Reklama

Zbyt wielcy, by upaść? Zbyt wielcy, by oddać mistrzostwo po bankructwie!

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

28 kwietnia 2020, 11:06 • 16 min czytania 5 komentarzy

Słowo “bankructwo” odmieniono już w ostatnich tygodniach przez wszystkie przypadki, zarówno w dziennikarstwie politycznym, ekonomicznym jak i sportowym. Obecny kryzys sprzyja wspominaniu chwil, gdy jakieś gałęzie gospodarki czy też jakieś kluby sportowe właściwie z dnia na dzień przestawały istnieć. Jest w historii sporo momentów tragicznych, gdy firmy w kilka dni znikały na zawsze, ale i momentów dających nadzieję, gdy tymczasowy kryzys stawał się nowym początkiem. 

Zbyt wielcy, by upaść? Zbyt wielcy, by oddać mistrzostwo po bankructwie!

W przypadku chilijskiego hegemona, Club Social y Deportivo Colo-Colo, jest jeszcze inaczej. To prawdopodobnie jedyny na świecie bankrut, który w stanie agonalnym zdołał jeszcze wywalczyć mistrzostwo kraju. 

***

Nigdy nie zbankrutowaliśmy, to kłamstwo. To ja straciłem dom i kupę pieniędzy.
~Petar Dragicević, prezydent klubu w okresie, w którym Colo-Colo zadeklarowało bankructwo.

***

Reklama

Podczas sześćdziesięciu edycji turnieju Copa Libertadores wykuwała się hierarchia w futbolu Ameryki Południowej. Ten międzynarodowy turniej, który wyłaniał najlepszego spośród najlepszych, latynoamerykański odpowiednik naszej Champions League, oddzielał mistrzów swojego podwórka od kozaków, którzy potrafili zaskoczyć nawet podczas Klubowych Mistrzostw Świata. Nie trzeba być Tomaszem Wołkiem, by odgadnąć, jak kształtuje się podział geograficzny triumfatorów Pucharu Wyzwolicieli. Sama Argentyna zgarniała trofeum dla siebie ponad 20 razy, Każda z największych drużyn Buenos Aires ma więcej triumfów niż którykolwiek rywal z Brazylii. Ale Brazylia z drugiej strony to aż dziesięciu różnych triumfatorów, wyrównany poziom, zasłużone marki. Na trzecim miejscu, tak jak i w futbolu reprezentacyjnym, Urugwaj ze swoimi wielkimi chwilami w zamierzchłych czasach. Trzy razy w Copa Libertadores wygrywał przedstawiciel Paragwaju, trzy razy Kolumbii.

Tylko raz najlepszy na kontynencie okazał się klub chilijski. W 1991 roku Puchar Wyzwolicieli po raz pierwszy i jak na razie ostatni powędrował do Chile. Powędrował do muzeum klubu Colo-Colo, dla którego był to ostateczny dowód geniuszu bałkańskich filozofów futbolu.

Filozofów, którzy dali klubowi i najpiękniejsze, i najgorsze chwile w historii ich klubu.

***

Ile nieprzewidzianych korzyści może dać decyzja o miejscu organizacji dużej imprezy piłkarskiej? Czy Śląsk Wrocław zostałby mistrzem Polski, gdyby wcześniej miasto Wrocław nie zostało wytypowane do ugoszczenia Euro 2012? Czy Korea Południowa doszłaby tak daleko na imprezie piłkarskiej, gdyby nie “gospodarskie” sędziowanie? Czasem wzajemne zależności wykazać jest bardzo łatwo, czasami to zrządzenia losu, których przewidzieć się w żaden sposób nie da.

1987 rok. Komunizm w Europie już się chwieje, ale Jugosławia na razie cały czas pozostaje zjednoczona. Na młodzieżowe Mistrzostwa Świata w Chile jedzie bodaj najmocniejsza paczka w historii tego państwa, która za parę lat będzie stanowić o sile dwóch ważnych reprezentacji. Predragowi Mijatoviciowi czy Dragoje Lekoviciowi, przyszłym reprezentantom Jugosławii na mundialu w 1998 roku towarzyszy chorwacka banda z Robertem Prosineckim, Zvonimirem Bobanem i Davorem Sukerem na czele. Jedenaście lat później obie grupy spotkają się po dwóch stronach barykady, ba, Chorwaci zdobędą na imprezie brąz. W 1987 roku, w Chile, są jednym zespołem. Cholernie dobrym zespołem.

