– Na starcie powiedziane mi było, że będzie bardzo ciężko zostać zawodowym piłkarzem, zrobić karierę. Równie dobrze mogłem pragnąć polecieć w kosmos. I jako dzieciak, pewnie miałbym na jedno i drugie podobne szanse powodzenia – z Kubą Czerwińskim rozmawiamy o tym, że kariera piłkarza wydawała się w dzieciństwie szalonym marzeniem. O niemożności zaśnięcia po meczu. O tym jak zmieniła go żona. O rozmowach z panem Bogiem. O upływie czasu: w sierpniu stoper Piasta Gliwice skończy 29 lat i – jak sam mówi – nie wie kiedy to zleciało. Przyznaje też, że brakuje tych kilku lat trafienia do Ekstraklasy wcześniej.
O zderzeniu z Ligą Mistrzów. O dystansie polskich klubów od Europy. O piłkarzach, którzy brali duże pieniądze, a pracowali na pół gwizdka. Ale też o tym, jak takie mecze są kołami zamachowymi rozwoju, dzięki którym później wypracowuje się automatyzm, sprawiający że wiesz kiedy… włożyć łokieć.
Zapraszamy.
***
Kuba, jak spędzasz czas w dobie pandemii?
Nie odkryję Ameryki. Siedzę w domu z rodziną. Mamy z klubu rozpiski ćwiczeń na podtrzymanie siły, troszeczkę strechingu, podstawowych zajęć. Jak jest trochę czasu, to nadrabiam z żoną filmy i seriale – ostatnio “Dom z papieru” obejrzeliśmy, czyli standard.
Czyli kontakt z piłką tylko poprzez FIFA, FM-a, względnie piłkę ręczną przy remoncie?
FIFA – tak. Remont też. I jeszcze z synkiem półtorarocznym, Mikołajem, gram w piłkę.
Wymagający przeciwnik?
Wymagający przeciwnik. Szybko się rozwija. Albo ja idę w drugą stronę.
Czegoś cię nauczyła ta przymusowa przerwa, coś ci dała?
Uświadomiłem sobie ile sił i uwagi wymaga opieka nad małym dzieckiem. Jasne, niby to wiedziałem, ale nie ukrywajmy – więcej obowiązków spadało na żonę, bo ja na treningach, wyjazdach. Teraz widzę to w pełni. Dziecku trzeba poświęcić pełnię uwagi. Spuszczenie Mikołaja na chwilę z oka nie wchodzi w grę.
Kuba, jest jasne, że nie istnieje coś takiego jak dobry moment na przymusową przerwę, ale musisz przyznać, że w twoim przypadku wyjątkowo pechowo się zbiegło. Raz, że wracałeś po kontuzji i w końcu grałeś, to jeszcze właśnie Piast nabierał rozpędu, ograliście Legię.
To nie był dobry moment dla wszystkich, ale dla mnie szczególnie. Czułem, że wracam do optymalnej formy. Z meczu na mecz czułem się coraz lepiej. Wygraną z Legią udało się wskoczyć na drugie miejsce… Powiem tak: liczę, że liga zostanie dograna.
Jak u ciebie narastała powaga sytuacji? Przyznam, że sam, gdy w niedzielę usłyszałem, że mecz Lecha z Legią jest zagrożony, traktowałem to w pierwszej chwili jak science fiction. A potem z każdym dniem nabierało to realności.
Im bliżej meczu, który mieliśmy rozgrywać w sobotę, tym, nie ukrywam, skupiałem się bardziej na koronawirusie niż na boisku. Było ciśnienie, żeby grać, żeby próbować, ale mecz tracił na znaczeniu, myślę, że byłby problem w należytym skupieniu zawodników. Dlatego nie miałem żadnych wątpliwości, że odwołanie kolejki jest decyzją prawidłową, jedyną możliwą. Trochę szkoda, że to tyle trwało, zawodnicy z drużyn, które miały grać w piątek, mogli czuć się tak sobie. Niemniej staram się też rozumieć drugą stronę.
