Reklama

Mistrzostwo Polski zdobyte wychowankami, czyli historia Petrochemii z sezonu 1994/95

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

26 kwietnia 2020, 13:44 • 13 min czytania 7 komentarzy

Wiosną 1995 roku byli bohaterami całego Płocka. Ludzie ich kochali, bo wywalczyli pierwszy tytuł mistrzów Polski w historii. Ale ważniejsze od samego trofeum było co innego: że po złote medale sięgnęła drużyna złożona… niemal z samych wychowanków. 14 z 15 piłkarzy ręcznych ówczesnej Petrochemii to byli zawodnicy ukształtowani w klubie od nastolatka. Zawodnicy, których kibice mijali regularnie na deptaku Starego Rynku, z którymi widywali się w lokalnych kinach czy restauracjach. Dlatego byli fanom tak bliscy, dlatego ich sukces cieszył wszystkich podwójnie.

Mistrzostwo Polski zdobyte wychowankami, czyli historia Petrochemii z sezonu 1994/95

***

Odszedł. Ludzie nie chcieli w to uwierzyć, nie mogli pogodzić się z jego decyzją. Andrzej Mokrzki był najlepszym strzelcem drużyny. I całej ligi. Wykonywał rzuty karne, kończył akcje z drugiej linii, szalał na kole. Człowiek-orkiestra. Która nagle przestała grać dla Petrochemii i wybrała zagraniczną przygodę.

Po takiej stracie jakoś głupio było mówić o medalu, nie wspominając o tytule. Szczególnie, że z „Mokrym” w składzie też nie udało się go zdobyć. Ba, w sezonie 93/94 nawet srebrne krążki okazały się być poza zasięgiem. Zamiast płocczan na szyje założyli je zawodnicy Warszawianki. Bolało, ale nie tak bardzo, jak fakt, że mistrzem znowu został odwieczny rywal, kielecka Iskra.

Po odejściu Mokrzkiego nie załamał rąk. Wiedział, że jego sytuacja jest trudna, niektórzy mogliby nawet uznać, że beznadziejna. Zamiast rozczulać się nad sobą i klubem, wziął się za ciężką pracę. Uznał, że skoro niektóre zespoły mogą mieć nieco mocniejszy skład, to jego drużyna musi nadrobić ten fakt przygotowaniem kondycyjnym. W tamtych czasach piłkarze ręczni nie biegali tyle, co teraz. Grało się bardziej na stojąco, zdawał sobie z tego sprawę. Trener Bogdan Zajączkowski miał wizję i nie zawahał się jej zrealizować.

Reklama

***

Znad Wisły na płockie Wzgórze Tumskie prowadzi urokliwa droga składająca się z kilkuset schodów. Gdy jest ciepło, często siadają na nich studenci. Obserwują rzekę i zachód słońca racząc się jednocześnie tanim winem.

Latem 1994 roku w tym miejscu pojawiła się jeszcze inna grupa ludzi. Ich skojarzenia ze schodkami nie mogły być równie piękne. Głównie dlatego, że zamiast na nich siedzieć i delektować się przyjemnym, słonecznym popołudniem, musieli po nich biegać. Setki razy. To bolało, ale nie protestowali. Nie narzekali też, gdy prawie pięćset kilometrów dalej, w Nowym Sączu, zdarzało im się ćwiczyć za jednym razem po trzy godziny. Ci goście nie marudzili, bo liczyli, że katorżnicza praca przyniesie efekt.

***

Pięć punktów. Tyle stracili w pierwszej części sezonu, w jedenastu meczach. Szału nie ma, dramatu też nie. Z pozytywów – w obronie stanowili prawdziwy monolit. Dali sobie wbić tylko 235 goli, o 29 mniej od Iskry. Ci przeklęci kielczanie znowu ich wyprzedzali, ale tylko o punkt. Nieśmiałe myśli o złocie zaczynały kiełkować w niektórych głowach.

Po rundzie rewanżowej musiał je mieć już każdy z Nafciarzy.

Reklama

No bo jak tu nie marzyć o tytule, skoro ograło się u siebie wicemistrza Polski z Warszawy aż 33:22? Jak nie zastanawiać się nad przyszłym triumfem, skoro znalazło się sposób na Iskrę, i to w Kielcach?! Wynik 27:25 był jasnym komunikatem w stronę rywali – zamierzamy was zepchnąć z tronu. W jedenastu meczach Petrochemia straciła tylko punkt.

Przyszedł czas na play-offy.