Reklama

Na otwarcie ogrywają 4:2 gospodarzy, potem rozjeżdżają Australię i Togo. Pokonują faworyzowanych Brazylijczyków (gole Mijatovicia i Prosineckiego, co za symbolika!), potem powtarzają wyczyn w półfinale, ogrywając Niemców z NRD i w finale, pokonując Niemców z RFN. Niedługo potem Niemcy się zjednoczą a Jugosławia podzieli, w 1987 roku jednak całe Bałkany żyją nadchodzącymi tłustymi czasami w ich futbolu. Zresztą, szybko okazuje się, że faktycznie chilijski sukces był podwaliną dla kolejnych doniosłych triumfów, także w piłce klubowej. Chorwat Prosinecki ledwie cztery lata później poprowadzi przecież serbską Crvenę Zvezdę Belgrad do historycznego triumfu w Lidze Mistrzów.

Okej, ale co łączy całą tę plejadę postaci z Colo-Colo? Otóż dyrygentem tej serbsko-chorwackiej kapeli był Mirko Jozić. Selekcjoner jugosłowiańskiej młodzieżówki, chorwacki trener, który na 15-lecie swojej pracy z młodzieżą od Belgradu po Zagrzeb sprawił sobie prezent w postaci złotego medalu młodzieżowych Mistrzostw Świata. To właśnie wtedy, w Santiago, Jozić wpadł w oko miejscowym jako szef najlepszej drużyny turnieju, który potrafił złożyć wyśmienity zespół z zawodników, których w teorii sporo mogło dzielić. Również i Joziciowi spodobało się w Ameryce Południowej. Uczucie zakiełkowało, trener do Europy wrócił już tylko na kilka miesięcy, głównie po to, by dowiedzieć się, że piłkarze w Chile wcale nie chodzili spać o 22.00.

Chorwacki szkoleniowiec miał do wyboru dalszą pracę w Jugosławii, gdzie po szczeblach władzy piął się serbski nacjonalista Slobodan Milosević, albo realizowanie się w urokliwym miejscu świata, ze statusem proroka, który przyniósł do kraju absolutnie nową religię futbolową.

– Moim celem jest skoncentrować się na dzieciach. Znaleźć je, stworzyć im warunki do rozwoju, nie mam żadnego innego celu – zapewniał, gdy w 1988 roku przystępował do budowania systemu szkolenia w Colo-Colo. Kto wie, czy to właśnie nie praca Jozicia pozwoliła klubowi suchą stopą przejść przez wydarzenia z przełomu wieków. Na razie jednak nikt nie myśli o żadnym bankructwie, w końcu Colo-Colo dynamicznie rozwija się na wszystkich poziomach. Jozić robi swoje – jak podają chilijskie źródła, przede wszystkim przemierza twardo wszystkie dostępne boiska, poszukując dzieciaków z pracowitością i talentem odpowiednimi, by wzmocnić młodzieżowe zespoły Colo-Colo. Skauting, trenowanie, skauting, trenowanie. Tak wygląda następnych kilkanaście miesięcy. Potem jednak odzywa się u niego tęsknota za rodziną.

– To jedyny powód mojej decyzji: dawno nie widziałem się z żoną i córką. Moja praca dobiegła końca, zostawiłem obszerne raporty, wszystkie inne teorie na temat mojego odejścia nie są prawdziwe – komentował powrót do domu. Szybko potwierdziło się, że wplątywanie rodziny w całą sytuację nie było żadnym blefem czy szukaniem uzasadnień – w Colo-Colo tak szybko zatęsknili za Chorwatem, że już w 1990 roku sprowadzili go razem z całą familią. Tym razem z nową misją: skorzystania z młodzieży, którą sprowadził dwa lata wcześniej i doprowadzenia Colo-Colo do seniorskich triumfów.

