotowany, dlatego nie pozostaje nic innego, jak trzymać kciuki.

Tęsknisz za ekstraklasą?

Wszyscy nie mogą już usiedzieć w domu. Każdy czeka więc na możliwość wznowienia treningów i meczów.

Ostatnio była moda na retro, więc sporo meczów można było obejrzeć z tobą…

Właśnie dlatego pora wracać (śmiech). Mało który piłkarz lubi oglądać swoje dawne mecze, a ja na pewno się do tej grupy nie zaliczam. Zwłaszcza, że często pokazują spotkanie Polska – Niemcy z 2006 roku.

No tak, wtedy pojawił się ten niesamowicie szybki Odonkor… Wszyscy wiemy, co było dalej.

Nawet na motocyklu bym go nie dogonił. Przy golu Neuville’a było jednak jeszcze kilku zawodników w środku, którzy mogli go zablokować. Nie ma co do tego wracać, stare dzieje. Tym bardziej, że ja w ogóle byłem zaskoczony, że na ten mundial pojechałem.

Dowiedziałeś się z telewizji?
No właśnie nie, bo ja nawet nie oglądałem tego show na Polsacie. Nie miałem powodów, gdyż wcześniej rozegrałem w kadrze tylko kilka sparingów. Zadzwonił do mnie tata i powiedział o powołaniu, ale myślałem, że robi sobie ze mnie jaja. Byłem w szoku, podobnie jak kilku innych zawodników – Paweł Brożek, Łukasz Fabiański, Seweryn Gancarczyk czy Piotr Giza.

Byłeś dużym talentem? Zadebiutowałeś w Amice już w wieku 15 lat w Superpucharze Polski w 1999 roku. Zbyt często takie historie się nie zdarzają.

Przychodząc do Amiki od razu zacząłem trenować z chłopcami starszymi o dwa lata. Wcześniej w Celulozie Kostrzyn grywałem już w IV lidze. Jak na swój wiek, na pewno wyróżniałem się warunkami fizycznymi i z rówieśnikami wszystko przychodziło mi za łatwo. Trener Stefan Majewski na mnie postawił i pojechałem na ten Superpuchar. Fajnie to się zaczęło, bo udało się wygrać.

Jak to było dawno pokazuje fakt, że w bramce Amiki stał Czesław Michniewicz.

Pamiętam nawet jak po meczu zwrócił mi uwagę, że dobrze zachowałem się przy jednej sytuacji. Była wrzutka z boku boiska i stojąc na szóstym metrze zgrałem mu piłkę klatką piersiową prosto do rąk, zamiast wybijać niepewnie głową. Cechował mnie duży spokój i jak to w debiucie starałem się unikać ryzykownych podań.

Jaką postacią w szatni był Michniewicz?

Na pewno jedną z barwniejszych. Jak to bramkarz, ciągle sypał niezłymi ripostami.

Kto miał lepsze? On czy Grzesiek Szamotulski?

Tutaj muszę przeprosić Czesia, ale chyba jednak Szamo. Na pewno konkretniejsze. Pamiętam jak kiedyś jeden z zawodników w Amice spotykał się z dziewczyną, z którą większa część drużyny również lubiła przebywać. Mieliśmy trening strzelecki i Szamo nie był zachwycony, bo ciągle ładowaliśmy mu gola za golem. W końcu gdy padło na tego chłopaka, Grzesiek wziął piłkę, wykopał ją do pobliskiego lasu, po czym wypalił: – A teraz leć po nią i zabierz swój puchar przechodni ze sobą!

Zakumplowaliście się wtedy?

Szamo wziął mnie i Marcina Burkhardta pod swoje skrzydła. Docenił chyba nasze umiejętności piłkarskie, bo sporo było młodych zawodników, którzy wyróżniali się tylko gadką, a nie grą. Takich szybko umiał sprowadzić na ziemię.

Różnica między tamtejszą szatnią a dzisiejszą była chyba ogromna.

Oj tak… W Amice nie brakowało mocnych charakterów. Byli przecież Jacek Dembiński, Piotrek Mosór czy Jurek Podbrożny. Trzeba było się dostosowywać do pewnych reguł i nieraz starsi zawodnicy brali sobie na cel młodego sprawdzając jego zachowanie. Jeśli ktoś nie wyczyścił butów albo nie zebrał piłek po treningu, to kopniaka w tyłek mógł dostać. Dziś na młodych graczy chucha się i dmucha. Na przykład w Lechu szatnia jest zupełnie inna, bo jest mix młodzieżowców oraz graczy z zagranicy. Czasy się zmieniły i trzeba się po prostu dostosować.

Jak wspominasz swoje początki w Ekstraklasie?