***

Zadyszka? Zbytnia pewność siebie? A może jedno i drugie? Ósmy w tabeli Hutnik nie mógł nawet marzyć o tym, żeby przeciwstawić się w ćwierćfinale płocczanom, a jednak ograł ich u siebie dwoma trafieniami! Może gdyby drugie spotkanie rozgrywano w Krakowie, bylibyśmy świadkami wielkiej niespodzianki. A tak Zajączkowski odpowiednio zmobilizował swoich ludzi, którzy w Chemiku wygrywają siedmioma i dziewięcioma bramkami (2:1 w meczach). To były spotkania bez historii, podobnie jak półfinały ze Śląskiem Wrocław, zakończone wygraną Nafciarzy 3:0.

***

Bramkarz Andrzej Marszałek wymierzył przeciwnikowi policzek. Nie wytrzymał licznych prowokacji rywali i mimo że był najstarszym, najbardziej doświadczonym zawodnikiem w drużynie, dopuścił się rękoczynu na Dariuszu Wciśle. Była dwudziesta minuta drugiego finału. Mogło się wydawać, że tytuł mistrzowski po raz kolejny wymyka się Petrochemii z rąk.

A przecież rywalizacja zaczęła się dla płocczan tak pięknie. Pierwsze starcie o złoto wygrali 30:28, w drugim mieli pójść za ciosem. Nie spodziewali się jednak, że to ich zawodnik zada go rywalowi. W efekcie sędziowie pokazali “Bibanowi”… znak krzyża, co oznaczało wtedy w piłce ręcznej grę w w osłabieniu jednego gracza do końca meczu, w tym przypadku aż przez 40 minut.

***

Chemik to legendarna płocka hala. Mieściło się w niej maksymalnie 1000 kibiców, ale zazwyczaj byli to fanatycy potrafiący stworzyć niesamowitą atmosferę. O skali ich miłości do klubu świadczyło jedno – na półtorej godziny przed ważnymi meczami na trybunach nie było skrawka wolnej przestrzeni. W tamtych czasach zamiast na numerowanych krzesełkach ludzie siadali na długich ławach, dlatego robili wszystko, by pojawić się w hali jak najwcześniej i zająć perfekcyjne miejsce. Kto się spóźnił, mógł oglądać mniej więcej 80% parkietu. Pozostałe 20 % zasłaniały filary.

I właśnie ci maniacy handballu postanowili zrobić wszystko, żeby ponieść swój zespół do wygranej, mimo gry w permanentnym osłabieniu, które można w tym przypadku porównać do walki 9 na 11 na piłkarskim boisku. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem w Chemiku takiego tumultu, a odwiedziłem ten obiekt pewnie z 500 razy w życiu.

Ci wszyscy ludzie czekali na cud i w 43. minucie go doświadczyli. Petrochemia wyszła wtedy na prowadzenie i nie oddała go już do końca meczu. Doping plus wspaniałe przygotowanie kondycyjne – oto recepta na sukces w beznadziejnej sytuacji.

2:0 i przenosimy się do Kielc. Czy Nafciarze będą świętować pierwszy tytuł mistrzowski w jaskini lwa?

Nie tym razem. Iskra zdołała odpowiedzieć na dwa płockie ciosy swoimi uderzeniami. Chemik po raz trzeci i ostatni miał więc być gospodarzem wielkiego finału ’95.

Kibice, dziennikarze, eksperci, a pewnie i sami zawodnicy spodziewali się meczu, w którym o tytule zadecyduje jeden rzut. Spotkania toczonego nawet nie tyle na ostrzu noża, co żyletki.

Jakież więc było zdziwienie wszystkich, gdy okazało się, że obejrzeli jeden z najbardziej jednostronnych finałów w historii. Petrochemia rozwalcowała w nim Iskrę 33:18. Fani z Kielc nawet przez minutę tego spotkania nie mogli mieć nadziei, że zakończy się ono dla nich sukcesem.

Młody, 36-letni trener Zajączkowski mógł uśmiechnąć się pod imponującym wąsem. Sięgnął po pierwsze w historii klubu złoto, choć latem 1994 roku nawet miejsce na podium wydawało się być poza zasięgiem. Co więcej, dokonał tego za pomocą czternastu chłopaków wychowanych na miejscu plus Krzyśka Wróblewskiego. Gościa z Warszawy, którego wszyscy w Płocku kochali jednak jak swojego.

W tej opowieści nadszedł czas na przedstawienie lokalnych bohaterów z tamtych lat.

