Reklama

Kasa, pech, głowa i… zima. Dlaczego wielkie talenty nie dotarły na szczyt?

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

01 maja 2020, 18:06 • 16 min czytania 31 komentarzy

Wonderkid. Nowy Messi. Nowy Pele. Określeń na potencjalne przyszłe gwiazdy boisk jest tyle, ile… karier, które nigdy nie dotarły tam, gdzie im wróżono. Wybraliśmy więc kilku piłkarzy, którzy mogli być na szczycie i sprawdziliśmy, dlaczego im to nie wyszło. Odpowiedzi? Różne. Od pieniędzy, które potrafiły zawrócić w głowie, po upadek klubu, który wstrzymał karierę, przez ego większe niż chęć do pracy, po… mróz i śnieg. Kogo zaliczamy do grona największych – choć nie zawsze oczywistych – niespełnionych talentów?

Kasa, pech, głowa i… zima. Dlaczego wielkie talenty nie dotarły na szczyt?

Julius Aghahowa

2000 rok. 17-letni Julius Aghahowa jest rezerwowym w reprezentacji Nigerii podczas Pucharu Narodów Afryki. W tej samej, w której grają Celestine Babayaro, Taribo West, Jay-Jay Okocha czy Nwankwo Kanu. Samo załapanie się na turniej było dla Juliusa wielkim sukcesem. Jeszcze większym było to, że dostał na nim szansę debiutu, którą wykorzystał strzelając gola w starciu z Marokiem. Obiecujący początek zaowocował tym, że kiedy Nigeria przegrywała w ćwierćfinale z Senegalem, to w nim pokładano nadzieję na odwrócenie losów spotkania. I Aghahowa tych nadziei nie zawiódł. Sześć minut przed końcem meczu wyrównał, potem trafił w dogrywce i Super Orły zameldowały się w półfinale. Ostatecznie Nigeryjczycy zdobędą na tym turnieju srebro, a Aghahowa zapracuje na transfer do Europy – trafi do Szachtara Donieck.

2012 rok. 29-letni Julius Aghahowa daje sobie spokój z piłką. Z reprezentacji wyleciał już dawno, oddając miejsce kolejnym obiecującym talentom. Teraz wylatuje też z Szachtara, gdzie wrócił, żeby się odbudować. Cień piłkarza sprzed lat.

Co stało się w tak zwanym międzyczasie? Możecie wierzyć, albo nie, ale był czas, kiedy Aghahowę typowano na gościa, który będzie najlepszym z najlepszych. Nie ma co się dziwić – 17-latek strzela ważne gole dla reprezentacji, przygodę z Szachtarem rozpoczyna od serii bramek, która zdaje się nie mieć końca… Co może pójść nie tak? Na przykład pogoda. – Chciałem po prostu wyjechać do Europy. Nie sądziłem, że między zachodem a wschodem są takie różnice, dlatego kiedy zgłosił się Szachtar, przyjąłem tę ofertę – tłumaczył Aghahowa w rozmowie z Jonathanem Wilsonem z „Guardiana”.

Problemy Nigeryjczyka zaczęły się, kiedy Ukrainę zdominował chłód i śnieg. Julius twierdził, że przez niskie temperatury doznaje kolejnych urazów, najbardziej cierpiały jego stopy i palce. Łatwo można wywnioskować, że napastnik najpewniej je odmrażał, a jeśli ktoś bazuje na szybkości – to jest to spory problem. Aghahowa grał słabo, a Wilson wspomina jeden z meczów, na który pofatygował się, żeby porozmawiać z afrykańską gwiazdą. Trafił akurat na występ, w którym Julius grał egoistycznie, ewidentnie nie miał ochoty w ogóle przebywać na boisku. Szachtar też nie notował wtedy najlepszej passy, dlatego kibice zaczęli swoje show. Spalili krzesełka na stadionie w Połtawie, a Nigeryjczyka potraktowali całym arsenałem rasistowskich przyśpiewek.

Reklama

Do połowy 2002 roku było jeszcze nieźle. Julius znów zachwycał podczas Pucharu Narodów Afryki, tym razem kończąc go z brązem na szyi. Pojechał też na mundial, na którym Nigeria zawiodła, jednak on zdobył jedynego gola dla Super Orłów. Dzięki niemu przeszedł do historii, bo świat zapamiętał jego cieszynkę. Mówiono też, że interesowały się nim wtedy Juventus, Arsenal i Barcelona.