Paradoksalnie miałem więcej czasu na przyjęcie piłki niż w niższych ligach. Tam jest większy chaos i często wszyscy biegają jak szaleni. W Ekstraklasie wszystko było bardziej poukładane taktycznie.

Chodzi ci o słynny system taktyczny Stefana Majewskiego 3-5-2?

Na przykład. Zresztą dzięki temu zacząłem w ogóle grać w obronie, bo do Amiki przychodziłem jako środkowy pomocnik. Jako młody chłopak miałem już jednak ponad 1,8 metra wzrostu, więc zostałem przestawiony na półlewego stopera. Do tego nie przekazywaliśmy wtedy krycia, więc za swoim napastnikiem musieliśmy biegać nawet do toalety.

Trenera Stefana wspominam jednak generalnie bardzo dobrze, choć potrafił nam zaglądać do talerza. Z Niemiec przywiózł zupełnie inne standardy – jeśli piłkarz jadł przy nim frytki albo pił colę, to automatycznie mógł spodziewać się kary. Nie byliśmy na to przygotowani, choć po latach doceniam te metody, bo przecież dieta u sportowca to ważna rzecz. On to wprowadzał wtedy bardzo radykalnie i to był problem.

Miał scysje ze starszymi zawodnikami?

Najgłośniejsza była chyba historia z Szamo po meczu z Wisłą Kraków. Mieliśmy duże szanse na historyczny tytuł, gdyż przed meczem byliśmy wyżej w tabeli. W ostatnich dwóch minutach straciliśmy jednak dwa gole i przegraliśmy mecz 2:1. Na drugi dzień na rozruchu Majewski ostro pokłócił się z Grześkiem, który wygarnął wszystko, co leżało mu na wątrobie. My w geście solidarności odmówiliśmy wyjścia na trening. O wszystkim dowiedział się prezes i to kompletnie rozbiło sezon.

Trener miewał też jednak lepsze momenty, prawda?

Owszem. Mieliśmy w składzie Ukraińca, który nazywał się Konstiantyn Panin. Po jednym z meczów postanowił on zażartować i kupił trenerowi do obiadu setkę wódki. Gdy na sali pojawił się Majewski, zaraz do jego stolika podszedł kelner i nalał mu zamówiony napój. Zdezorientowany trener zapytał:

– Kto to zrobił?

– Ten pan – odpowiedział kelner wskazując na Ukraińca.

– Aha. To ten pan stawia wszystkim po piwie.

Czasem więc bezpieczniej było się przy nim napić piwa niż coca-coli.

Stefana Majewskiego zastąpił w Amice Maciej Skorża. Dla ciebie to chyba wyjątkowy szkoleniowiec, bo pracowałeś z nim aż w trzech klubach.

Dokładnie, oprócz Wronek była jeszcze Wisła Kraków i Lech Poznań. Jeśli chodzi o przygotowanie merytoryczne, to chyba najbardziej go cenię, ze wszystkich trenerów, których miałem. W sprawie gustu muzycznego średnio się jednak dopasowaliśmy. Kilka razy wlepił mi karę za puszczanie w autokarze kawałków Eminema, w których było więcej przekleństw niż niuansów taktycznych na jego odprawach. Trochę zacząłem odpływać i musiał mnie temperować. Kiedyś już za czasów Wisły pokłóciliśmy się mocno po meczu z Legią, gdy dostałem czerwoną kartkę. W szatni z mojej strony padły nieprzyjemne słowa w jego kierunku, ale na drugi dzień wszystko sobie wyjaśniliśmy. Do końca sezonu już jednak nie zagrałem. Przynajmniej udało się zdobyć moje jedyne mistrzostwo, a kolejek do końca wiele nie zostało. Czasem nawet jak myślał o posadzeniu mnie na ławce, to nie mógł tego zrobić, bo byłem reprezentantem kraju i klub chciał mnie sprzedać. Wiedział jednak, że może na mnie liczyć na wielu pozycjach. Różnie się układało, ale wiele zyskałem dzięki tej współpracy.

W Amice Skorża zaczynał jako bardzo młody trener. Jacek Dembiński i Paweł Skrzypek byli od niego starsi. Jak ułożył sobie z nimi współpracę?

Po partnersku. W tamtym czasie on był też asystentem Pawła Janasa w kadrze, więc wyjeżdżał na zgrupowania reprezentacji. Starsi zawodnicy, którzy byli powoływani, mówili do niego po imieniu. Na boisku zawsze było jednak per trenerze. To takie drobne niuanse, które pozwoliły mu zbudować autorytet.

Zauważyłeś u niego jakieś zmiany względem tego, co było w Amice, a co się działo później w Lechu? Między pracą w tych zespołach minęło jednak aż dziesięć lat.