Chilijskie pokolenie, jak pisał ESPN o reprezentacji Jugosławii z 1987 roku, rozjechało się po świecie. Część piłkarzy doprowadziła Crvenę zvezdę Belgrad to tytułu najlepszego klubu Europy. Ich trener poprowadził Colo-Colo do tytułu najlepszego klubu Ameryki Południowej.

***

– Dlaczego tu wracam? A dlaczego nie? To wielki klub ze wspaniałymi kibicami, przypomina mi moją ukochaną Zvezdę. Cele? Proste. Mistrzostwo i Copa Libertadores – oznajmił Mirko Jozić dziennikarzom w 1990 roku, gdy “jego ukochana Zvezda” wchodziła na tę samą ścieżkę, co on sam – ścieżkę do tytułu najlepszego na kontynencie.

El Cacique byli wówczas na wznoszącej. Największy kryzys to lata 1973-1985, gdy na przestrzeni trzynastu sezonów tylko trzykrotnie udawało im się wygrać ligę. Za kadencji Arturo Salaha najpierw odzyskali tytuł w 1986 roku, a w 1989 zdobyli go ponownie, po drodze trzy razy dokładając do tego Puchar Chile. Salah zrobił takie wrażenie na całym rodzimym świecie futbolu, że zaproponowano mu przeskoczenie do reprezentacji Chile. Następca w teorii miał dość trudne zadanie – Colo-Colo jeszcze nigdy w swojej ponad 60-letniej historii nie zdołało zdobyć mistrzostwa dwa razy z rzędu. Bezprecedensowej sztuki miał dokonać właśnie Jozić.

Chilijskie media nazwały jego pracę rewolucją. Wprowadził w Colo-Colo ścisły rygor taktyczny, grę diamentem w środku pola, zdecydowanie zwiększył zakres obowiązków i rolę defensywnego pomocnika, zaszczepił w swoich piłkarzach agresję, jakiej w nastawionym na zabawę futbolu Ameryki Południowej dawno nie było. Już wcześniej zadziwiał ustawieniem z trójką obrońców oraz… wymaganiami. Chilijski magazyn El Mostrador wspominał, że piłkarze mówili o nim na równi z podziwem i strachem: popieprzony gringo. Zwłaszcza, że początkowo on sam mówił do nich w kompletnie obcej mowie – i nie chodzi tu jedynie o subtelne różnice między językami używanymi w Jugosławii i Chile, ale również o kwestie czysto taktyczne.

“Nie słuchał się mediów czy doradców, bo nie znał hiszpańskiego”. Z tych samych względów nie nawiązywał bliższych relacji z zawodnikami. Był zdystansowany i wymagający, ale jego metody przynosiły efekty – a tym zdobywał serca zawodników.

– Początkowo kompletnie nie rozumieliśmy o co mu chodzi z tymi rombami i diamentami. Dopiero przy setkach powtórzeń zaczynaliśmy to łapać – opowiadał we wspomnianym El Mostrador bramkarz ekipy, Jose Letelier. – Żądał ogromnej szybkości, intensywności, narzucania takiego rytmu, by przeciwnik nie nadążał. 

Jozić bazował na tych samych metodach, które przynosiły sukcesy w Jugosławii. Nie zaglądał nigdy nikomu w dowód osobisty, ani po to, by sprawdzić miejsce urodzenia na Bałkanach, ani po to, by zerknąć na rubryczkę z wiekiem już podczas pracy w Chile. Centralną postacią drużyny stał się m.in. 20-letni Miguel Ramirez, dołączył do niego rok młodszy Leonel Herrera, świetnie rozwijał się Javier Margas. Niektórzy piłkarze załapali się jeszcze na uformowany przez niego 2 lata wcześniej system szkolenia.

Najpierw udała się bezprecedensowa misja obrony mistrzostwa, po raz pierwszy w historii. Ale kluczowy był rok 1991. Colo-Colo walczyło o przedłużenie krajowej dominacji przy jednoczesnej realizacji planu nakreślonego na lotnisku w Pudahuel, tuż po lądowaniu z rodziną, gdy stało się jasne, że Jozić zacumuje w Santiago na dłużej. Chcemy Copa Libertadores, chcemy być najlepsi.

