– Kobiety potrafią być wspaniałym wsparciem. Natomiast piłkarz jest szczególnie narażony również na drugi typ kobiet, które, gdy pieniądze przestaną spływać, po prostu się odwrócą. Traktują zawodnika jak skarbonkę. Sterują nim. Widziałem, jak za namową żony, ktoś inwestował w biznesy, które okazywały się całkowicie bez sensu. Tracili wszystko. Pamiętam też jak piłkarz uwikłał się w spółkę, gdzie miał 49% praw do niej, 50% należało do żony, a 1% do teściowej. I został puszczony z torbami. Stracił wszystko, gdy rozwaliło się małżeństwo. Przejęła cały majątek. Nie udało mu się odbić. To go załamało. Od tamtej pory funkcjonował na marginesie – dziś w cyklu „Solidny ligowiec” rozmawiamy z Bogdanem Pikutą, cenionym w latach dziewięćdziesiątych napastnikiem Widzewa, GKS-u Katowice, Górnika Zabrze, KSZO, Stali Stalowej Wola i Rakowa. Pan Bogdan opowiada o tym kto w lidze najwięcej palił, dlaczego trzeba było iść ze starszyzną na piwo, jak upadł jego transfer do Portugalii, a także jak razem z Romanem Miszczakiem spadł w przepaść podczas biegania po górach na obozie kondycyjnym.
***
Debiutował pan w Ekstraklasie od razu z golem. Niezłe wejście do ligi.
Tak się złożyło, że w Górniku Zabrze zapanowała plaga kontuzji, więc otworzyła się szansa i w zasadzie zaraz po przyjściu z czwartoligowej Victorii Jaworzno dostałem okazję zagrania. Mecz wyjątkowy, bo akurat z mistrzem Polski, Lechem Poznań, który miał pakę niesamowitą z Jurkiem Brzęczkiem czy Dariuszem Skrzypczakiem. Zostałem rzucony na głęboką wodę.
Pamiętam, z dziewięć razy poszedłem przed meczem do ustępu. Przeżywałem bardzo – pełny stadion, rodzina na trybunach. Czułem presję, co tu ukrywać. Świętej pamięci Piotruś Jegor, kapitan zespołu, podszedł, pogadał, trochę mnie uspokoił. A nawet więcej – zaprowadził mnie do masażystów, a ci… nafaszerowali mnie węglem, żeby to zatrzymać.
Wyszedłem na mecz i… kopałem się po czole. Już była zmiana gotowa za mnie, gdy udało się strzelić – poszedłem w ciemno, strzeliłem, piłka poszła między nogami obrońcy i wpadła do bramki. Nerwy puściły.
Dość niecodzienne – z czwartej ligi do bardzo mocnego wówczas Górnika. Jak to się panu udało?
Na mojej drodze stawali ludzie, którzy pomagali mi spełniać marzenia. Już w Victorii Jaworzno trenerzy – choćby Mirosław Stadler, Andrzej Śliwiński, Alojzy Łysko – trenowali nas indywidualnie, czyli coś, na co stawia się dzisiaj. Pan Alojzy zabierał wyróżniających się zawodników na treningi pierwszego zespołu – tak wpadłem mu w oko i zacząłem grać w pierwszej drużynie.
W Victorii trochę postrzelałem bramek, zrobiło się o mnie głośno, pojawiły się różne opcje. Zanim trafiłem do Górnika, miałem testy w kilku klubach: Ruch Chorzów, Zagłębie Sosnowiec, a także Widzew Łódź. Najkonkretniejszy był Widzew. Strzeliłem parę ładnych bramek w sparingach u trenera Władysława Żmudy. Później miał do mnie nawet pretensje, że mu z Widzewa „uciekłem”…
Ciekawa historia była taka, że zabrał mnie do Łodzi pan Andrzej Włodarek, który pośredniczył wtedy transferach. Przyjechał do domu moich rodziców. Ja akurat byłem na praktykach w technikum górniczym. Ojciec przyjechał do mnie wystraszony, że jakiś człowiek o mnie wypytuje, co więcej, nie chce zdradzić imienia i nazwiska – tylko mówi, że jest z łódzkiego. Dopiero potem się wyjaśniło. Pan Andrzej skontaktował mnie też z Rysiem Czerwcem, który także jest z Jaworzna. To Rysiu zawiózł mnie do Łodzi na treningi.