Na pewno się rozwijał. Pamiętam, że w Wiśle Kraków rzadko chodziłem do niego na rozmowy, a w Lechu to się zmieniło. Wiele rzeczy tłumaczył, wiedziałem też kiedy będę grał. Aż trzy razy zdobył mistrzostwo Polski, pracował też zagranicą, więc miał z czego czerpać. Uważam, że jak na polski rynek, jest bardzo dobrym trenerem.

Za jego czasów Amice przydarzył się ten feralny mecz w fazie grupowej Pucharu UEFA z Auxerre.

Przegraliśmy 1:5. Mogłem już wcześniej posmakować atmosfery stadionu l’Abbé-Deschamps, choć na samym początku był on bardzo gorzki. Przypomnieli mi o tym meczu nawet kibice w Auxerre, kiedy zacząłem już tam grać. Pytali się: co to za zawodnik, który obronił tyle strzałów w drugiej połowie? A to był Marcin Burkhardt! „Bury” musiał stanąć w bramce, bo kontuzji doznał Arek Malarz, a czerwoną kartkę potem obejrzał Radek Cierzniak. Gdyby nie on, skończyłoby się znacznie wyżej. Strasznie się po nas przejechali.

Skoro już jesteśmy przy nazwisku Burkhardt…

Bardzo kochliwy chłopak.

Czyli puchar przechodni też był w jego rękach?

Tego nie wiem. Ja zawsze miałem tę samą dziewczynę, która po latach została moją żoną. Kiedy chłopaki szli na podryw, ja musiałem wracać do domu. Marcin był natomiast samotnym utalentowanym piłkarzem, więc na brak zainteresowania płci pięknej nie narzekał (śmiech).

Od czasu swojego wypadku w 2003 roku dostałeś jeszcze kiedykolwiek mandat za przekroczenie prędkości?

Dostałem. Nie chodzi o to, że nie wyciągnąłem wniosków, ale to jest nieuniknione. To był straszny gong, ale jeśli jedziesz autem kilka tysięcy razy, nie myślisz o tym. Zdarzają się sytuacje, że policja cię złapię.

Pomagałeś rodzinie poszkodowanego?

Pełnego zadośćuczynienia nigdy nie będzie, bo nie wrócisz życia człowiekowi. Starałem się jednak przez jedną osobę pomagać finansowo. Wiem jednak, że co bym nie zrobił, to nic by nie zmieniło. Klub bardzo mnie wspierał w powrocie do piłki i dzięki temu, choć na chwilę, czasami mogłem o tym zapomnieć.

Po Amice był transfer do Wisły Kraków i od razu dwumecz z Panathinaikosem.

Po pierwszym meczu byliśmy przekonani, że awansujemy. Czuliśmy, że Grecy są do ogrania. Sędzia na pewno nie pomógł nam w tym spotkaniu. Pamiętam, że nie uznał nam ewidentnego gola, później wlepił też czerwoną kartkę Radkowi Sobolewskiemu. Choć po meczu trener Engel próbował nas podbudowywać, te wydarzenia miały dla nas poważniejsze konsekwencje. To była pierwsza porażka w sezonie i mentalnie tego nie udźwignęliśmy. Potem odpadliśmy przecież w Pucharze UEFA z Vitorią Guimaraes, gdzie sprawa jasna była po pierwszym przegranym meczu aż 0:3.

Za kadencji Dana Petrescu miałeś najcięższe treningi w karierze?

Teraz trudno mi sobie przypomnieć kogoś, u kogo byłoby trudniej. Strasznie dużo biegania…

Czyli mógłbyś wystartować w maratonie.

Tak, ale biegałbym tylko w jednym tempie. Może dzięki temu dzisiaj mogę przebiec jeszcze 13 kilometrów. Dodatkowo podszkoliłem angielski, co później też mi się przydało (śmiech). Pamiętam, że po ciężkim obozie zimowym w Turcji jednym z pierwszych meczów w rundzie wiosennej było starcie z Odrą Wodzisław. Mieliśmy przed nim rozruch i trener postanowił, że zastosuje nam ćwiczenie o nazwie „Chelsea”. Żywcem przeniósł je w Anglii, ale jeśli oni rzeczywiście stosowali je dzień przed meczem, to wielki szacunek. Biegaliśmy od linii końcowej boiska do szesnastki, po czym z powrotem do piątki i znów do końca boiska. Jeśli nie wyrobiłeś się w minutę, robiłeś jeszcze raz. To było dobijanie. Pamiętam, że wygraliśmy ten mecz z Odrą, ale strzeliliśmy gola w pierwszej minucie i całe spotkanie się broniliśmy. Jego pomysłem zawsze było to, aby przez pierwsze 15 minut grać na napastnika dłuższą piłkę. Chyba nie do końca o to chodzi w piłce, podobnie jak o to, aby bez przerwy biegać.