Ale potem było już tylko gorzej. W klubie grał mało, wystarczy spojrzeć na tabelkę występów dla Szachtara, żeby zobaczyć, że coś tu nie gra. Drobne urazy i chęć ucieczki z Ukrainy na zachód nie motywowały do pracy. W 2004 roku przypomniał się Barcelonie – jeśli ta rozpatrywała kiedyś jego kandydaturę jako realną – dubletem w Lidze Mistrzów. Valdesa pokonał w swoim stylu: sprint, zgubienie obrońców i egzekucja. Miał wtedy 21 lat i… był to jeden z jego ostatnich przebłysków. Zabawne, że nawet komentatorów łatwo zrozumieć: „coś, czego dawno nie widzieliśmy”. Podsumowanie formy Juliusa.

Szachtar opuścił w końcu w 2007 roku. Teoretycznie wciąż był młody i miał karierę przed sobą. Tak też tłumaczył przenosiny do Wigan – chciał spełnić marzenia, przebić się do wielkiej piłki. Ale zamiast tego odbił się od ściany i szybko wyleciał z Premier League, bez choćby jednego gola na koncie. Zaliczył przyzwoity sezon w Turcji, po czym wrócił na Ukrainę i w atmosferze ogromnego rozczarowania zawiesił buty na kołku. Szefowie klubu z Doniecka mówili o nim wprost: to jeden z największych zmarnowanych talentów, jakie widzieli. Szybki schyłek kariery Aghahowy tłumaczono oczywiście tak, jak w przypadku wielu innych piłkarzy z Afryki, oskarżając napastnika o „przebite blachy”.

Reklama

Erick „El Cubo” Torres

W 2013 roku projekt Chivas USA chylił się już ku upadkowi. Klub, który miał przyciągnąć meksykańską mniejszość do MLS był tak fatalnie zarządzany, że w Los Angeles, w którym 1/3 ludności miała latynoskie korzenie, nie potrafił nawet wypełnić stadionu w połowie. Historię upadku tej drużyny opisaliśmy szerzej TUTAJ. Znajdziecie tam wzmiankę o tym, że Chivas USA zostawili po sobie kilku niezłych piłkarzy, reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Zresztą nie tylko Stanów, bo Erick Torres reprezentował kadrę narodową zza południowej granicy USA. W wieku 20 lat wszedł do MLS z przytupem, zostając jednym z nielicznych jasnych punktów, które niosła za sobą dalsza obecność Chivas w amerykańskich rozgrywkach.

Wiele łączy go z Chicharito, zwłaszcza w kwestii upodobania do szybkiej wymiany piłek. Gra na jeden, dwa kontakty, a potem błyskawicznie pojawia się w polu karnym – opisywał jego talent Goal.com, kiedy kwestią czasu było to, że Torres trafi do Europy. Wróżono nawet, że podobnie jak po Chicharito, sięgnie po niego Manchester United.

Dlaczego tak się nie stało? Erickowi zaszkodziło to, co stało się z Chivas USA. Po upadku klubu MLS wykupiło jego kartę z Chivas Guadalajara – ciężko było odpuścić kogoś, kto trafiał w średnio co drugim meczu. Transakcja była jednak mocno skomplikowana: Torres musiał na pół roku wrócić do Guadalajary, gdzie nie wiązano z nim większej przyszłości, co przełożyło się na częste przesiadywanie na ławce. Kiedy już wrócił do Stanów i trafił do Houston Dynamo, które zaoferowało mu pięcioletni gwiazdorski kontrakt, te braki były bardzo widoczne. W połączeniu z faktem, że Torres znów trafił do ligowego słabeusza, nie była to dobra wróżba na odbicie się od dna. W efekcie po 22 meczach bez gola na koncie, wrócił do Meksyku, gdzie szło mu jeszcze gorzej niż w Chivas. Od Houston dostał ostatnią szansę i… strzelił 14 goli. Torres miał wtedy jednak 24 lata i nie był już tak „chodliwym” towarem na rynku, dlatego zamiast transferu za ocean, wrócił do ojczyzny, gdzie zupełnie rozmienił się na drobne.