Jak traktował pan swoje technikum górnicze? Liczył się pan z tym, że będzie pracował w zawodzie, czy wierzył, że będzie zawodowym piłkarzem?
Chodziłem tu, ale do klasy sportowej przy Victorii Jaworzno. To było tak zorganizowane, że jeśli nie wyjdzie w sporcie na większą skalę, to będę miał etat i ewentualnie będę grał w Victorii. Na pewno na wczesnym etapie grało sporo chłopaków lepszych ode mnie. Bywało, że oni jechali na zawody szkolne, a ja zostawałem. Ale byłem cierpliwy. I żyłem marzeniami. Zawsze powtarzam: w młodym wieku trzeba żyć marzeniami. Kiedy jak nie wtedy? To są w istocie nieuświadomione cele.
Jak się pan odnajdywał w szatni Górnika wchodząc tutaj jako młody chłopak?
Ja nigdy nie chciałem problemów. Wolałem ustąpić. Byłem trochę cichy. Tak samo w drużynie. Byli tam Tomek Wałdoch, Darek Koseła, Rysiu Staniek, Marek Kostrzewa, czyli mocne charaktery, liderzy szatni. Człowiek się w tej szatni za bardzo nie odzywał. Wolałem obserwować. Wspomniany Marek: miał wtedy blisko czterdzieści lat, a można się było od niego nauczyć, jak pewne nieuniknione, związane z wiekiem niedomagania fizyczne nadrabiać niesamowitą inteligencją, czytaniem gry. Towarzystwo poważne: doświadczona szatnia, reprezentanci, olimpijczycy. Luźniej było na chrztach. Pamiętam, miałem na chrzcie w Górniku udawać żołnierza i strzelać do wyimaginowanych wrogów.
W piłce przeszkadza, gdy jest się takim cichym?
Ja na tym dobrze wychodziłem. Swoje zdanie trzeba mieć, to jasne. Ale niektórzy tego nadużywali i to ich gubiło. Ja wolałem, żeby przemawiał za mnie trening, boisko.
Dużo osób paliło w tamtej szatni?
To było nagminne. Ale chyba nikt nie palił tyle co Janusz Jojko w GKS-ie Katowice. Może jeszcze tylko Mariusz Luncik. Palono jednak w każdej szatni, w której byłem. Niektórzy traktowali to jako odskocznię przed meczem – chociaż parę razy się zaciągnąć dla koncentracji, dla pewnego rytuału. Byli tacy, co potrzebowali „dotlenić się” w przerwie. Piłkarze niby się ukrywali, ale to było pozorne. Zabawne było to, że trenerzy o wszystkim wiedzieli, ale przymykali oko. Znali swoją szatnię. Trudno się było nie śmiać, gdy trener wszedł do szatni, w powietrzu unosił się dym, czuli go wszyscy, a szkoleniowiec udawał, że nic nie czuje. Czasem nawet wychodził, bo nie chciał złapać piłkarza na paleniu papierosów. Była taka sytuacja, gdy trener szedł do ubikacji – tam napalone. Jeszcze się papieros zostawiony pali, bo piłkarz nie zdążył peta zgasić. Albo sobie go zostawił na potem.
Pan palił?
Nie, nigdy nie zapaliłem papierosa w życiu. I całe szczęście. Bałem się palenia papierosów.
Wspomniał pan o Januszu Jojce. To ile palił?
Nie byłbym w stanie tego obliczyć. Czy przed treningiem. Czy po meczu. Zawsze ta fajurka musiała być. Janusz wyróżniał się ilością palonych papierosów, ale pamiętam też Tomka Łapińskiego. Tomek palił tak majestatycznie. Delektował się. Oprócz palenia zawsze kręcił palcami wąsa.
Jak dobry był świętej pamięci Henryk Bałuszyński, z którym grał pan w Górniku Zabrze?
Heniu kojarzy mi się z takim naturalnym ciągiem na bramkę. Lekkość poruszania się. Zawsze wiedział intuicyjnie w którą stronę pójść, jak ustawić się do rywala. Miał też to depnięcie, uciekał obrońcom. Całkiem inny napastnik niż świętej pamięci Boguś Cygan, który w zasadzie opierał się głównie na dograniu w pole karne, gdzie wykorzystywał znakomitą skuteczność. Lis pola karnego. Wiedział jak cwaniacko zdobyć bramkę, nawet w sytuacjach, gdy wydawało się, że już nic z tego nie będzie.