Próbowaliście z nim rozmawiać?

Nie bardzo, gdyż trener uważał się za gwiazdę zespołu i raczej nie dopuszczał do żadnych dyskusji. Wiedział najlepiej, jak powinien wyglądać trening. Dowiadywał się natomiast od prezesa, że niektórzy zawodnicy mieli do niego pretensje. Przez to obrażał się i potrafił skończyć trening przed czasem wyrzucając nam różne rzeczy. Atmosfera nie była najlepsza.

Kiedy trzeba potrafiliście ją jednak rozładować.

W Wiśle nie brakowało mocnych charakterów. Byli mistrz ciętej riposty Tomek Frankowski, Marcin Baszczyński, Radek Majdan, Tomek Kłos, Kamil Kosowski czy Maciek Stolarczyk. Z nim mam jedną ciekawą historię. Gdy trenerem Wisły był Dragomir Okuka, po zakończeniu rundy zrobił listę zawodników, których zimą chciałby się pozbyć. Zwołał więc zebranie i zaczął odczytywanie. Jedno nazwisko, drugie nazwisko, aż na końcu padło: Maciej Stolarczyk. Stolar pokręcił tylko głową i powiedział:

– Chyba sam siebie zapomniałeś dopisać do tej listy.

Nie wiem, czy trener to usłyszał, ale fakty są takie, że za dwa dni Okuki w klubie nie było. Jego macki sięgały więc daleko (śmiech). Z Maćkiem mieszkaliśmy zresztą razem w pokoju, więc zdarzały się różne przygody. Co prawda głośno chrapał, ale nikt nie jest idealny. W Auxerre miałem na przykład Marokańczyka Kamela Chafniego oraz Izraelczyka Bena Sahara. Przy nich z kolei mogłem rozwinąć swoją wiedzę o różnych religiach. Zakładali swoje rzeczy na głowę, chodzili do ubikacji i codziennie na zgrupowaniach się modlili. Taką mieli naturę i to też było ciekawe przeżycie.

W Wiśle musiałeś się też pilnować w kwestii ubioru.

Zdecydowanie. Kiedyś Marek Penksa pojawił sie w koszuli z kwiatkami, to momentalnie ona spłonęła. Do domu wracał już w samej kurtce. Pawłowi Kryszałowiczowi przyszła paczka z Pumy, to chłopaki szybko ją przejęli i nawkładali kamieni, aby nie mógł jej podnieść. Z kolei Marcin Baszczyński przyszedł w czarnym golfie, po czym na jego miejscu w szatni pojawił się zrobiony z kartonu konfesjonał.

W międzyczasie pojawiła się reprezentacja. Twoją karierę w kadrze trudno jednak nazwać usłaną różami.

Z liczby występów na pewno mogę być zadowolony, ale wielkich sukcesów rzeczywiście nie osiągnęliśmy. Wszystkie trzy turnieje, w których brałem udział, kojarzą mi się tak samo. Zawsze mamy coś w garści i są wielkie nadzieje, a niewiele z tego wychodzi. Jeśli chodzi o mundial w Niemczech, to mam wrażenie, że wszyscy zostali wrzuceni do jednego worka. Niezależnie od tego, czy ktoś grał w klubie, czy nie – przygotowania dla wszystkich były takie same. Być może dlatego potem Ekwador grał w piłkę, a my za nią biegaliśmy.

Jaką najciekawszą rozmowę pamiętasz z Leo Beenhakkerem?

Przed meczem z Niemcami na EURO 2008 puścił wideo sprzed dwóch lat, gdy w spotkaniu z nimi wychodziliśmy z tunelu i wszyscy mieliśmy spuszczone głowy. Dołożył do tego przemowę o tym, że mamy być dumni z reprezentowania naszego kraju, głośno śpiewać hymn i podchodzić do wszystkiego z pewnością siebie. Naprawdę zagrało to na naszych emocjach, bo aż przechodziły ciarki. Potrafił dotrzeć do każdego zawodnika i dużo z nami rozmawiał. Bardzo otwarty człowiek.

Szkoda tylko, że na boisku nie było widać efektów tej motywacji.

Niemcy i Chorwacja miały po prostu lepszych piłkarzy, ale najbardziej zszokowany byłem wydarzeniami na meczu z Austrią. Gdyby nie Artur Boruc, to po 20 minutach przegrywalibyśmy 0:4. Zastanawiałem się, co się wokół mnie dzieje, bo przecież nie graliśmy z mistrzami świata.

Wtedy było słabo, ale raz zdecydowanie poważniej naruszyliście zaufanie Beenhakkera.

Mówisz pewnie o wydarzeniach w hotelu we Lwowie po meczu z Ukrainą.