***

Kluczem była bez wątpienia gra defensywna. W pierwszej szóstce sezonu 1990 znalazły się cztery kluby z ponad 40 straconymi bramkami w 30 kolejkach. Tylko trzeci Union Espanola kapitulował zaledwie 37 razy. Colo-Colo? 22 sztuki w sieci. Przy 60 zdobytych bramkach.

Dyscyplina, agresja, wytrwałość, no i bezprecedensowe podejście do taktyki uczyniło z Colo-Colo drużynę właściwie niepokonaną – jeśli już nie mieli meczu pod kontrolą, potrafili go zarżnąć i zremisować. To wielokrotnie okazywało się kluczem, i do mistrzostwa (10 remisów w pierwszym sezonie), i do zwycięstwa w Copa Libertadores. Tricampeonato było zresztą rodzajem obsesji w Colo-Colo, tak jak swego czasu Decima w Realu Madryt. Trzy tytuły z rzędu zdobyli Magallanes w pierwszych trzech edycjach ligi chilijskiej. By powtórzyć ten sukces, potrzeba było prawie 60 lat starań, no i ręki Jozicia.

Już na starcie Colo-Colo wywiozło bezbramkowy remis z Concepcion. Podziałem punktów przy stanie 0:0 skończył się też mecz z LDU Quito, jedyne stracone wyjazdowe bramki to remis 2:2 w Ekwadorze na boisku tamtejszej Barcelony. Trzy wyjazdy, trzy remisy, u siebie zaś dobrze naoliwiona maszyna. 3:1, 2:0, 3:0. Historia powtórzyła się po wyjściu z grupy – bezbramkowy remis na wyjeździe, zwycięstwo u siebie, ale co ważniejsze – dobrze znany scenariusz udało się odegrać również w finale. Pierwsze spotkanie rozgrywano na stadionie Olimpii w Paragwaju, wówczas był to obrońca trofeum i zdecydowany faworyt starcia. Dla Olimpii był to zresztą już trzeci finał z rzędu, podczas gdy Colo-Colo dopiero drugi raz w historii dotarło do tego miejsca. I co? Po zero. Atut własnego stadionu, jakże ważny w Ameryce Południowej, koncertowo zmarnowany.

Rewanż był formalnością. Colo-Colo w Santiago rozegrało w 1991 roku dokładnie 23 spotkania. Wygrało 18 z nich, przegrało tylko raz. Nie inaczej było z Olimpią, której Luis Perez wsadził dwie sztuki przed upływem dwudziestej minuty. Był 5 czerwca 1991 roku, Mirko Jozić stał się pierwszym europejskim trenerem z triumfem w Copa Libertadores. Tydzień wcześniej Crvena zvezda Belgrad wzniosła w górę Puchar Europy. Wygrywając rzuty karne po bezbramkowym remisie z Marsylią.

***

Według chilijskich mediów Jozić był wynalazkiem i najważniejszą kartą przetargową Petera Dragicevicia, pod koniec lat osiemdziesiątych młodego inżyniera łapiącego futbolowego bakcyla, w latach dziewięćdziesiątych – najważniejszej postaci w klubie, najpierw podczas frakcyjnych walk o stanowisko prezesa, następnie już jako numer jeden zarządzający niedawnym zdobywcą Copa Libertadores. Dragicević miał się zaprzyjaźnić z Joziciem już podczas chilijskiego turnieju w 1987 roku, a następne kroki miały być właśnie efektem tej chemii między bałkańskimi braćmi.

– Zaoferowałem mu pracę od razu po mistrzostwach. Mirko nie miał doświadczenia z klubową piłką, ale miał za sobą wiele lat pracy z młodzieżą. W Jugosławii zaś powoli odczuwano skutki problemów, które nawarstwiały się za życia Tito – opowiadał Dragicević w El Deportivo La Tercera. To o tyle ważne, że bez wątpienia Jozić był odpowiedzialny za legendą, dzięki której Dragicević w roli prezesa pozostał aż do 2002 roku. Nie co dzień w klubach trafiają się wizjonerzy sprowadzający takich kozaków jak chorwacki trener. Eduardo Menichetti, chilijski prezydent klubu w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, miał korzystać z wiedzy i doświadczenia Dragicevicia przy prowadzeniu klubu zarówno od strony sportowej, jak i organizacyjnej. To Dragicević miał być choćby łącznikiem pomiędzy Colo-Colo a rosyjską Ładą, która znalazła się na koszulkach podczas legendarnego sezonu 1991.