Grał pan tu też z Dariuszem Jackiewiczem, barwną postacią tamtych lat.
Johny był podatny charakterologicznie na różnego rodzaju zabawy. Gdyby podchodził do swoich obowiązków w stu procentach poważnie, osiągnąłby dużo więcej. Papiery na reprezentanta Polski. Natomiast zarazem ten charakter sprawdzał się na boisku, bo Johny niczego się nie bał. Na jakiego boisko by nie wychodził, nieważne na jakich rywali – grał bez kompleksów, był zawsze skory do wyzwań. Darek był gościem, który miał „light” na wszystko. Miało to więc wady i zalety, bo myślę, że ja, jako pokorniejszy, w pewnych kwestiach zyskiwałem, ale brakowało mi czasem takiej odwagi boiskowej, którą miał Johny.
Wychodził pan z szatnią na miasto?
Nie chodziłem za dużo, w młodym wieku poznałem późniejszą żonę i do niej jeździłem. Ale całkiem wychodzić się nie da. Jeśli ktoś nagminnie unikał na przykład piwa po treningu, mógłby zostać uznany jako ktoś, kto się nie integruje, nie dba o atmosferę. Z tym, że jest różnica między wypiciem jednego czy dwóch piw, a siedzeniem do rana.
Grał pan kiedyś ze skacowanym zawodnikiem?
Grałem. Nawet w pierwszej lidze, dzisiejszej Ekstraklasie. To było przykre, bo mowa była o gwieździe zespołu. Brak świadomości, brak odpowiedzialności. Ja, młody, co mogłem mu powiedzieć.
Jak reagowała starszyzna?
Wychodziła z założenia, że raz może się zdarzyć. Ktoś może przyszwarcować. Ale jak to zdarzało się nagminnie, zespół tracił do kogoś takiego zaufanie. Rada drużyny była takim bezpiecznikiem, cokolwiek się działo. Ale niestety, niektórym nie da się pomóc.
Co jest większym zagrożeniem dla piłkarza, hazard czy alkohol?
To często jest połączone. Ktoś idzie w hazard, a jak tam mu nie wyjdzie – zaczyna się alkohol. Jedno i drugie czyni spustoszenie w życiu. Mnie to nie dotknęło, ale widziałem jaka to tragedia tych ludzi, ale też ich rodzin, w tym dzieci. Choć nie raz bywało, że żona też nie pomagała piłkarzowi, starała się podejmować decyzje za zawodnika.
Włączał się syndrom żony Grundola?
Kobiety potrafią być wspaniałym wsparciem. Natomiast piłkarz jest szczególnie narażony również na drugi typ kobiet, które, gdy pieniądze przestaną spływać, po prostu się odwrócą. Traktują zawodnika jak skarbonkę. Sterują nim. Widziałem, jak za namową żony, ktoś inwestował w biznesy, które okazywały się całkowicie bez sensu. Tracili wszystko. Pamiętam też jak piłkarz uwikłał się w spółkę, gdzie miał 49% praw do niej, 50% należało do żony, a 1% do teściowej. I został puszczony z torbami. Stracił wszystko, gdy rozwaliło się małżeństwo. Przejęła cały majątek.
Udało mu się odbić?
Niestety nie. To go załamało. Z przykrością powiem, że funkcjonował od tamtej pory na marginesie. Hazard, alkohol, owszem, to zagrożenia, ale kobiety też – choć oczywiście mówię o skrajnych przypadkach.
Dużo pan widział takich historii, gdy piłkarz był wykorzystywany przez płeć przeciwną?
Tak. Myślę, że wielu nie zdawało sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Robili coś w dobrej wierze, ufali. Ale podkreślę – znam też takich, którzy z pomocą swoich partnerek genialnie inwestowali, a kobiety były ich opoką.
Pan zarobił kiedykolwiek większe pieniądze, które można było zainwestować?
Nie. Jak porównuję finanse z czasów, kiedy ja grałem, do dzisiejszych warunków, to jestem w szoku. Sumy są nieprawdopodobne. Ja grałem w fajnych drużynach, mocnych, ekstraklasowych – dziś grając w takich można się ustawić. Wtedy nie było takich możliwości.
Pana największy wydatek w czasach piłkarskich?