Bingo.

Delikatnie mówiąc, przesadziliśmy. Z Radkiem Majewskim i Arturem Borucem zostaliśmy wykluczeni z kadry, ale w pokoju siedzieliśmy prawie całą drużyną. My byliśmy jednak widoczni na kamerach, bo schodziliśmy na dół do recepcji.

Musieliście rano podpisywać oświadczenie i przepraszać tłumaczkę, do której rzekomo się dobijaliście?

Chodziło o Martę Alf, która była rzecznikiem reprezentacji. Na drugi dzień poszliśmy ją przeprosić, ale powiedziała, że w ogóle takiej sytuacji nie było.

Brakowało ci w tamtych czasach piłkarskiej świadomości?

Tak. Na zgrupowaniach reprezentacji zdarzało się, że z Wasylem, Żewłakiem czy Piszczem siedzieliśmy przy piwku nawet do 4. Potem potrafiliśmy się jednak zregenerować i wyjść na trening. Dzisiaj chyba to się zmieniło, co widać po takich zawodnikach jak Robert Lewandowski czy Grzegorz Krychowiak. Kiedyś nie myślałem jednak o nocnych nasiadówkach w takim kontekście, że może mi to przeszkadzać w wysiłku. Dawałem radę.

Dawałeś i to często na różnych pozycjach. Zastanawiałeś się kiedyś, czemu cię tak rzucano z miejsca na miejsce?

Miałem taki moment w Wiśle Kraków, gdzie powiedziałem trenerowi Skorży, że chcę grać jako „szóstka”. Tam byli jednak Mauro Cantoro i Radosław Sobolewski, a brakowało mu lewego obrońcy. Stwierdził więc, że tylko ja mogę tam zagrać, bo przecież ani jednego ani drugiego nie przesunie na bok defensywy. Trochę się trenerowi stawiałem, ale po transferze z Wisły grałem już właściwie na każdej pozycji w obronie. Dlatego myślę, że moja uniwersalność raczej mi pomogła w karierze niż przeszkodziła.

Wszystkie pozycje ci odpowiadały?

Najmniej lewa obrona. Szybkość nigdy nie należała do moich atutów, a wszyscy oczekiwali ode mnie podłączania się do ofensywy. Dodatkowo lewą nogą raczej też nie wiązałem krawatów. Często schodziłem z piłką do środka, ale to było zupełnie naturalne.

Dzięki tej elastyczności mogłeś jednak zagrać w Lidze Mistrzów.

I to w jakiej grupie! Real, Milan i Ajax to nie były ogórki. Ronaldinho i Robinho nieźle się nade mną znęcali, ale u siebie Cristiano Ronaldo potrafiłem schować do kieszeni (śmiech). Zbytnio sobie przy mnie nie pograł, a najlepsze jest to, że wcześniej przez miesiąc siedziałem na ławce. Trener postanowił mnie jednak wystawić, bo kolega złapał kontuzję. W środę zagrałem więc na Ronaldo, ale już w sobotę pojawiłem się na meczu… w czwartej lidze.

To może jednak trener uznał, że nie zagrałeś aż tak dobrze?

Nie, chodziło właśnie o brak rytmu meczowego. W weekend pierwsza drużyna pauzowała, a trener chciał, abym złapał trochę minut w rezerwach. Zanotowałem więc lekki przeskok.

Zlatan Ibrahimović działał wam na nerwy w meczach z Milanem?

Najbardziej Adamie Koulibaly’emu. Panowie starli się ze sobą przy linii bocznej i mój kolega z zespołu lekko przestawił go barkiem. Ibra tylko na to czekał, bo już w następnej akcji zniszczył go i pokazał, że jednak on jest silniejszy. Na mnie jednak największe wrażenie robiło spotkanie Ronaldinho, bo zawsze uważałem go za najlepszego zawodnika na świecie.

Wymieniłeś się koszulkami?

Uznałem, że nie będę za nim latał, bo wiadomo, że każdy chciał. Wymieniłem się z Ambrosinim, więc też nie najgorzej. A na kontroli antydopingowej siedziałem z Clarencem Seedorfem.

Namawiał cię na transfer?

Powiedział, że zadzwoni, ale odparłem, że nie mam telefonu (śmiech). Dopytywał, czy nie możemy z restauracji dowieźć im makaronu. W końcu się udało, bo zjedliśmy razem spaghetti.

Transfer do Auxerre to była jedyna opcja po Wiśle Kraków?

Nie. Wcześniej rozmawialiśmy z dyrektorem sportowym Lazio i było bardzo blisko tego transferu. Kontrakt indywidualny mieliśmy dogadany, ale weto postawił prezes Cupiał. Chciał za mnie 2,5 albo 3 miliony euro, a Włosi nie planowali tyle zapłacić od razu, tylko w ratach. Dwa miesiące później zgłosiło się jednak Auxerre i udało się wyjechać.