Gdy formalnie został prezydentem klubu, dorzucił do tego rekordowy deal z Nike, które stało się nowym sponsorem technicznym. Rosły przychody z praw telewizyjnych, rosły przychody ze sprzedaży biletów na mecze efektownie grającej drużyny. Rosły również wydatki. Dragicević opisuje to jako niezbędne kroki w budowie silnego klubu. Eduardo Menichetti Junior, syn pokonanego przez niego w wyborach konkurenta jako bezmyślne zadłużanie.

– Chodziło wyłącznie o ego, nic więcej – przekonywał w wywiadzie dla Publimetro. – Jedynym celem Dragicevicia było powtórzenie sukcesu mojego ojca, zdobycie Copa Libertadores jako prezydent klubu. To prawda, że stworzył niesamowitą drużynę, ale płacił stratosferyczne kwoty, których chilijska piłka, biorąc pod uwagę rzeczywistość w naszym państwie, nie mogła unieść. W 1997 roku, gdy zespół był najbliżej wygrania pucharu po raz drugi, Ivo Basay zarabiał 35 milionów pesos miesięcznie. To logiczna budowa klubu? 

Dragicević uważał, że logiczna. Podstawy były budowane latami, nadszedł czas spieniężania. Klub, który w 1994 roku miał być zadłużony na około 8 milionów dolarów, co uznawano za stan bardzo skomplikowany, trzy lata później wypracował ponad 20 milionów dolarów przychodu. Wydawało się, że można zwiększyć deficyt, bo to, czego nie uda się opłacać na bieżąco, szybko pokryją zyski m.in. z praw telewizyjnych oraz z tytułu premii za kolejne puchary. Zwłaszcza, że Dragicević sam był przecież członkiem zespołu budującego nowy Monumental, stadion, który w 1989 roku otwarto na nowo, ze zwiększonym limitem miejsc oraz naturalnie podwyższonym komfortem oglądania. Kto mógł się oprzeć wizji, że pasmo sukcesów będzie trwać wiecznie?

I Dragicević, i Jozić byli jednak najskuteczniejsi, gdy wprowadzali europejskie myślenie do nieco zbyt radosnej i przesadnie optymistycznej chilijskiej rzeczywistości. Najgorszy moment w historii obu panów? Cóż, moment, w którym stali się Chilijczykami.

***

– Po starym Joziciu nie było już śladu – pisał El Mostrador. – Stał się Chilijczykiem. Zajęcia przestały być tak wymagające, a w jego drużynie pojawiło się całe stadko pupilków trenera.

Tak wyglądała w praktyce przygoda Jozicia z reprezentacją Chile. Podobnie jak wcześniej Salahowi, tak i jemu sukcesy odnoszone w Colo-Colo przyniosły awans na stanowisko selekcjonera. Tam jednak Jozić nie był już ani czempionem z 1987 roku, gdy musztrował Prosineckiego i Mijatovicia, ani tytanem pracy z pierwszego okresu pracy w Santiago, gdy wymagał od swoich piłkarzy pełnego zaangażowania i zrozumienia, nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że mówi w obcym dla nich języku. W kadrze Jozić miał być już zdecydowanie bardziej rozluźniony, żartował po hiszpańsku ze swoimi zawodnikami, faworyzował dawnych znajomych.

Poprowadził kadrę w ośmiu meczach. Potem na chwilę zakotwiczył jeszcze w Club America, by wreszcie powrócić do Jugosławii. A konkretnie – do prawdziwie swojego miejsca na ziemi, do niepodległej Chorwacji. Dziś Jozić jeszcze momentami przypomina o Colo-Colo w najmniej oczekiwanych momentach. Na przykład gdy jego córka, Lana, która jest projektantką mody i celebrytką, wrzuca na swojego Instagrama fotki w chilijskim t-shircie. W koszulce Colo-Colo świętowała… awans Chorwatów do finału Mistrzostw Świata w Rosji.