Wczesny transfer do Europy faktycznie mógłby sprawić, że chłopak osiągnąłby w futbolu przynajmniej tyle, co Chicharito. Jasne, Javier Hernandez nie został królem Starego Kontynentu, ale Torres grał dla Tijuany czy Houston Dynamo, a jego kumpel dla Realu i Manchesteru United. Ciekawostką jest to, że Erick nie podążył śladami Javiera przez… Sir Alexa Fergusona. No dobra, po części przez niego. Szkot po transferze Chicharito chwalił się, że dorwał wielki talent na promocji. Chivas Guadalajara nie było przesadnie zadowolone, że przylgnęła do nich łatka naiwniaków, puszczających talenty za bezcen. Meksykanie planowali wtedy uczynienie z klubu światowej marki, a z taką opinią ciężko budować coś wielkiego. Dlatego też – jak głoszą plotki – Chivas odrzucały oferty za Torresa, żeby przypadkiem znów nie wyjść na głupków. Gdyby ktoś zaoferował im spore pieniądze, wychowanka zapewne by puścili. Ale europejskie kluby były jeszcze przed manią wydawania milionów i nie chciały płacić kupy kasy za kota w worku, więc do transferu nigdy nie doszło.

Patrząc na tę historię, otrzymujemy chyba podręcznikową definicję stwierdzenia „znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie”.

Lazar Marković

Ile talentów w ostatnich latach wypuściły Bałkany? Mnóstwo. A ile z nich nie osiągnęło zamierzonego pułapu? Wystarczy sprawdzić kadry klubów z Ekstraklasy, żeby wiedzieć, że druga grupa jest jeszcze większa. Lazar Marković też mógł trafić do Polski. W 2019 roku, co w „Stanie Futbolu” potwierdził Piotr Obidziński, ówczesny prezes Wisły Kraków. To o tyle szokujące, że pięć lat wcześniej serbski piłkarz przechodził za 25 milionów funtów do Liverpoolu. Wypromowała go Benfica i słowa Avrama Granta. – Mogę powiedzieć, że w wieku 19 lat jest jednym z największych talentów, jakie wiedziałem od czasów Messiego i Ronaldo – twierdził były trener Chelsea.

Klasyk, porównania do wielkich, wielkie wróżby co do przyszłości i kontrakt opiewający na 50 tysięcy funtów. Z takiej mieszanki nie dało się stworzyć niczego, co nie zakończy się sukcesem. A jednak – udało się. Był to o tyle wielki szok, że Serb był naprawdę cenionym zawodnikiem. Tor-Kristian Karlsen opisywał go jako niemal idealny materiał na gwiazdę. – Jego atuty techniczne powalają. Już w wieku 17 lat miał niebywałą zdolność mijania rywali. Jest świetny w grze jeden na jednego. Nie sądzę, żeby nie wypalił w Anglii. Ma za sobą grę w derbach Belgradu czy w lidze portugalskiej, więc jest oswojony z presją i wysokim poziomem – mówił.

Co ciekawe, choć Lazar w Polsce nie gra, to w barwach Śląska oglądamy jego brata Filipa. W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” zdradził on, że kiedy byli młodsi „wciągnął” Lazara do Partizana Belgrad, bo ten był wówczas wyraźnie słabszy. Brat oddał mu przysługę, kiedy trafiał do Benfiki i zabrał go ze sobą. Przy transferze do Anglii tego numeru niestety nie udało się już zrobić. Ale może to i lepiej? Nazwisko Marković nie ma bowiem dobrej marki na Wyspach. W Liverpoolu Serb nie zaistniał, łapiąc tylko ogony. Potem odbił się od Hull City czy Fulham, zaliczając też kilka nieudanych epizodów zagranicznych. Gdzie się pogubił? Co nie wypaliło? Ciężko powiedzieć, bo podobno wcale nie miał dwóch koślawych nóg. – Był geniuszem na treningach, w gierkach pięciu na pięciu nie miał sobie równych – mówił o nim kolega z drużyny, Adam Bogdan.