Trafiłeś do miejsca, gdzie Polacy są niezwykle szanowani.

Wszyscy poza Tomkiem Kłosem.

A to dlaczego?

Kiedy rozmawiałem z Guy Roux opowiadał mi o nim, że gdy wchodził na stałe fragmenty, to rozwalał mu cały plan taktyczny (śmiech). Auxerre wspominam jednak jako bardzo familijny klub, gdzie ludzie byli niezwykle uprzejmi.

To może dzięki tej życzliwości poradził sobie tam Irek Jeleń. A przecież język francuski nie był jego najmocniejszą stroną.

To nie było tak do końca. On rzeczywiście dużo nie mówił, ale bardzo wiele rozumiał. Zresztą na boisku wiedział, jak ma funkcjonować. Trener Jean Fernandez często ustawiał taktykę pod niego, bo dużo graliśmy z kontry, a on jako silny i szybki zawodnik umiał sobie poradzić. Świetnie rozumiał się z Benoitem Pedrettim, który dogrywał mu piłki prosto na nos.

Bardzo go tam szanowali?

Tak. Od samego początku ludzie go rozpoznawali na mieście i prosili o autografy. Pamiętam, że często bolały go plecy i dostawał dwa dni wolnego w tygodniu, aby polecieć do Polski na zabieg wypalania nerwów. Nie każdy mógł liczyć na takie względy. Później jednak wracał, w czwartek był trening, w piątek rozruch, a w sobotę strzelał dwa gole, więc nikomu to nie przeszkadzało.

Trochę gorzej szło Steevenowi Langilowi, który później trafił do Legii Warszawa.

Na fortepianie nie miał sobie równych. Już na pierwszym moim obozie w Auxerre wszyscy czekaliśmy zawsze przed kolacją na niego. Steeven przychodził i na hotelowym fortepianie mógł zagrać absolutnie cokolwiek, o co byśmy go poprosili. I to z zamkniętymi oczami! Jako młody zawodnik był też najszybszy w naszym zespole. Miał poza tym niezłą technikę, ale wszyscy trenerzy od początku mówili, że trudniej z podejściem mentalnym.

Langil nie był chyba jednak największym oryginałem w tamtej szatni.

Oj, niee… Były gorące głowy. Zresztą ja zawsze porównywałem Ligue 1 do Pucharu Narodów Afryki. Mnóstwo gonitwy, kolorytu i różnych cieszynek u zawodników. Po tym, jak Irek wyjechał do Lille, mieszkałem w pokoju z Kenijczykiem Dennisem Oliechem. Gdy mieliśmy latem miesiąc wolnego, to kilka tygodni przed końcem sezonu wysyłał swoje Porsche Cayenne na statek. Dopływał on do Afryki akurat wtedy, gdy zaczynaliśmy urlop. Musiał bardzo lubić swoje auto, bo robił to tylko po to, by w trakcie wakacji mógł sobie nim pojeździć w Kenii. Na koniec wolnego oczywiście powtarzał procedurę i na Porsche czekał już w Auxerre. Poza tym uśmiercił praktycznie całą swoją rodzinę. Nawet raz pożyczaliśmy mu pieniądze na pogrzeb, a tych uroczystości miał z siedem czy osiem. Ciągle wylatywał do Afryki i wracał po dwóch tygodniach, więc w klubie też na to krzywo patrzyli. To nie był jednak jedyny przypadek, bo słyszałem, że już od wielu lat zawodnicy stamtąd mieli problem, aby wrócić z wakacji na czas.

W kadrze byłeś pośrednikiem między Ludo Obraniakiem a resztą? Mówiłeś przecież po francusku.

Tak, trzymaliśmy się razem. Ludo to jednak osoba zamknięta. Musi trafić na kogoś, kto zaakceptuje go, takiego jakim jest. Pamiętam, kiedy wmawiał sobie, że Kuba Błaszczykowski jest na niego obrażony i nie chce z nim rozmawiać. A przecież takiej sytuacji nie było!

Próbowałeś mu przemówić do rozsądku?

Zorganizowaliśmy spotkanie z Kubą i było później trochę lepiej. Ludo próbował się nawet nauczyć polskiego, ale ciężko mu to przychodziło.

EURO 2012 to największa porażka w twojej karierze?

Zdecydowanie tak. W odróżnieniu od pozostałych turniejów, wtedy większość zawodników grała w klubach. Najgorsze jest to, że z Rosją daliśmy z siebie wszystko i wywalczyliśmy remis, a ze słabszym zespołem czyli Czechami nie potrafiliśmy tego powtórzyć. O Grecji to już w ogóle nie chcę wspominać, bo kompletnie zawaliliśmy ten mecz. Spodziewałem się, że wyjdziemy z grupy właśnie z Rosjanami i na pewno było nas na to stać.