Bez Jozicia bardziej skomplikowana była też sytuacja Dragicevicia. On chyba również zbyt mocno zżył się z latynoamerykańskim sposobem myślenia, choć z dzisiejszej perspektywy ocenia: wykonaliśmy po prostu najbardziej potrzebne inwestycje. O ile pierwsza część jego współrządów to właśnie praca nad szkoleniem i młodymi piłkarzami, co niejako uosabiał Mirko Jozić, o tyle druga część, już zupełnie samodzielna, to przede wszystkim grubsze wydatki.

***

– Dragicević twierdzi, że zgubiły go państwowe przekształcenia, które sprawiły, że kluby musiały stać się spółkami. Ale to nie jest prawda. On po prostu zadłużył klub na niewiarygodne kwoty – żalił się Menichetii. – Krytykował mojego ojca, twierdził, że prowadził klub na skały. A sam rozłożył klub w osiem lat.

Różnica zdań między oceną zdarzeń z czasów wspólnych rządów Dragicevicia i papy Menichettiego sięga zresztą przebudowy stadionu Monumental. Dragicević twierdzi, że to on osobiście walczył o kolejnych sponsorów, którzy w zamian za dofinansowanie modernizacji mieli mieć możliwość reklamowania na nowym obiekcie. Menichetti z kolei prostuje, że nie byłoby żadnych remontów, gdyby nie sprzedaż Hugo Rubio do Bolonii – zyski z transferu miały być tak kolosalne, że wystarczyło na inwestycje w infrastrukturę.

– Może na jedną trybunę. Tą, której początkowo nie planowaliśmy – szydził Dragicević w La Tercerze. Nic dziwnego, że i inne zdarzenia ze wspólnej historii rodziny Menichettich i byłego prezydenta Los Albos są postrzegane w nieco odmienny sposób. To co wiadomo na pewno: Colo-Colo zarabiało więcej i więcej, ale i struktura wydatków rosła. Dragicević, który już wcześniej miewał problemy z kreatywną księgowością oraz harmonijną współpracą, grał z coraz wyższymi stawkami.

Kiedy Dragicević został uwięziony w Capuchinos za rzekome uchylanie się od płacenia podatków przez klub, mój ojciec wbrew zdaniu całej rodziny pierwszy poszedł go bronić. Powtarzał nam – w tym wypadku jest niewinny. A co zrobił Peter? Kiedy wygrał wybory, od razu rzucił się do krytykowania mojego taty – ciągnął swoją opowieść Menichetti. Sami Dragicević oczywiście widział to wszystko inaczej. Dwa najpoważniejsze spory – z federacją oraz telewizją – miały dotyczyć domniemanego działania na niekorzyść rosnącego w siłę Colo-Colo. W dodatku według prezydenta klubu, hegemon, który taśmowo dokładał trofea do gabloty miał być łakomym kąskiem dla chilijskiego biznesu.

– Tu wszystko wkoło prywatyzowano, ciągle biznes przejmował kolejne gałęzie do tej pory pozostawione stowarzyszeniom – bronił się Dragicević w programie Cadena Nacional de Vía X. – A Colo-Colo było klejnotem w koronie, który przyciągał mnóstwo biznesmenów. Chcieli to wszystko zgarnąć dla siebie.

Istotnie, sportowo klub pozostał silny nawet po rozstaniu z Joziciem. Lata 1996-1999 to trzy mistrzostwa, Puchar Chile oraz półfinał Copa Libertadores w 1997 roku. Do tego doszedł też półfinał Supercopa Libertadores 1996, czegoś podobnego do wyczekiwanej europejskiej Superligi. Jak wiadomo – żaden z tych sukcesów nie zadowalał Dragicevicia, zwłaszcza biorąc pod uwagę rosnące długi klubu. Im mocniej toniesz, tym nerwowe wykonujesz ruchy. W 1999 roku Colo-Colo miało trzech trenerów w jednym sezonie. Zajęło czwarte miejsce.

23 stycznia 2002 roku, Colo-Colo stało się bankrutem.

***

Pierwsza wersja, forsowana przez Petera Dragicevicia jest taka: nie było żadnego bankructwa, to kontrolowane przejęcie klubu przez duży biznes. Atrakcyjny stadion, wielka marka, ogromny potencjał marketingowy – nic tylko brać. A że Dragicević nie był chętny do ustąpienia ze stanowiska, wpędzono hegemona w kłopoty finansowe, przez co w Colo-Colo zawitał syndyk.