Gdyby tylko powtórzył te wszystkie wyczyny w gierce 11 na 11… Cóż, typowy „treningowy gracz”. Ale Serb miał też szansę na reanimację swojej kariery. Mimo że praktycznie wszędzie zawodził, Anderlecht coś w nim dostrzegł. W Belgii uwierzono, że mogą odbudować piłkarza, a Fiołki dogadały się z The Reds w kwestii wykupu. I co? I nic, bo jak poinformował belgijski klub – ze względu na zachowanie zawodnika do transferu nie doszło. Serbowi miały nie spodobać się warunki finansowe, konkretniej ich drastyczna obniżka. Sam zainteresowany temu zaprzeczył, ale fakt faktem, w Liverpoolu nie miał już przyszłości. W „Weszło z butami” wybrałby zapewne pół roku w klubie kokosa za 50 tysięcy niż pół roku gry za 5000. Zresztą właśnie tak skończyła się jego przygoda w mieście Beatelsów – grą w rezerwach.

Lazar Marković po czasie wrócił do domu, do Partizana Belgrad, gdzie znów może czarować bez zbędnej presji i wysiłku. W świecie futbolu zapisał się na jako jedna z największych wpadek w historii skautingu, jeśli chodzi o ocenę piłkarza. Są jednak tacy, którzy uważają go za… boga. – Nie jest dobrym piłkarzem. Zarabiał niewyobrażalnie wielkie pieniądze, co tydzień udowadniając, że nie robi kompletnie nic, żeby zasłużyć na choćby cent z nich. Biorąc pod uwagę to, jak wielka różnica jest między jego jakością, a wynagrodzeniem, jest dla nas absolutnym idolem. Każdy chciałby tak żyć – pisały o nim tamtejsze media.

Juan Iturbe

Kiedy masz niespełna 27 lat, Serie A i Premier League w CV, a jesteś na peryferiach poważnej piłki, coś musiało pójść nie tak. Juan Iturbe jest rezerwowym piłkarzem CF Pachuca, a niemal dekadę temu był uważany za jeden z największych talentów w Argentynie. To znaczy: najpierw w Paragwaju, jednak po szybkim debiucie w tamtejszej lidze do Argentyny dosłownie… zwiał. Iturbe znalazł sobie tam nowy klub, natomiast problem polegał na tym, że Cerro Porteno, jego poprzednia drużyna, nic o tym nie wiedziało. Dlatego kiedy Porto podpisało z nim kontrakt, kluby musiały się podzielić zyskiem. Po wszystkim, jak gdyby nigdy nic, wrócił do Paragwaju na wypożyczenie. W międzyczasie zmienił reprezentację, korzystając z faktu, że urodził się w Buenos Aires. Czy odezwała się w nim nutka patriotyzmu? Skąd, po prostu wiedział, że z Albicelestes osiągnie większe sukcesy. Paragwajczycy na Copa America U-20 niewiele znaczyli. Iturbe dzięki swojemu wyborowi mógł natomiast ograć Brazylię z Neymarem i innymi gwiazdami w składzie.

Na tamtym turnieju zachwycił wszystkich. Tor-Kristian Karlsen to norweski skaut, który w przeszłości był ważną postacią w siatce AS Monaco. W 2011 był jednym z tych, którzy rozpływali się nad dynamicznym skrzydłowym. Karlsen porównał jego grę jeden na jeden do umiejętności Leo Messiego, którego z Iturbe łączył wzrost. Różnica była taka, że Juan był masywniej zbudowany, co stanowiło jednak kolejny atut – już w tak młodym wieku nie miał problemów z wygraniem fizycznych starć z bardziej doświadczonymi piłkarzami. Uliczny artysta, typowy przedstawiciel przebojowych latynoskich skrzydłowych. Wszyscy chcieli go mieć, ale tak jak już wspomnieliśmy, miało go Porto.

Tyle że Argentyńczyk „uliczny artyzm” traktował zbyt dosłownie. Portugalskie media jego problem w Porto, w którym na dobrą sprawę nie otrzymał nawet szansy na zaistnienie, ujęły jako „przekonanie, że w futbol gra się tylko pod bramką rywala”. Iturbe był niereformowalny, nie szło mu narzucić żadnych ram taktycznych, nie przyjmował żadnych wskazówek. Portugalczycy zaczęli rzucać go po wypożyczeniach, nie spodziewając się, że w ogóle odpali. Ale w Argentynie poradził sobie całkiem nieźle, a potem został filarem Hellas Werona, które rozegrało kapitalny sezon w Serie A. Osiem goli i pięć asyst wystarczyło, żeby znów wszystkich nabrać. Juventus i Roma toczyły o niego zaciętą walkę. Wygrali ją Giallorossi, którzy wyłożyli za zawodnika blisko 25 milionów euro. W Turynie do dziś śmieją się, że przegrana batalia o argentyńskiego skrzydłowego to jeden z najlepszych interesów w historii klubu.

