Na początku trwającego tygodnia Ruch Chorzów świętował swoje stulecie. Dla polskiego futbolu to klub absolutnie legendarny. 14-krotny mistrz Polski, o którego sile stanowili Ernest Wilimowski, Gerard Cieślik, Krzysztof Warzycha czy Mariusz Śrutwa. Obchody ze względu na trwającą pandemię były o wiele mniej huczne niż powinny, ale występy w czwartej klasie rozgrywkowej również nie dają wielu powodów do optymizmu. O nadziejach na przyszłość, powiedzonkach Oresta Lenczyka czy podejściu Jerzego Wyrobka rozmawiamy ze znanym aktorem i byłym spikerem Ruchu – Bogdanem Kalusem. Zapraszamy!
Jakie uczucia targają panem przy okazji tego wyjątkowego jubileuszu?
Skoro teraz jest moda na retro, bo meczów na żywo nie możemy przeżywać, to nie miałbym nic przeciwko temu, aby cofnąć się o te sto lat. Ekstraklasa w Chorzowie zawitała przecież w 1927 roku, a już nie wspominam o latach 1933-1939, gdy Ruch wywalczył pięć i pół tytułu. Na marginesie uważam, że gdyby jednak nasza liga w tym sezonie nie wróciła i mistrzostwo przyznano teraz Legii, to per analogiam tytuł za przerwany sezon przez II Wojnę Światową też powinien trafić do Ruchu. Przez 95 lat mój klub miał się dobrze, momentami nawet wspaniale, a w najgorszym razie średnio. To, co się działo przez ostatni czas woła jednak o pomstę do nieba. Niestety ludzie będący u władzy wprowadzili raczej nierząd niż rząd. Już jeden pan w warszawskiej Polonii zniszczył historię polskiej piłki, inny pan wcześniej w Widzewie, podobnie stało się w Ruchu. Bawiły mnie wypowiedzi różnych działaczy o niebieskich sercach. Oni je zamienili na niebeskie portfele. Byłem blisko tego klubu około dwadzieścia lat temu i już wtedy mówiło się różne rzeczy o władzach, ale nie ma porównania z działaniami od spadku z Ekstraklasy. A przecież już chwilę wcześniej ktoś wpadł na szaleńczy pomysł zatrudnienia przesympatycznego człowieka i świetnego piłkarza Krzysztofa Warzychy, który jednak trenerem był żadnym. Wszystko, co działo się później to już stroma równia pochyła, a ruchy panów Smagorowicza i Patermana – “mistrzostwo świata”.
Wiąże pan nadzieje z postacią obecnego prezesa Seweryna Siemianowskiego?
Znamy się od lat i wierzę w jego dobre intencje. To człowiek stamtąd, który grał dla Ruchu i spędził w klubie całe swoje życie. Postrzegam go też jako kogoś, kto nie będzie kombinował, aby uszczknąć kawałek tortu dla siebie.
Zwłaszcza, że za wiele tego tortu nie zostało…
To jest inna historia, ale zawsze jeszcze trochę się znajdzie. Jego osoba spowodowała, że nowy projekt cieszy się niebywałym wsparciem kibiców. Bardzo mi się podoba choćby pomysł założenia Stowarzyszenia Wielki Ruch, które zbiera pieniądze i przerzuca je do klubu na najpotrzebniejsze rzeczy. Przecież przed sezonem brakowało kasy nawet na wodę mineralną, odżywki dla zawodników czy proszek do prania.
Co z budową nowego stadionu?
Kiedy Ruch 41 lat temu zdobywał mistrzostwo Polski już wtedy był pomysł, aby przenieść klub do Świętochłowic na nowo wybudowany obiekt Skałka. W tym czasie miał powstać nowy stadion dla Ruchu, ale stoimy cały czas w tym samym miejscu. W latach 90., gdy Canal+ wprowadził rygory odnośnie do montażu krzesełek czy mocy oświetlenia, to rzeczywiście obiekt został delikatnie zmodernizowany. Każdy jednak mówił, że to taka prowizorka i niestety trwa ona do dziś. Mam apel do kolejnych kandydatów na prezydentów Chorzowa: dajcie sobie siana z zapewnieniami o budowie stadionu dla Ruchu. Miasta w tej chwili na to nie stać i te obietnice to tylko czcze gadanie.
Jaki to powinien być obiekt?
Dobrze byłoby wziąć przykład choćby z Ostrowca Świętokrzyskiego, który za środki unijne wybudował kameralny, ale przystający do potrzeb stadion. Już nie chce wracać do snów o potędze pana Smagorowicza, który opowiadał, że Ruch będzie grał na Stadionie Śląskim. Z czym do ludzi? Przecież chyba nikt nie chce oglądać wielkich stadionów świecących pustkami, tak jak ma to miejsce we Wrocławiu i Gdańsku. Obiekt na 12-15 tysięcy widzów byłby idealny. Zresztą powiedziałem to kiedyś Smagorowiczowi, że z mojej perspektywy faceta, który występuje dla ludzi – zawsze lepiej grać dla mniejszej, ale pełnej sali niż na pustym gigancie. Nie potrafił tego zrozumieć, lecz tutaj też pewnie chodziło o to, że niektóre rzeczy choćby przy wynajmie skyboxów trudniej ukryć na mniejszym stadionie.