Druga wersja? 30 milionów dolarów długu to dość, by ktoś powiedział stop. ESPN opisywał sprawę dość obszernie, wskazując, że nie chodziło jedynie o wysokość długu, ale też o gotowość do restrukturyzacji całego klubu w celu wyjścia z tej spirali kredytów.

Juan Carlos Saffe, audytor w klubie, zgodził się administrować Colo-Colo w okresie przekształceń. Plan naprawczy zakłada między innymi przekształcenie w pełni prywatną spółkę oraz publiczną zbiórkę, która powinna przynieść około 700 tysięcy dolarów – dość, by przez cztery miesiące klub normalnie funkcjonował – relacjonowali amerykańscy dziennikarze. Wydatki ścięto jednym, mocnym ruchem – jako pierwsze ucierpiały pensje zawodników. Obniżki sięgały 70%, oprócz tego mnóstwo ludzi we wszystkich działach straciło pracę. W Colo-Colo zostali praktycznie sami juniorzy i wychowankowie, wzbogaceni przez byłych piłkarzy, którzy odpowiedzieli na apel władz klubu – kto ma w sercu Eterno Campeon, kto ma w sercu Biel i Czerń, niechaj wraca do Santiago.

Niektórych wychowanków, którzy wtedy dobili do pierwszego składu możecie kojarzyć. Claudio Bravo, rocznik 1983, kiedyś coś tam połapał w Hiszpanii i Anglii. Jorge Valdivia, jeden z najlepszych piłkarzy Copa America 2011 i Copa America 2015, rocznik 1983. Gonzalo Fierro, ponad 400 występów w klubie, 8 tytułów mistrza Chile, rocznik 1983. Łącznie awansowało ich do pierwszej drużyny czternastu. Stary Mirko Jozić musiał się uśmiechnąć – chłopaki mieli po pięć lat, gdy on sam zaczynał stawiać zręby systemu szkolenia w Colo-Colo. Wpasowali się jednak idealnie w jego wizję tworzenia futbolu.

Do klubu dołączył Manuel Neira, który do rodzinnego miasta i zespołu powrócił po wojażach m.in. w Las Palmas. Z Racingu Santander do kraju przyleciał Marcelo Espina, ze Spartaka Marco Villaseca. Trenerem był Jaime Pizarro, jeden z architektów sukcesu w 1991 roku, gdy był jeszcze zawodnikiem Colo-Colo.

Ta unikalna banda w Torneo Clausura, czyli drugiej części ligowych zmagań, zakończonych wielkim świętem w postaci finałowego dwumeczu, zdobyła pierwsze od 4 lat mistrzostwo. Dwumecz odbył się na stadionie Monumental, w sąsiedztwie którego wychowała się większość z uczestników tamtej przygody. Rywalem był znienawidzony, bogatszy i mocniejszy Universidad Católica.

Jedyne zdziwienie – Colo-Colo wygrało oba mecze. Bardziej filmowy byłby tylko come back w rewanżu.

***

W taki oto sposób pierwszy raz w historii chilijskiej piłki, najmocniejszym klubem w państwie został bankrut. Do mistrza rok później dołączył legendarny Ivan Zamorano, który złożył nawet ofertę kupna klubu. Ostatecznie Los Albos zostali przejęci przez spółkę Blanco y Negro zmontowaną oczywiście przez bogatych kibiców tego klubu. W 2006 roku Colo-Colo w pełni się wypłaciło, okres bankructwa został zakończony.

El Cacique uczcili to pierwszym w historii poczwórnym mistrzostwem (tetracampeonata) oraz finałem Copa Sudamericana.

– Straciłem dom i mnóstwo pieniędzy, ale zyskałem pasję i przeżyłem mnóstwo sukcesów. Naród był bardzo szczęśliwy, tego nie da się kupić – puentuje jeden z wywiadów Dragicević. Trudno nie przytaknąć. Bankrut mistrzostwa nie kupi. Ale może je zdobyć.

Fot.Newspix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...