Mówiło się sporo, że wy, piłkarze, rozmawiacie między sobą, i tam, w wewnętrznej rozmowie, padają już mniej parlamentarne słowa.
Było trochę nerwów. Każdy czuł obawę. Środowy mecz w Pucharze Polski graliśmy z Lechią przy pustych trybunach, a wracając dochodziło do nas różne informacje, także o restrykcjach. Na pewno nie byliśmy zadowoleni z tego, że nasze zdrowie, to czy będziemy bezpieczni… Nie chcę powiedzieć, że nie dbano o nas, ale gdzieś nie było jasnego przekazu.
Pojawiły się u was wątpliwości, czy już mecz z Lechią ma sens?
Ten jeszcze nie. Może wtedy nie mieliśmy jeszcze takiej świadomości, ale nie rozmawialiśmy o tym, czy ten mecz powinien się odbyć. Na pewno samo spotkanie miało mało komfortową atmosferę. Stadion w Gdańsku jest ogromny. Grać w takiej pustce, w takiej ciszy… Niemniej chcąc dokończyć sezon będziemy musieli się na to przestawić. Musimy to zaakceptować, być profesjonalistami.
Tęskni ci się pewnie już mocno za boiskiem.
Każdy z nas wyczekuje zielonego światła. Nie ukrywam, przebieram nogami. Oczywiście gdy to będzie rozsądnie przeprowadzone, z zachowaniem wszelkich środków bezpieczeństwa. Sami dbamy o to uważnie, są maseczki w domu obowiązkowo, chuchamy i dmuchamy na zdrowie swoje i bliskich.
Jak u was przebiegały kwestie rozmów o kontraktach?
Rozmowy u nas nie wychodzą na światło dzienne, ale to na pewno nie jest tak, że nic się nie dzieje. Rozmawiamy.
Za tobą długa kontuzja. Długi uraz to często większe wyzwanie dla psychiki niż czysto fizyczny wysiłek powrotu.
Wiedziałem, że poradzę sobie z fizyczną stroną powrotu, a psychika – miałem dużo wsparcia, tak ze strony rodziny, jak i klubu. Piast pomógł mi podjąć decyzję o operacji w Barcelonie, za co jestem i wdzięczny. Znowu – nie ma dobrego momentu na kontuzję, ale jednak ten był wyjątkowo niefortunny. Środek sierpnia. Jeszcze pojawiła się bardzo korzystna dla mnie możliwość transferu, myślałem nad tym kilka dni, aż… stało się. Cztery miesiące z głowy. Trudno.
Siedzi w tobie troszkę ten wyjazd, prawda?
Patrzę na swój wiek. Czas płynie. Dla piłkarza szczególnie szybko. Gdy byłem nastolatkiem, od starszych zawodników słyszałem: “Nawet się nie obejrzysz, a będziesz miał 25 lat i obyś miał wtedy powody do zadowolenia”. W sierpniu skończę 29 lat i naprawdę nie wiem, kiedy to zleciało. Z tyłu głowy mam to, co ci starsi dodawali, widząc wtedy mój uśmiech niedowierzania. “Po trzydziestce czas ucieka dwa razy szybciej, sam się przekonasz” – zapowiadali. Dlatego coraz częściej towarzyszy mi świadomość, że jeszcze trzy, cztery sezony i będą mi mówili “proszę pana” (śmiech).
Czuję się na siłach, by sprawdzić się w mocniejszej lidze. Najlepsze europejskie ligi – tam pociąg, przez mój PESEL już odjechał. Takie są dziś realia. Szybko i drogo wyjeżdżają młodzi. Ale są jeszcze inne ciekawe kierunki, gdzie jeszcze pesel mógłby dojechać.
Czytelnik powie, że słodzę, ale jak oglądałem wasze mecze w pucharach, to do ciebie akurat trudno było mieć pretensje.
Odpadam tak samo jak wszyscy, źli byliśmy na siebie po równo. Celowo odciąłem się od tematów transferowych, całą swoją koncentrację skupiając na pucharach. Najbardziej bolało to, że – jestem przekonany – nie zabrakło nam umiejętności. Nie byliśmy gorsi od rywali, wliczając BATE. Byliśmy lepsi piłkarsko w wielu elementach.