***

BRAMKARZE

ANDRZEJ MARSZAŁEK

Król kontry w pierwsze tempo. Słynął z tego, że potrafił podać oddalonemu o 30 m skrzydłowemu piłkę z centymetrową dokładnością. Niewielu bramkarzy przed nim i po nim w polskiej piłce ręcznej posiadło tę umiejętność.

Jedna z największych legend w historii Wisły i to licząc obie sekcje. Zdobył z nią sześć złotych i dziesięć srebrnych medali MP!

Jeszcze po czterdziestce z łatwością łapał rzuty rywali, którzy mogliby być jego synami.

ARTUR GÓRAL

Siła spokoju. Zagrał ponad 100 meczów w reprezentacji Polski, wielu uważa, że gdyby nie ciężka kontuzja, jakiej doznał mając 28 lat, zrobiłby karierę na poziomie Sławomira Szmala.

W życiu nie widziałem na żywo bardziej makabrycznego urazu. W spotkaniu z Pogonią Zabrze Janusz Bykowski spadł na nogę Artura. Trzasnęła kość podudzia. Przerażająca cisza mieszała się w Chemiku z jego upiornym krzykiem. Dziś jest to nie do pomyślenia, ale wtedy na meczu… nie było pomocy medycznej. W oczekiwaniu na karetkę płockiemu bramkarzowi pomagała jego żona, która wbiegła na parkiet i ułożyła sobie głowę zrozpaczonego zawodnika na udach.

JAROSŁAW KRZEMIŃSKI

Ten trzeci.

W mistrzowskiej drużynie pojawiał się rzadko, ale zdaniem Zajączkowskiego najlepiej ze wszystkich bramkarzy bronił rzuty ze skrzydła. Siedzenie na ławce w pewnym momencie kariery irytowało go tak bardzo, że… udał się do domu Marszałka z pytaniem, kiedy Andrzej wreszcie przejdzie na emeryturę. Zawodnicy ówczesnej Petrochemii do dziś płaczą ze śmiechu, gdy wspominają tę anegdotę.

ROZGRYWAJĄCY

WIESŁAW MICHALSKI

W 1995 roku nie brakowało ligowców, którzy najzwyczajniej w świecie… się go bali. W obronie był bowiem kilerem nie do przejścia. W ataku też dawał radę. W jego grze nie było wielkiej finezji, opierała się na sile, ale rzucał wyjątkowo skutecznie. W mistrzowskim sezonie godnie zastąpił Mokrzkiego, to najlepiej świadczy o jego klasie.

PIOTR KLUCZNIK

Jedyny (!) leworęczny rozgrywający w zespole. Potrafił zrobić użytek ze swoich 198 cm wzrostu. Jego rzuty z II linii wielokrotnie ratowały Petrochemii w sezonie 94/95 skórę. Łącznie zdobył  w lidze 110 bramek.

KRZYSZTOF KISIEL

Czytał grę jak nikt inny w klubie. Zajączkowski uważa go za mózg swojej drużyny. Ja: za jednego z największych twardzieli w historii Nafciarzy. Świadczy o tym sytuacja z jednego z finałów Pucharu Polski, kiedy Krzyśkowi złamano nos. Kisiel dowiedział się, że po drugiej stronie ulicy jest szpital, po czym od razu pobiegł na izbę przyjęć, żeby go nastawić. Drobny zabieg przeprowadzono błyskawicznie, a rozgrywający zdążył jeszcze wrócić na parkiet i… zdobyć bramkę, która dała Petrochemii wygraną.

SEBASTIAN MAŃKOWSKI

W zespole wyróżniał się bogatym repertuarem rzutów przy wykonywaniu karnych. Do Płocka wrócił po dłuższej przerwie, w trakcie której grał i studiował w Gdańsku. Z początku niełatwo było mu się odnaleźć w szatni, ale w końcu – dzięki Krzemińskiemu, z którym grał w juniorach – złapał z kolegami dobry kontakt. Wróżono mu międzynarodową karierę, której, niestety, nie zrobił. Z tego powodu w mieście od lat mówi się o nim głównie jako o niespełnionym talencie.

MAREK KRYSIŃSKI

Zajączkowski mówi nam, że prezentował styl „kamikadze”. Czyli wchodził w obronę rywali nie przejmując się za bardzo faktem, że jeden z nich może mu na przykład wybić zęba lub bark. „Efektownie rzucić, szybko do obrony wrócić” – takie było jego hasło. Być może to beztroskie podejście było efektem młodego wieku – w mistrzowskim sezonie liczył sobie zaledwie 19 lat. Podobnie jak Mańkowskiemu, i jemu nie udało się wypłynąć na szerokie wody.