Samochód. Mieszkanie. Nic kontrowersyjnego. Byłem typem człowieka, który wolał zrobić sobie poduszkę finansową, bo różnie może być. Racjonalnie podchodziłem do życia.
W Górniku miał pan dobry początek – strzelił kilka bramek i trafił do GKS-u Katowice. Czy to była decyzja prezesa Dziurowicza?
Przechodząc do Górnika podpisałem umowę menadżerską z panem Grzegorzem Stęszewskim który wspierał Górnika. Wtedy do klubu przyszedł pan Socha i powiedział, że nie będzie dla mnie miejsca, bo szykują ogromne inwestycje, na mistrzostwo Polski. Te ambicje potwierdzali zatrudnieniem trenera Apostela. Więc poszedłem do GKS-u, co na pewno nie byłoby możliwe, gdyby nie zaufanie prezesa Dziurowicza.
Z GKS-u Katowice zapadł mi w pamięć Adam Ledwoń. Nie widziałem wcześniej piłkarza o takiej charyzmie. To nie do opisania. Był dwa lata młodszy ode mnie, a znajdował się w starszyźnie, więcej: pokazywał swoją siłę mentalną czy w rozmowach, czy na boisku. Jedno, że potrafił użyć mocnych słów kiedy trzeba, ale dwa, że potrafił wziąć piłkę i pójść z nią, pociągnąć zespół. Czasem powrotem, wślizgiem, nakręcić nawet kibiców. Adam pociągał za sznurki.
Pamiętam też Kazimierza Węgrzyna, również mocny charakter. Zapadło mi w pamięć, jak w szatni Benfiki Lizbona ni stąd nie zowąd zaczął się wydzierać, chcąc dodać otuchy całej drużynie. Wykrzykiwał:
– Co to za Benfica! Jedziemy z nimi! Przyjechaliśmy wygrać!
To był cały Kaziu. I wiedzieliśmy o co mu chodzi, ale siedzieliśmy w przepastnej szatni jak na pożarcie. Szatnia była tak wielka, że jeszcze po krzykach Kazia robiło się echo. Ale to przeinteligentny facet. W tej szatni była świetna mieszanka: Kaziu dawał intelekt, Adaś charyzmę, Sławek Wojciechowski kreatywność, Grzesiu Borawski z Mirkiem Widuchem spokój.
Jak w szatni tak mocnych charakterów odnajdywał się Piotr Piekarczyk, wtedy dość młody szkoleniowiec?
Stworzył sobie radę drużyny i miał spokój. Ta rada trzymała mu zespół. Nie mieszał się, wewnętrznie regulowała czy kogoś utemperować, czy podnieść na duchu. Pamiętam, był zawodnik, który nie wstrzelił się w drużynę. Nosił, zdaniem drużyny, wysoko głowę. I po jednym z treningów miał obcięte nogawki Levisa.
Pan w GKS-ie jednak się nie przebił, poszedł do Stali Stalowa Wola.
Zaraz jak przyszedłem do GKS-u, doznałem kontuzji, a to był za dobry zespół, żeby ktoś na mnie czekał. Może też źle podchodziłem do sprawy. Wewnętrznie buntowałem się, chciałem za wszelką cenę grać, o czym mówiłem.
Ale to nie panu te Levisy obcięto?
Nie. Ale tu brakło mi cierpliwości. Bywałem obrażony za to, że nie gram. Tym tak naprawdę sprawiałem, że nie miałem szans przebić się w GKS-ie. Najważniejsza była dla mnie gra, a w Stalowej Woli potrzebowali napastnika.
Tu grał z panem Herbert Boruc, wujek Artura.
Mieliśmy bardzo fajny kontakt. Ogromna ostoja na swojej pozycji. Prowadził nas w Stali Stalowa Wola trener Adam Musiał. Trener, który umiał żartem rozładować atmosferę, ale też czasem huknąć i wszystkich zmotywować. Miał takie specyficzne poczucie humoru. Pamiętam, gdy jeden z piłkarzy miał kilka przebieżek w parę minut i się zziajał. Trener ryknął na niego, żeby biegał szybciej.
– Trenerze, nie mogę.
– Jak nie możesz, to przyspiesz.
Albo innym razem, ten sam zawodnik, zanotował stratę. Trener się piekli, ten odpowiada:
– Trenerze, nie miałem komu podać!
– Nie masz komu podać, to podaj komuś innemu.
I jeszcze usłyszały to trybuny na Stali i śmiały się.