To frazes, którego już nikt nie chce słuchać, ale w tym wypadku muszę to powiedzieć: zabrakło doświadczenia. Może pewności siebie. Odpadliśmy wyłącznie przez głowy. Legia, kilka lat z rzędu rywalizując w Europie, złapała odpowiednie nastawienie i wygrywała dwumecze cierpliwością, wyrachowaniem, wyczekiwaniem na błąd rywala i pełną koncentracją na tym, by te trzy-cztery sytuacje w meczu sensownie zdywersyfikować. Nie zawsze była wyraźnie lepsza. Piast miał okazję zahartować się w grze o wielką stawkę tak naprawdę tylko w rundzie finałowej sezonu mistrzowskiego. Z perspektywy czasu uważam, że tego właśnie brakło.
Czy po tej czarnej serii polskich klubów w pucharach, która ciągnie się od trzech lat, wychodząc na mecz pucharowy czujecie większą presję? Pęta nogi nastawienie: żeby znowu nie spieprzyć, bo będą gadać?
Nie chcę mówić za wszystkich, to indywidualna sprawa. Ja na pewno tak nie myślałem. Nie miałem w głowie presji, tylko chciałem wygrać. Niemniej może coś w tym jest. Sparingów nie można porównywać, ale jednak bardzo często polskie drużyny w nich wygrywają z zagranicznymi klubami, również tymi z mocniejszych lig. Jestem pewien, że Ekstraklasa notuje tu wyniki poniżej swoich możliwości i swojego rzeczywistego poziomu, co bardzo często przyznają grający w niej obcokrajowcy.
Grałeś w Lidze Mistrzów. Jak daleko jesteśmy od takiego poziomu?
Bardzo, bardzo daleko nawet od średniaków, którzy regularnie grają w fazie grupowej. Dużo pracy przed nami. Przed wszystkimi. Począwszy od piłkarzy, po prezesów. Każdy musi się uderzyć w pierś. Na pewno mamy duże rezerwy i każda grupa – tak piłkarze, jak trenerzy i prezesi – musi sobie samemu odpowiedzieć, gdzie.
Ciebie co najbardziej zaskoczyło w zderzeniu z Champions League?
Szybkość i łatwość operowania piłką. Dynamika gry. W Dortmundzie czułem się w pierwszych minutach jakbym jednocześnie brał udział w meczu, ale i oglądał go z boku. Dla mnie to był tego dnia po prostu za wysoki poziom. Ale jak tylko sędzia zagwizdał po raz ostatni, zdałem sobie sprawę: “Chłopie, już wiesz jak to jest, co w nastawieniu trzeba zmienić, gdybyś mógł ten mecz powtórzyć, wypadłbyś zdecydowanie lepiej”.
Dzięki grze w Europie zrozumiałem, że od obrońców zdecydowanie wyżej notowanych różniłem się nie tyle przepaścią w umiejętnościach, co bardziej brakiem sprzedania swoich atutów. Jeśli nawet odpowiednio doskoczyłem do napastnika i miałem ten ułamek sekundy, by wyłuskać mu piłkę, to wkradało mi się na moment zawahanie “Hej, to już? Tak łatwo go dopadłem?”. I zamiast zatrzymać akcję, znowu gonisz gościa… Dziś wypracowane automatyzmy niejako same podpowiadają mi, kiedy włożyć łokieć, kiedy zaryzykować, a kiedy warto dać odczuć napastnikowi, że nie będzie miło i przyjemnie. Zwróć uwagę, jak doskonale na Euro we Francji wypadł Michał Pazdan – to o czym przed chwilą mówiłem. Wykorzystał sto procent umiejętności w meczach o ogromną stawkę, czym bardzo mi zaimponował.
Modne jest dzisiaj korzystanie z trenerów mentalnych. Interesujesz się tematem?