Pamięta pan swój pierwszy mecz na Ruchu?
Tak. To był rok 1968. Miałem wtedy trzy lata.
I zapamiętał pan?
Oczywiście. Dlatego, że zbierałem wtedy autografy piłkarzy. Wtedy podchodziło się pod budynek klubowy, gdzie zresztą do dzisiaj są szatnie i trybuna. Zostałem wprowadzony przez małe okienko, a potem wypychali mnie z niego piłkarze Ajaksu Amsterdam. To był bowiem mój pierwszy mecz, tak wynika z pamiętnika. Ruch przegrał wtedy 1:2, a z boiska wyleciał Johan Cruyff, bo nie potrafił sobie poradzić z Jurkiem Wyrobkiem. Dobrze pamiętam tytuły z lat 1974 i 1975 za kadencji Michala Vicana. To była najlepsza drużyna Ruchu, którą widziałem na żywo, bo wcześniej oczywiście świetną robotę robiły ekipy Peterka, Wodarza, Wilimowskiego czy Cieślika. Kolejne wspomnienia to sensacyjny tytuł w 1979, jeszcze bardziej zaskakujący w 1989 i pół godziny, gdy Ruch był mistrzem w 2012 roku. Byłem też na słynnym meczu, gdy Janusz Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki…
To były baraże o utrzymanie z Lechią w 1987 roku, po których Ruch zresztą spadł z Ekstraklasy.
Ruch po raz pierwszy przeżył spadek. W powrocie na pewno pomógł zakaz transferów, jaki został nałożony na klub. Udało się utrzymać skład, który później był nawet w stanie zdobyć mistrzostwo. Chociaż w tamtych czasach każdy, kto chodził na mecze wiedział, że dzieją się dziwne rzeczy. Ruchowi odbierano choćby punkty za niby kupiony mecz z Zagłębiem Lubin, ale z dzisiejszej perspektywy, to są już sprawy nieważne.
Jakie ma pan wspomnienia z Gerardem Cieślikiem?
Spotykaliśmy się w kawiarni klubowej, która normalnie była czynna. Codziennie około 11 czy 12 wpadali tam starsi kibice, działacze czy też będący po treningu piłkarze. Atmosfera była bardzo rodzinna, dopiero w późniejszych latach trochę się to zatraciło. Pan Gerard potrafił tak opieprzyć piłkarzy, jeśli zagrali słabszy mecz, że aż w pięty szło. Często opowiadał też jak za jego czasów grali za talony na gęsi, kaczki czy kury, a my pękaliśmy ze śmiechu. Swoją drogą, ciekawa analogia do dzisiejszych czasów, gdzie kibic Górnika Zabrze rozdaje piłkarzom po meczach koguty. Mówił również, że za wyjazd na Igrzyska do Helsinek w 1952 roku dostał wełniany sweter, co było bardzo symptomatyczne dla wczesnego PRL-u. Za jego czasów zawodnicy potrafili pracować po cztery godziny w Hucie Batory. Później już przestawali, ale cały czas była ona patronem Ruchu. Potem pan Gerard podupadł już niestety na zdrowiu i chyba niektórzy zbytnio ufali jego zmysłowi do niektórych zawodników. Wciąż bowiem był w zarządzie, który nawiasem mówiąc składał się z 25 osób. Wystarczyło, aby jedna z nich nie zgodziła się na jakiś transfer i go nie robiono. Wielu piłkarzy w ten sposób skreślono, a wśród nich było dwóch braci Gruzinów, którzy kiedyś przyjechali na testy. Według między innymi pana Gerarda byli za słabi na Ruch Chorzów, a później Szota zagrał w Ajaxie i Rangersach, a Arczil w NAC Breda czy FC Koln.
Ostatnie do dziś wielkie triumfy Ruchu czyli mistrzostwo z 1989 roku oraz Puchar Polski z 1996 roku łączy postać Jerzego Wyrobka. Co miał takiego w sobie ten trener, że z zespołami wciąż żywo kojarzącymi się z zapleczem ekstraklasy zdobywał trofea?