Czyli domyślacie się już, w którą stronę się to potoczyło. Iturbe nadal był niereformowalny i okazało się, że kiedy nie postawi się go w roli wolnego elektrona, jest kompletnie bezużyteczny, a nawet szkodliwy. Mimo to zaliczył w Romie trzy sezony, włączając w to półroczne wypożyczenia do Bournemouth oraz Torino. Za każdym razem kończyło się to tak samo – klapa, praktycznie zerowy udział przy bramkach i faktycznie zerowy udział w grze defensywnej zespołu. Niektórzy do dziś zastanawiają się, jakie kwity miał w poszczególnych klubach, że w ogóle wychodził na boisko.

Co ciekawe, kiedy Iturbe zawijał od portu do portu, strzelając dwa gole w dwa lata… wrócił do reprezentowania Paragwaju. Znów nie było w tym pobudek patriotycznych. Gość po prostu zobaczył, że wagon z napisem „kadra Argentyny” już mu odjechał, więc wrócił do korzeni. Nie wiemy, dlaczego w Paragwaju w ogóle przyjęto syna marnotrawnego (teczka z kwitami musi być naprawdę potężna!), ale kariery w kadrze nie zrobił. Paragwaj z nim w składzie odniósł oszałamiające jedno zwycięstwo, nie wygrywając żadnego z pozostałych 11 spotkań.

Jak rysuje się przyszłość ulicznego wojownika? Aktualnie zgarnia on ogony w Meksyku, zaliczył też zerwanie więzadeł krzyżowych, więc o żadnym powrocie do wielkiej piłki nie ma tu mowy. Nie ma co ukrywać, chodzi już tylko o to, żeby spokojnie dojechać do bazy. A że przy okazji można jeszcze wycisnąć kilka dolarów z nazwiska? Nic więcej skrzydłowemu nie pozostało.

Valeri Bojinov

Czy kogoś, kto zagrał ponad 150 spotkań w Serie A można nazwać niespełnionym talentem? Niektórzy mogliby się sprzeczać. Do czasu, kiedy usłyszeliby to nazwisko: Valeri Bojinov. Bułgarzy mieli już nowego idola, herosa. Był Stoiczkow, był Berbatov, jest Bojinov. Nietypowy naród, który co kilka lat wypuszczał na świat rasowego snajpera. Bułgar już jako 15-latek debiutował w Lecce, które było dumne ze swojej perły. Nie miał nawet 20 lat, kiedy uzbierał 13 goli w pojedynczym sezonie ligi włoskiej, w dodatku trafiając największych: dwa gole z Interem, raz Milan, po bramce wbitej klubom z Rzymu. – Nie wiem, czy Stoiczkow obserwuje mnie tylko z uwagi na reprezentację Bułgarii, czy może też dla Barcelony. Wiem tylko, że chcę powtórzyć jego karierę – zapowiadał pewny siebie młodzian, kiedy sieci na niego zarzucały najbogatsze kluby świata.

Jak dobry był Bojinov? Na Twitterze można trafić na grafikę, z której dowiemy się, że przed 20 urodzinami miał na koncie więcej bramek w topowych ligach świata niż Leo Messi, Cristiano Ronaldo, Fernando Torres czy Mario Goetze. Jak słaby stał się później? Po odejściu z Lecce zwiedził 18 klubów. Grał w Serie B, lidze chorwackiej, szwajcarskiej, drugiej lidze w Chinach czy też w Serbii. Ale co ciekawe grał też w Manchesterze City oraz Juventusie, co tylko pokazuje, jak daleko można zajechać na nazwisku. Prawdę mówiąc brakuje w tym CV tylko – gdzieś pomiędzy tym City a Juve – jakiegoś półrocznego epizodu w Kolejarzu Stróże.