Nie jestem przeciwnikiem, jak komuś pomaga – proszę bardzo. Wiem, że dziś menedżerowie to polecają, widzę, że młodsi piłkarze się do tego garną. Przede wszystkim jednak garnąć powinni się na trening, bo to on jest najważniejszy. Kto wie, może jakbym miał 20 lat i zaczął taką współpracę, i mnie byłoby łatwiej? Natomiast sam tego nie robię. Nie czuję na ten moment, że ktoś taki jest mi potrzebny. Uczę się na swoich błędach. Na kontuzjach. Na różnych nieszczęściach, które mnie spotykały. Szukam przyczyn, zastanawiam się, nie zostawiam takiego tematu. Pamiętam słowa Mariusza Stępińskiego, który troszkę żartował z tych diet, treningów mentalnych czy innych dodatków, które dla części młodych zawodników stały się być może ważniejsze od samego treningu i funkcjonowania w grupie. Jeśli chodzi o fachową literaturę, to czytałem otrzymaną od Jacka Magiery książkę “Szczęście i fart”…
Jestem już przekonany, że trener Magiera wykupił cały nakład tych książek na Polskę.
Też myślę, że ma garaż zawalony tymi książkami. Albo miał, bo pewnie już wszystkie rozdał. Co nie zmienia faktu, że to wartościowa lektura. Podobała mi się też na pewno książka Zlatana Ibrahimovicia, choć to już z innej dziedziny.
Jaki moment w swojej karierze uważasz za najtrudniejszy? Kiedy czułeś największą, nie wiem, wątpliwość? Frustrację?
Kontuzja w Legii Warszawa. Czułem, że po okresie bycia rezerwowym łapię zaufanie trenera, a moja forma rośnie. Strzeliłem gola w eliminacjach Ligi Europy. Wydawało mi się, że nadchodzi mój czas, że teraz wszystko pójdzie w dobrą stronę. I dostałem – mówiąc kolokwialnie – gonga.
Czułem bezsilność. Pierwsze dni to najgorszy czas. Te kilka tygodni przestawiałem swoje myślenie. Długo nie mogłem zostawić tego pytania: dlaczego akurat teraz. Ale trzeba było w końcu to wziąć na klatę. Jak zaczynasz walkę o powrót, o pierwszy marsz, pierwszy trucht, pierwszy sprint, to są kolejne bodźce.
Tak jak jest to przewrotne chińskie przekleństwo “obyś żył w ciekawych czasach”, tak można powiedzieć, że macie ciekawy zawód.
Mówi się dużo, że trzeba planować do przodu. A potem zdarza się coś takiego i widzisz, że nic w piłce nie da się zaplanować. Przynajmniej z perspektywy piłkarza, bo jeden moment może zniweczyć wszystko.
Wiem, że pytano cię o to niejednokrotnie, ale i mnie frapuje ten temat. Zostałbyś księdzem gdyby nie piłka?
Nie zostałbym. Tak, byłem długo ministrantem, ale nigdy nie miałem takich myśli, żeby zostać księdzem. Jestem wychowany w wierze, jestem blisko pana Boga i niech tak zostanie.
Prowadzisz z Nim rozmowy?
Prowadzę. Zazwyczaj opierają się na podziękowaniach. Oczywiście zdarzają się i prośby, ale przede wszystkim trzeba doceniać to, co się ma. Szczególnie zdrowie, swoje i bliskich. To jest najważniejsze. Znowu ktoś powie, że frazes. Ale nie znaczy to, że nie jest prawdziwy. Niemniej to intymny temat, nie chcę go rozwijać.
To pozwól, że dopytam tylko: odpowiada?
Odpowiada. A jak nie odbierze, to oddzwoni (śmiech).
Jaki był najważniejszy dzień w twoim życiu?
Poznanie mojej żony. Bez niej moje życie byłoby inne, jestem tego pewien. Poznaliśmy się bardzo dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej.
Pociągnąłeś ją za warkocz i zakochaliście się w sobie?
Długo nie mieliśmy kontaktu, drugi raz spotkaliśmy się jakieś dziewięć lat temu i tak to się zaczęło. Obserwuję każdego dnia jak dzięki niej wygląda nasza rodzina. To jest nie do opisania. Czasem jej bura… może nie bura, a opinia, stawia mnie na nogi. To są kwestie z różnych tematów. I bardzo mi to pomaga.