Franciszek Smuda kojarzy ci się głównie z trenowaniem strzałów szczupakiem?

Nie tylko, ale faktem jest, że w Wiśle Kraków mieliśmy takie zajęcia. W okresie przygotowawczym na jednej stacji w treningu stał zawodnik i rzucał drugiemu piłkę, który musiał uderzyć szczupakiem. Typowa sytuacja meczowa (śmiech). Lepszy kontakt mieliśmy właśnie w Wiśle, tam więcej rozmawialiśmy niż w reprezentacji. Miał swoich „ulubieńców”, którym ciągle dogryzał. Takim przykładem był Łukasz Burliga. Wtedy wokół niego pojawiło się trochę nieprzyjemnych historii z alkoholem, więc trener Smuda na jednym treningu postanowił go ochrzcić specyficznym pseudonimem:

– Hej, karafka! Dzisiaj grasz na prawej stronie.

Wszyscy leżeli ze śmiechu. Pamiętam też historię z mojego pierwszego treningu w Wiśle. Byli z nami Emmanuel Sarki i Wilde-Donald Guerrier, którzy wzbudzali zainteresowanie miejscowej płci pięknej. Trener Smuda wołał na nich „pompy”. Nagle podchodzi do mnie i mówi:

– Dudi! Musimy ich stąd jak najszybciej sprzedać, bo dziewczyny w Krakowie tego nie wytrzymają.

Zresztą, jak wiemy Donald jedną wpadkę tego typu w mediach społecznościowych zaliczył.

Najśmieszniejsza historia z kibicem?

Kiedy byłem już w Lechu, graliśmy mecz na Ruchu Chorzów. Poszedłem się rozgrzewać i jeden gościu niszczył mnie strasznie. Co chwila z trybuny krzyczał:

– Dudka, co Ty robisz?! Dziadku, połóż się!

Parę razy mu odburknąłem, ale wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy po meczu podszedł do mnie i chciał zdjęcie. Spojrzałem tylko na niego z politowaniem i odpowiedziałem:

– Gościu, najpierw mnie wyzywasz, a teraz prosisz o autograf? Pozdrawiam cię, cześć!

Z czymś takim się chyba nigdy wcześniej, ani później nie spotkałem.

Dlaczego w Birmingham przygoda była tak nieudana?

Nie polecam nikomu w wieku 28 lat jechania na testy gdziekolwiek. Tak naprawdę, jeśli dany trener czy prezes chce zawodnika, to nie musi go sprawdzać. Przynajmniej nie byłem sam, bo testowali też Habiba Bamogo – byłego zawodnika Olympique Marsylia. Miałem szczęście, bo jego odstrzelili po tygodniu. Ja dostałem umowę na dwa miesiące, ale tylko dlatego, że akurat przez kontuzję wypadł Jonathan Spector. Wskoczyłem na jego kontrakt, bo powiedzieli, że właściciel siedzi w areszcie domowym i nie mają pieniędzy. Grałem jako defensywny pomocnik, ale futbolówka cały czas latała mi nad głową. Pierwsze co miałem zrobić to zebrać drugą piłkę pod polem karnym przeciwnika, a potem rozdzielić ją do boku. Koniec, cała moja rola. Nie mogłem się w tym odnaleźć.

Przynajmniej pograłeś z gościem wypożyczonym z Manchesteru United.

Mówisz o Lingardzie. Na początku nie wiedziałem nawet, że Jesse stamtąd przyszedł. Później jednak kilkoma zagraniami na boisku zrobił wrażenie. Trochę się nawet zakumplowaliśmy, bo ćwiczyliśmy razem w parze na treningu. Bardzo wybujany chłopak, który jeździł chyba najlepszym autem w drużynie i miał partnerkę dziesięć lat starszą. Grał zarówno jako skrzydłowy, jak i ofensywny pomocnik – wszędzie dawał radę. Widać było, że to materiał na duże granie.

To nie jedyny angielski talent, z którym miałeś do czynienia.

Był też Demarai Gray. Wtedy czasem trenował w rezerwach, ale często również był w pierwszej drużynie. Szybszy chyba nawet niż Odonkor (śmiech).

Peter Lovenkrands miał w sobie coś z Nicki Bille Nielsena?

Tylko wpis w paszporcie przy rubryce „narodowość”. Z Nielsenem to jednak raczej ciężko kogokolwiek porównać. Peter był bardzo zżyty z Anglią. Pamiętam, że planował, aby po karierze tam zostać i pójść w dziennikarstwo. Został jednak drugim trenerem w Glasgow Rangers, a z jego doświadczeniem wróżę mu dużą karierę. Zawsze był otwarty i skory do pomocy, co też jest ważne w pracy szkoleniowca.