Mnie kiedyś złapał szampanami. Miał układ ze sprzątaczką na obozie. Woła mnie do siebie:
– Bogdan.
– Słucham trenerze.
– Co u ciebie w szafie robią szampany?
Ja byłem totalnie rozwalony pytaniem. Skąd wie? To były na wkupne, dopiero trafiłem do Stali. Okazało się, że panie sprzątaczki zdawały mu relacje.
Miałem w Stali jedną mrożącą krew w żyłach sytuację. Kontuzje długo mnie omijały, ale w Stalowej Woli trener Musiał do biegania po górach zatrudnił maratończyka, przez którego ja i Romek Miszczak spadliśmy w przepaść. Romka chyba nawet helikopterem ratowali.
Jak to spadliście w przepaść?
Mieliśmy budować w górach wytrzymałość. Szliśmy kilka godzin. Któregoś razu zamiast wracać szlakiem, tak jak powinno się schodzić, maratończyk zarządził, że mamy wracać inną drogą. Pod śniegiem były kamienie. Można było się poślizgnąć. I tak też się stało z Romkiem Miszczakiem.
Myśmy zamarli. Spadł z wysokości tak mniej więcej sześciu metrów w rozpadlinę. Baliśmy się, czy przeżył. Patrzymy – Romek rusza się czy nie rusza? Szczęśliwie śnieg trochę zamortyzował upadek. Nagle mi noga gdzieś uciekła. Poleciałem za nim. Jak leciałem myślałem: obudzę się po tym czy nie? Miałem o tyle lepiej, że na drodze stanął mi taki krzak. Zaparłem się o niego i wyhamowałem, z taką prędkością jak Romek nie spadłem. Ale bark uszkodziłem. To był mój początek problemów z barkiem.
Dużo słyszałem o bieganiu po górach w tamtych czasach, ale to najlepiej podkreśla absurd tego biegania.
Większość jeździła w góry, bywało ciężko, ale jednak było to zorganizowane bezpiecznie. Tu też pewnie nic by się nie stało, gdyby panu maratończykowi nie brakło wyobraźni. Nie zmienia to faktu, że do rundy wiosennej… byliśmy przygotowani bardzo dobrze w obszarze motorycznym i mentalnym, a ligę w Stalowej Woli utrzymaliśmy. Ja też parę ważnych goli strzeliłem, w tym GieKS-ie w sensacyjnym remisie 2:2 z moimi dwoma bramkami. Po tym meczu GKS stracił szansę na mistrza, a w prasie pisano o mojej zemście.
Dla wielu kibiców pana najbardziej pamiętnym okresem jest czas w Widzewie Łódź.
Gdy usłyszałem, że chce mnie Widzew, pomyślałem, że to prima aprilis. Cieszyłem się, że mogę trafić do tak uznanego klubu – pamiętałem jeszcze pucharowe mecze Widzewa w latach osiemdziesiątych. I nagle trafiam do tego towarzystwa. Do klubu legendy
Widzew, gdy tam przychodziłem, był doskonale zorganizowany. Sprzęt przygotowany, wypastowane buty, obiady u pani Basi – profesjonalne warunki, gdzie po Stali Stalowa Wola to był przeskok. Tam nie mieliśmy nawet jednakowego sprzętu treningowego. Jak jechaliśmy na wyjazd, to często w dniu meczu z samego rana. Na treningach Widzewa było tylu dziennikarzy, że trudno było nie czuć się w nim jak w klubie z najwyższej półki. Podobnie z kibicami. Czasem więcej było ich na sparingach niż na niejednym meczu ligowym drużyn z ciut niższej ligi. Niesamowite.
Pierwszy sezon miał pan bardzo dobry.
Trener Stachurski był pierwszym szkoleniowcem, który zaszczepił mi tak w prawdziwym sensie taktykę. Trenerzy w tamtych czasach często bazowali na umiejętnościach zawodników, i tylko na nich, a raczej: głównie na nich. Może jakiś schemat rozegrania – koniec. Natomiast u trenera Stachurskiego to był taktyczny uniwersytet i bardzo dobrze się w tym odnalazłem.
Bogdan Pikuta w bazie SWOS
Ale u trenera Smudy stracił pan plac.