Przede wszystkim był normalnym facetem. Potrafił zbudować niezwykle ciepłą atmosferę w szatni. Nigdy o nikim złego zdania nie powiedział, więc piłkarze wskoczyliby za nim w ogień. Różnie toczyły się jego losy, ale był jednym z tych trenerów, którym zawsze na sercu leżało dobro Ruchu. Podobnie było z Edkiem Lorensem i Waldkiem Fornalikiem. Proszę zauważyć, że większość największych sukcesów w historii Niebiescy odnosili właśnie, gdy prowadzili ich trenerzy związani z tym miastem. Czasem też załapali się Słowacy, jak Michal Vican czy nawet ostatnio Jan Kocian. Gdy wracam pamięcią do 1996 roku, to myślę, że Puchar udało się wygrać na fali entuzjazmu po wywalczeniu awansu do Ekstraklasy. W finale na stadionie Polonii w Warszawie to Bełchatów musiał, a Ruch tylko chciał. To pomogło piłkarzom, a później otwarty autokar jeździł po centrum Chorzowa do wczesnych godzin porannych. Jurek Wyrobek idealnie potrafił oddzielić czas pracy od zabawy. Jeżeli ktoś dobrze to pojmował, to w jego zespole funkcjonował bardzo dobrze.
W 1998 Ruch sensacyjnie zagrał również w finale Pucharu Intertoto z włoską Bologną wcześniej eliminując choćby Austrię Wiedeń. Drużynę prowadził wtedy inny trenerski oryginał Orest Lenczyk.
To jeden z moich ulubionych trenerów, jakich miałem kiedykolwiek zaszczyt poznać. Człowiek niezwykle inteligentny o specyficznym poczuciu humoru, które mi akurat odpowiada. Akurat w jego czasach byłem spikerem, ale wykonywałem też czynności związane z funkcją rzecznika prasowego. Prowadziłem choćby konferencje, na których wypowiedzi pana Oresta rozbrajały mnie do łez. 1998 rok to o tyle zabawna historia, że trener Lenczyk był nastawiony na odejście. Po sezonie powiedział, że zabiera manatki i ledwo dał się namówić na tą Austrię. Mariusz Śrutwa opowiadał kiedyś o tym, jak wyglądał powrót z Wiednia po zwycięstwie 1:0. Jeden z wiceprezesów miał w rodzinie kogoś, kto prowadził winiarnię, więc sporo tego trunku w autokarze się znalazło. Pan Orest też lubił czasem tego napoju greckich bogów się napić, choć oczywiście bez przesady. Po chóralnych śpiewach drużyny “każdy to powie, Oreście, zostań w Chorzowie” nie miał wyjścia i pozostał na stanowisku. Pamiętam początek jego ówczesnej kadencji, która zarazem była już drugą, a przecież w sumie w Ruchu pracował trzykrotnie. Przyszedł do klubu w 1996 roku i na pierwszej konferencji prasowej powiedział dziennikarzom, że jego numer telefonu się nie zmienił. Jednocześnie poprosił tych, którzy go nie mają o zapisanie. Wszyscy wyciągnęli pośpiesznie kartki, po czym pan Orest podał numer do sekretariatu klubu. Sam wówczas telefonu komórkowego nie miał.
W finale z Bologną Ruch miał większe szanse na wyjeździe. Przegrał 0:1, ale prowadził równorzędną walkę. W Chorzowie już było gorzej, bo Włosi przyjechali choćby z Giuseppe Signorim czy Kennethem Anderssonem, więc paka była świetna. Pamiętam, że po powrocie z Bolonii wszyscy narzekali na włoskich działaczy, bo choćby wodę mineralną wystawiono piłkarzom na środek boiska. Na początku sierpnia momentalnie zaczęła mieć ona temperaturę wrzenia, więc trudno było się nią orzeźwić. Pan Orest też został w dziwny sposób potraktowany przez trenera Bologni, ale nie wiem dokładnie, o co chodziło. Pamiętam natomiast jego słowa, że nie ma opcji, aby usiadł z nim przy jednym stole podczas konferencji. Rzeczywiście tak się skończyło, bo najpierw trener włoski odpowiadał na pytania dziennikarzy, a później Lenczyk. Podsumował on ten dwumecz jednym zdaniem: generalnie wykończyli nas Ruscy. W obydwu meczach gole strzelał Igor Koływanow.
Oresta Lenczyka się kocha albo nienawidzi. W tamtych czasach cieszył się raczej dużą sympatią, ale pamiętam też akcje dziwne. Kiedyś poszedł obejrzeć mecz rezerw, których trenerem był wtedy Mirosław Bąk. Też legendarna postać i facet, który strzelił parę bramek dla Ruchu choćby w 1989 roku. Wówczas w drugiej drużynie występował młody Damian Gorawski i właśnie jego intensywnie obserwował pan Orest. W pewnym momencie przyszły reprezentant Polski zmarnował jednak niesamowitą sytuację na strzelenie gola. Lenczyk zawołał go więc na ławkę rezerwowych. Przestraszony Damian przybiegł, po czym usłyszał od trenera: masz tutaj notes i weź autograf od “Wilusia”. A “Wilusiem” był właśnie trener Bąk.
Wziął?
Wziął, a potem jeszcze trener Lenczyk mu powiedział: jak już masz autograf, to zapytaj się trenera Bąka, jak się strzela gole w takich sytuacjach.
Rozmawiał WOJCIECH PIELA
Fot. 400mm.pl