W Levante spotkałeś Obafemiego Martinsa. Gdyby wkroczył do dawnej szatni Wisły, to też mógłby mieć jakąś część garderoby spaloną?

Aż tak nie, ale miał ciekawe maniery. W oponach w samochodzie miał powkładane klejnociki Swarovskiego. Woził więc cały czas ze sobą chłopaka z Afryki, aby stał przy aucie na parkingu i pilnował go. Generalnie nie był jednak osobą przesadnie kontaktową. Gdy wychodziliśmy całą drużyną na wieczorne posiadówki przy winku, on przeważnie się nie pojawiał. Był króciutko, bo po 3 miesiącach sprzedali go do Stanów Zjednoczonych.

Z dawnej szybkości coś mu jeszcze zostało?

Zostało i to dużo. Kupili go pod koniec sierpnia i bez przygotowania wszedł do zespołu. Mimo to, strzelił sporo goli, więc klub nie robił mu problemów z szybkim odejściem. Dostał zresztą za niego 4 miliony dolarów. Udało się zarobić, bo przychodził za darmo.

Keylor Navas poradziłby sobie w ekstraklasie na dziesiątce?

Na spokojnie. Z piłką potrafił zrobić bardzo dużo, zarówno prawą, jak i lewą nogą. Do tego dołożył jeszcze niezłą pracę rąk, więc nic dziwnego, że wygrywał Ligę Mistrzów z Realem. U nas był jednak jeszcze wtedy rezerwowym bramkarzem, bo bronił doświadczony Urugwajczyk Gustavo Munua.

Gdyby nie kontuzja, pewnie trochę rzadziej miałbyś okazję dzielić z Navasem ławkę rezerwowych.

Przynajmniej doborowe towarzystwo. Zdrowie swoją drogą, ale przyszedłem też w złym momencie. Drużyna w sierpniu była już po obozie i trener miał swoją koncepcję. Muszę uczciwie przyznać, że nawet gdybym doszedł do najwyższej formy, to nie dałbym rady. Konkurencja w środku pola była bardzo duża, bo na swojej pozycji miałem Papę Diopa i Vicente Iborrę. Właściwie nie popełniali błędów, więc nawet nie dawali mi szansy, abym mógł wskoczyć do składu.

Hiszpański styl życia chyba ci jednak podpasował, prawda?

Nie było problemu, aby dzień przed meczem na kolacji napić się wina czy posiedzieć dłużej. Pamiętam też, jak w przerwie meczu siedmiu zawodników chodziło pod prysznic zapalić papierosa i trener nie miał z tym absolutnie problemu. Zupełnie inne podejście niż w Polsce, gdzie nikt nawet o czymś takim nie pomyślał.

Ciągnie cię do Hiszpanii, bo swego czasu byłeś na stażu trenerskim w Realu Madryt.

To był wyjazd organizowany przez PZPN. Fajne jest połączenie akademii z pierwszym zespołem. Na ich treningach pojawiają się Emilio Butragueno, Michel Salgado czy Raul Gonzalez, więc młodzi czują, że ten wielki świat jest blisko. Była też okazja porozmawiać z Santiago Solarim, który wtedy był trenerem rezerw, a chwilę później przejął pierwszy zespół. Na pewno świetna infrastruktura, ale też zrobiona z pomysłem. Boiska są usytuowane na górce i gdy jesteś młodym chłopcem, trenujesz najniżej, a potem wspinasz się na sam szczyt, gdzie jest pierwszy zespół.

Chciałbyś zostać trenerem?

Na razie nie. Pasuje mi to, co robię teraz. Mam kontakt z zawodnikami na trochę innej zasadzie niż trener – zawodnik. Mogę też najzdolniejszym chłopcom planować kariery i mam nadzieję, że uda mi się pomóc któremuś z nich wypłynąć na szersze wody.

Gdybyś spotkał dzisiaj młodszego siebie przechadzającego się po szatni Amiki, to bogatszy  o wszystkie doświadczenia, co byś mu powiedział?

Na pewno żeby ciężko trenował, bo to jest najważniejsze. Ważna jest też nauka i zaliczanie sprawdzianów oraz egzaminów. Młody zawodnik nie ma prawa natomiast patrzeć na pieniądze. O tym może myśleć wtedy, kiedy będzie już w pierwszej drużynie. Nieraz chłopcy zaglądają sobie w umowy i tworzy się niezdrowa rywalizacja. W akademii każdy powinien w siebie inwestować i skupiać się na pracy.

Rozmawiał WOJCIECH PIELA

fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

14 komentarzy

Loading...