Po prostu przegrałem rywalizację. Smuda sprowadził Citkę z Siadaczką, Szymkowiaka, Jaskota… – to nie wstyd z takimi zawodnikami przegrać, to były ligowe gwiazdy. Ja wyciągnąłem już wtedy wnioski z GKS-u, cierpliwie czekałem na okazję.
Co panu zapadło w pamięć z szatni Widzewa?
Tomek Łapiński. Czasem ciężko było zrozumieć o co mu chodzi. Filozof. Nawet jak powstawała książeczka o Widzewie, i każdy miał wypełnić ankietę „ulubiona zabawa, ulubiona gra, komu najwięcej zawdzięcza, najbliższa osoba”, i tym podobne, tak Tomek wymienił, że najbliższą osobą jest jego piesek. Typowy żart Tomka.
Citek na pewno imponował pobożnością. Nie spotkałem wcześniej w szatni kogoś, kto bez zahamowań potrafił mówić o kościele i panu Bogu. Tym mi zaimponował. Sam kiedyś kilka lat byłem ministrantem, moi rodzice byli i są mocno wierzący. Ale takiej odwagi jak Marek nie miałem. Czasem z tego żartowaliśmy, ale to były drobne docinki – generalnie się szanowało.
Smuda był wulkanem energii. Czasem walnął ręką w stół. Czasem się człowiek musiał kryć, że by czymś nie dostać bo w coś kopnął. Jedyną osobą, która potrafiła zahamować Franka, był Piotrek Szarpak. Zawsze coś takiego powiedział, że Franek aż się zapowietrzył. Nie przytoczę niestety, za wiele lat minęło. Ale działało.
Pamiętam też, że na samym początku nie miałem mieszkania, rozglądałem się. Marek Bajor, oaza spokoju, zaproponował, że mogę wynająć jego mieszkanie. 75 metrów, 3 pokoje – OK, rewelacja. Wziąłem. I wszystko byłoby OK, gdyby nie okazało się, że to mieszkanie na Retkini, w dzielnicy ŁKS-u.
Miał pan z tej przyczyny problemy?
Rozpoznali mnie, ale nie miałem nigdy negatywnych sytuacji. Wręcz przeciwnie. Stworzyła się taka osiedlowa brać, że nawet czasem ktoś z sąsiadów zostawał z moim synem, żeby go popilnować. Poruszałem się bezstresowo. Mało tego – gdy za namową Grzesia Mielcarskiego odchodziłem do Portugalii, cała klatka schodowa była podpisana pożegnaniami. Nie zapomnę tego do końca życia. Podobnie jak oficjalnego pożegnania na Widzewie w przerwie meczu, gdzie otrzymałem piękną kryształową kulę z kwiatami i zrobiłem rundkę wokół boiska żegnając się z kibicami. Płakałem. Rozkleiłem się całkowicie widząc, że każdy sektor żegna mnie oklaskami. Nic lepszego mnie piłkarsko nie spotkało. Gdziekolwiek się człowiek pojawił na Pietrynie, rozpoznawali, prosili o autograf. Raz nawet policja mnie złapała jak jechałem na trening, a nie miałem wtedy prawa jazdy. Na szczęście to był kibic Widzewa, poznał mnie, skończyło się na pouczeniu. Upiekło mi się: równie dobrze prasa mogłaby na następny dzień pisać, że Pikuta jeździ bez prawka. Tymczasem jeszcze porozmawialiśmy o ostatnim meczu, o Franzu, że nie lubi jak ktoś się spóźnia i dlatego tak goniłem. Później bylem już mądrzejszy – jeździłem za grupą aut!
Odchodził pan do Portugalii?
Grzesiu Mielcarski pewnego wieczora zadzwonił do mnie z FC Porto, że beniaminek Primeira Liga, Leca de Palmeira, szuka napastnika. Co więcej, to był klub satelicki FC Porto, do którego trafiali najzdolniejsi młodzieżowcy tego klubu, którzy nie mogli akurat liczyć na grę. Grzesiu z robił świetną markę polskim piłkarzom w Portugalii, bo dopóki nie zerwał więzadeł w kolanie strzelał regularnie. Zgodziłem się, szczególnie, że Palmeirze zbliżały się mecze ze Benfiką i Porto. Pojechałem – konspiracja pełna. Pan Młynarczyk mnie odbierał. W pierwszym sparingu strzeliłem dwie bramki. Klub i trener zdecydowali się, że są na tak. Wszystko podogrywane. Kontrakt DHL-em wysłany. Ja w ciężkim treningu, bo nawet u Smudy w okresie startowym tak mocnych zajęć nie mieliśmy. Ale siedzimy wieczorem na kawie z Grzesiem i trenerem Młynarczykiem, a tu w głównym wydaniu wiadomości prezes Palmeiry. Coś nabroił z prawem. Bodajże sprawy korupcyjne. Sponsorzy się od niego poodsuwali. Czar prysł. Musiałem wracać. Na chwilę zaczepiłem się w GKS-ie, gdzie grałem razem z Jasiem Furtokiem, a później trafiłem do Rakowa.