MAREK WITKOWSKI

Zamiast brylować w barwach Petrochemii, wyjechał na studia dzienne do Warszawy. Klub puścił go do stolicy bez żalu, jakoś nie poznano się wtedy na jego talencie.

O ironio, w jednym z turniejów towarzyskich błysnął w barwach AZS-u AWF-u właśnie w meczu z płocczanami. Zajączkowski uznał po namyśle, że ten chłopak mu się przyda. Roczne zesłanie do stolicy zostało zakończone. A Witkowski rozpoczął piękną seniorską przygodę z klubem, którego przez lata był podporą.

Niewysoki jak na rozgrywającego z tamtych lat, mierzy 191 cm. Braki wzrostowe nadrabiał świetną techniką i sprytem. Niektórzy uważają, że urodził się o dekadę za wcześnie, ponieważ jego styl idealnie pasowałby do współczesnej piłki ręcznej.

TOMASZ MARCINIAK

Kumpel Witkowskiego z drużyny juniorów. Kiedy w niej grali, obaj snuli marzenia o zrobieniu międzynarodowych karier. Udało się tylko Markowi, Tomka zatrzymała poważna choroba. Ma stwardnienie rozsiane, przez które musiał przedwcześnie rozstać się ze światem sportu.

SKRZYDŁOWI

PIOTR PIÓRKOWSKI

Praworęczny zawodnik, który… grał na prawym skrzydle. Dziś to sytuacja nie do pomyślenia, wtedy dawał sobie radę, potrafił naprawdę efektownie rzucić z odchylenia.

Na głęboką wodę rzucono go, gdy Krzysztof Wróblewski pauzował przez dłuższy czas z powodu zapalenia opon mózgowych. Piotrek nie utonął, co więcej, świadkowie meczów z jego udziałem uważają, że „pływał” całkiem efektownie.

Do pierwszej drużyny po latach przebił się też jego młodszy brat Mariusz, bramkarz, ale nie zrobił w niej oszałamiającej kariery.

KRZYSZTOF WRÓBLEWSKI

Cała handballowi Polska żyła jego snajperskimi pojedynkami z Robertem Nowakowskim z Iskry. Obaj byli skrzydłowymi z najwyższej półki, do dziś kibice wspominają ich wkrętki z zerowego kąta, którymi pokonywali czołowych bramkarzy w kraju i w Europie.

W mistrzowskim sezonie był kapitanem drużyny, został też królem strzelców. Następnie… poszedł w ślady Mokrzkiego i złamał serca kibicom. Dlaczego odszedł z Petrochemii? Tak wyjaśniał to w rozmowie z klubową stroną, w 2012 roku: „Trochę mi się zespół rozsypał. Moi przyjaciele Wiesiek Michalski i Piotrek Klucznik powyjeżdżali za granicę. W Płocku stworzyła się trochę inna atmosfera, która niekoniecznie mi odpowiadała. Powiem szczerze, że miałem również potrzebę finansową. Kończyłem studia i coś trzeba było z sobą zrobić. Ciągnęło mnie do zmian, bo bałem się, że wpadnę w rutynę. W wakacje dosyć przypadkowo trafiłem na trening Saarbrucken, gdzie zaproponowano mi grę.”

DOMINIK JAKUBIAK

Ma ponad 190 cm wzrostu, jak na skrzydłowego było to wówczas naprawdę sporo. Zajączkowski zachęcał go więc do rzucania po obiegu, czyli po zejściu z lewej strony parkietu do środka. W tym elemencie był wówczas najgroźniejszym zawodnikiem w Polsce.

Z Wisłą zdobył jeszcze jeden tytuł, w 2002 roku. Potem wyjechał do Francji, w której mieszka do dziś. Jego syn Patryk ma 20 lat i zapowiada się na niezłego gracza.

ARTUR NIEDZIELSKi

Król przechwytów – często stał na tak zwanej „jedynce” i próbował przejąć podania rozgrywających, a następnie ruszyć na bramkę rywala z kontrą. Być może był wówczas najszybszym zawodnikiem w ekstraklasie. Kluczowa postać w defensywnym systemie Zajączkowskiego.

Wraz z Markiem Witkowskim był autorem jednego z najgłośniejszych transferów tamtych lat. Oto dwaj rodowici płocczanie postanowili… odejść do Iskry. Szok, skandal, niedowierzanie.