Ale niestety, jedyny kontakt Bojinova z polskim futbolem, to gra z Iljanem Micanskim w reprezentacji kraju. Były napastnik Zagłębia Lubin opowiadał zresztą o nim na oficjalnej stronie „Miedziowych”. – Przede wszystkim imponował tym, że świetnie grał na linii spalonego i miał niesamowity start do piłki. W dodatku to zawodnik z bardzo dobrze ułożoną lewą nogą. Uchodził za duży talent.

A dlaczego w zasadzie ten talent nie wypalił? Cóż, w przypadku Bojinova nie ma mowy o jakimś ogromnym pechu. Tak, zerwał więzadła krzyżowe, potem znów poważnie się uszkodził, przez co stracił praktycznie dwa pełne sezony, ale było to już w czasach gry tzn. terminowania w Anglii, więc po nieudanej przygodzie w zdegradowanym do Serie B Juventusie. Bojinov miał pomóc Starej Damie w awansie do elity, a strzelił pięć goli i zawinął mandżur z powrotem do Florencji, gdzie jednak nie chciał zostać. Wcześniej pokłócił się z klubem o to, że dostaje za mało szans, więc nie widział swojej przyszłości w fioletowych barwach.

Mówi się, że najpoważniejszym powodem niepowodzenia Bułgara była głowa. Jest to chyba słuszna diagnoza, skoro niedawno w Pescarze zdążył wyłapać czerwoną kartkę zanim w ogóle… zadebiutował w drużynie. Kuriozum – gość nie wstał nawet z ławki i miał na koncie więcej kierów niż celnych podań. Za co? Za zwyzywanie sędziego. Włoska prasa śmiała się, że nie tak wyobrażano sobie wielki powrót Bojinova.

Głowa Bojinova nie dojeżdżała wielokrotnie. Zamiast myśleć o tym, jak reanimować karierę, kierował się pieniędzmi. Podpisał świetny kontrakt ze Sportingiem i w Lizbonie może zarobiłby sporo, gdyby nie fakt, że niedługo potem klub… zakazał mu wstępu na stadion i boiska treningowe. Jaki był powód tego surowego bana? Obejrzyjcie filmik poniżej. Doliczony czas gry, Sporting ma rzut karny, który może dać mu wygraną. Bojinov idzie na pewniaka, odpycha etatowego wykonawcę jedenastek, Matiasa Fernandeza i… nie trafia. Jak mawia klasyk – pomylił odwagę z odważnikiem. W Lizbonie nie chcieli go więcej widzieć.

Kolejna walizka z pieniędzmi przeleciała napastnikowi koło nosa, gdy trafił do Chin, skąd wrócił przed końcem kontraktu. – Poszedłem tam, żeby zarobić pieniądze. Poziom był jednak bardzo niski, rywale nie zachęcali do wysiłku. Dla mnie ważne, żebym miał z kim pogadać i pośmiać się w szatni, a tam do rozmów musiałem używać translatora. Miałem kontrakt na 10 miesięcy, po 5 wiedziałem, że dłużej tego nie zniosę – tłumaczył w jednym z wywiadów.

Bojinov skupił się na podróżowaniu po klubach i zarabianiu. Ożenił się z modelką Playboya, potem rzucił ją dla celebrytki. Piłkarsko? Taktyka na udo, albo się udo, albo się nie udo. Udało się w Serbii, gdzie zaliczył 18 goli i 8 asyst dla Partizana. Nie udało… Praktycznie wszędzie indziej. – Byłem trudnym chłopakiem, bardzo wybuchowym – oceniał swoją karierę w „La Gazzeccie dello Sport”. – Ale z moim talentem powinienem grać dla Realu Madryt.

Jak widać jedno się nie zmieniło – pewność siebie wciąż ta sama, co blisko dwie dekady temu. Choć pamięć już chyba nie ta, skoro w swojej głowie Bułgar tym razem stanął po drugiej stronie boiska w El Clasico.

***

Kto przychodzi wam do głowy, kiedy myślicie o niespełnionym talencie? W większości rankingów dominuje element latynoski. Alexandre Pato, Adriano, Keirrison – to historie dobrze znane. Być może jednak jest ktoś jeszcze, komu warto się przyjrzeć? Czekamy na wasze opinie i podpowiedzi w komentarzach.

SZYMON JANCZYK

Fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

31 komentarzy

Loading...