Co panu zapadło w pamięć z Częstochowy?
Pamiętam stąd trenera Kostkę. Miałem tu pod górkę, odkąd złapałem kontuzję stawu skokowego, a on przyszedł i zapytał:
– Dlaczego nie trenujesz?
Powiedziałem najgorsze:
– Przez kostkę.
Szatnia ryknęła śmiechem. Odebrał to personalnie. Choć nie o to mi chodziło zupełnie. Na pewno był takim człowiekiem, który chciał mieć wpływ na wszystko w klubie – być i trenerem, i masażystą, i prezesem. Ale też dawniej tak było, że trener musiał podejmować więcej obowiązków.
Na dłużej zakotwiczył pan w KSZO.
Mocny skład. Tomek Żelazowski. Dwóch Kaczorowskich. Marcin Lasocki, Marcin Wróbel. Janusz Jojko w bramce. Również zdolni piłkarze z Afryki, choć z jednym były przeboje – miał pożar w domu, plotka chodziła, że chciał zrobić ognisko w pokoju. Mieliśmy niesamowity charakter w sezonie, w którym zrobiliśmy awans – nie baliśmy się nikogo. Wychodziliśmy z nastawienie: bić, rąbać przeciwników i po meczu kopnąć w tyłek, żeby porażka bardziej bolała.
Wyjechał pan wtedy aż do Irlandii.
Wiedziałem, że zawodowo grał już nie będę a i przygoda z piłką powoli wygasała z racji wieku . Trzeba było pomyśleć o rodzinie. Dwa lata pracowałem na magazynie, co łączyłem z grą w tamtejszym klubie. Nawet fajnie szło, święciliśmy sukcesy a ja zdobywałem króla strzelców. Najprzyjemniejsza historia zdarzyła się jednak, gdy grającym trenerem byłem w czwartoligowym Górniku Piaski i udało mi się zagrać ze swoim synem. To zawsze szczególna sytuacja. Do tej pory obaj jesteśmy z tego dumni.
2018 rok. Piast II Gliwice kontra Górnik Piaski. Z jednej strony Patryk Dziczek czy Sebastian Musiolik, całkiem uznani dziś piłkarze. Po drugiej stronie boiska – pan w wieku oldboja
Raz nawet wygraliśmy! Cały czas staram się grać w piłkę, sprawia mi taką samą przyjemność. Mam zaszczyt grać w reprezentacji Śląska oldbojów z wieloma wybitnymi zawodnikami, czy Mariuszem Śrutwą czy Radosławem Gilewiczem i zawsze to są fajne mecze.
Czym dziś się pan zajmuje?
Jestem trenerem młodzieży, mam swoją akademię, którą prowadzę w Czeladzi z synem. Fajnie się ten projekt rozwija, a teraz, w kryzysie pandemii, poczułem, że nasza praca jest doceniana. Odpukać, ale do tej pory nikt nie zrezygnował, a ludzie podchodzą z dużym zrozumieniem do opłacania składek. To najlepszy dowód zaufania, jaki można sobie wymarzyć. Istniejemy cztery lata, a w okręgu jako jedyni mamy srebrną gwiazdkę w certyfikacji. Zaraziłem pasją trenerską syna – może też będzie się w tym spełniał. Chciałbym też zwrócić się za waszym pośrednictwem w imieniu rzeszy trenerów dzieci oraz ich klubów, akademii, szkółek, do PZPN. W dobie pandemii działalność tych podmiotów jest mocno zagrożono – mamy ciężko jako trenerzy najmłodszych, ale staramy się i wierzymy, że PZPN popatrzy na tych na dole piłkarskiej piramidy i pomoże przetrwać trudny czas.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix. Od lewe stoją: Ryszard Staniek, Bogdan Pikuta, Tomasz Wałdoch.