W Kielcach nie zostali jednak na długo, uznali bowiem, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

OBROTOWY

MICHAŁ DĘBSKI

Straszny dynamit w grze z kontrataku. Był szybki i wytrzymały, nauczył się biegać jako nastolatek, kiedy z powodzeniem startował w przełajach. Bardzo trudny do przejścia w obronie. Jak wspomina Marek Witkowski, „Michał nie reagował na zwody przeciwników”.

Te wszystkie cechy muszą imponować, bo przecież po pierwsze mówimy o kołowym, po drugie o gościu, który ma tylko 186 cm wzrostu.

TRENER

BOGDAN ZAJĄCZKOWSKI

Przez osiem lat pobytu w klubie zawsze zdobywał medal mistrzostw kraju. Udana praca w Płocku zaowocowała podpisaniem kontraktu ze Związkiem Piłki Ręcznej w Polsce.

Zajączkowski był ostatnim selekcjonerem kadry przed Bogdanem Wentą. Niestety, nie mógł pochwalić się takimi sukcesami, jak jego następca. Jego największym osiągnięciem było 10. miejsce na MŚ w Portugalii. Szału nie ma, ale też trzeba pamiętać, że doświadczeni zawodnicy tamtej drużyny prezentowali o klasę niższe umiejętności niż gwiazdy kadry Wenty. Przyszli medaliści mistrzostw świata byli z kolei wtedy jeszcze za mało doświadczeni, by postawić się najlepszym.

W 2006 roku powrócił do Wisły, z którą podczas drugiej kadencji sięgnął po złoto i srebro MP, a także dwa krajowe puchary. Dziś pracuje w Płocku, jako zastępca dyrektora Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Jest też aktywny sportowo – biega półmaratony – i muzycznie: potrafi… grać na saksofonie.

LEKARZ

ZBIGNIEW OŚKA

Przedmeczowa prezentacja drużyny zawsze miała jednego bohatera – klubowego lekarza. Za każdym razem zbierał największe brawa od kibiców, w tym aspekcie Marszałek czy Wróblewski nie mogli się z nim równać. Skąd ta szalona popularność? Otóż na co dzień pracował w zakładowej przychodni Petrochemii, w której leczył wielu fanów, dlatego traktowali go z niesamowitą estymą.

Zajączkowskiemu imponowało jego oko do urazów – kiedy jakiś zawodnik doznał kontuzji na meczu lub treningu, Ośka od razu diagnozował co się stało. Późniejsze prześwietlenia prawie zawsze potwierdzały opinię pana doktora Zbigniewa.

****

Konfetti po zdobyciu tytułu zostało posprzątane, złote medale odstawiono na półki, alkohol wyparował już z organizmów. Czas na urlop? Niekoniecznie, bo do wygrania było coś jeszcze – Puchar Polski.

Bogdan Zajączkowski nie zamierzał odpuszczać tych rozgrywek. Wizja zdobycia podwójnej korony była dla niego zbyt smakowita.

***

W 1995 roku kibice Petrochemii musieli mieć mieszane wrażenia, gdy myśleli o… Mielcu. W tym mieście piłkarze nożni “przyklepali” spadek z ekstraklasy w debiutanckim sezonie. W tym mieście ich koledzy z sekcji szczypiorniaka stanęli naprzeciwko Iskry w finale krajowego pucharu.

Czy musimy kogoś specjalnie przekonywać, jak bardzo zdeterminowani byli kielczanie, żeby zrewanżować się Nafciarzom za kompromitującą porażkę z Chemika? Chęć wygranej w ich szeregach była poza jakąkolwiek skalą. Chcieć to móc? Cóż, nie w tym przypadku. Drużyna Zajączkowskiego jeszcze raz pokazała rywalom miejsce w szeregu, choć tym razem ich nie zmiażdżyła. 31:29 i szczęśliwi po robocie Nafciarze mogli zaśpiewać słynną pieśń “puchar jest nasz, puchar do nas należy!”.

Petrochemia była pierwszą drużyną od 21 lat, która zdobyła zarówno mistrzostwo, jak i krajowy puchar. Kibicom wydawało się, że w następnych sezonach chłopcy z Płocka zdominują ligę. Nie mogli wtedy wiedzieć, że kilku z nich szybko opuści klub, a na kolejne mistrzostwo Nafciarze będą czekać aż siedem długich lat…

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix.pl, Andrzej Zarębski

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...