Zanim ją poznałeś, jaki byłeś?
No cóż, typowy nastolatek. Może gówniarz. W głowie też imprezy, zabawa. Nie mówię, że po jej poznaniu to się nagle skończyło, bo też były. Byliśmy młodzi. To normalne. Ale ciut inne proporcje, a sama świadomość – nawet zupełnie inna. Też żebyśmy nie przesadzili, że nie wiadomo jak szalałem. W wieku piętnastu lat wyjechałem z domu na drugi koniec Polski. Musiałem dorosnąć. Działy się różne rzeczy, ale dość szybko zrozumiałem, gdzie jest granica, której nie mogę przekroczyć.
Nauczyłeś się przekraczając ją i widząc konsekwencje?
Na pewno kilka razy zdarzyło się przeciągnąć strunę. Pojawiały się wyrzuty sumienia. Mocne. Taka dyscyplinująca wewnętrznie odpowiedź.
Dużo znałeś chłopaków, którzy przetańczyli swoją szansę?
Tak. Przekraczali granicę za często. Lub za daleko. Szkoda, bo niektórzy mieli dużo większy talent ode mnie. Ale też żebyśmy tego nie spłycali. Znam bardzo wielu chłopaków, którzy prowadzili się wzorowo, mieli talent porównywalny bądź większy. I też się nie udało. Może podejmowali złe decyzje. Może mieli tylko mniej szczęścia. Nie wiem.
Czasem sobie myślę, że równie dobrze – przy mniej korzystnych okolicznościach – mógłbym z większymi trudnościami przejść do piłki seniorskiej, na dłuższy czas lądując na niskim poziomie, mogłem też zakopać się w pierwszej lidze, ale potrafię sobie też wyobrazić, że w młodym wieku trafiam do Ekstraklasy, tam buduje mnie trener i drużyna, a później czeka spory zagraniczny klub. To nie takie proste zostać piłkarzem.
To dlaczego tobie się udało?
Szczęście jest nieodzowne, ale temu szczęściu – na tyle na ile potrafiłem – myślę, że pomogłem. Przede wszystkim praca. Trochę talentu. Pokora, szczerość z innymi i ze sobą. No i uparty jestem. Wiem, że umiem walczyć o siebie. Jak są przeciwności, to nie płaczę, że są, tylko myślę: co da się zrobić.
Ja od małego byłem skazany na to, że w piłkę grał nie będę. Pochodzę z malutkiej wioski gdzieś w górach. Na starcie powiedziane mi było, że będzie bardzo ciężko zostać zawodowym piłkarzem, zrobić karierę. Równie dobrze mogłem pragnąć polecieć w kosmos. I jako dzieciak, pewnie miałbym na jedno i drugie podobne szanse powodzenia. A jednak mimo wszystko parłem w tę stronę. W stronę piłki. Dążyłem do spełnienia marzenia z dzieciństwa. Gdy podejmowałem decyzję o wyjeździe z domu, na pewno była obarczona sporym ryzykiem. Przecież to wywrócenie dotychczasowego życia do góry kołami, bez gwarancji powodzenia.
Kto ci potrafił powiedzieć, że nie będziesz grał w piłkę?
Osoby starsze. Nawet z rodziny, nie ukrywam. Ktoś, kto urodził się w mieście, miał możliwość od razu trenowania jak nie w uznanym klubie, to chociaż w cieniu dużej piłki, był na uprzywilejowanej pozycji. Gdzie chłopak z małej wsi, daleko od piłkarskiego szlaku? Duże znaczenie ma to, gdzie się urodzimy, jak zaczniemy funkcjonować w grupie – takie szczegóły.
Uważano cię za niebieskiego ptaka, że chcesz gonić za tym marzeniem piłkarskim?
Wyróżniałem się na tle rówieśników, niektórzy mogliby pomyśleć: kurczę, ten chłopak może coś osiągnąć, ale jak najprędzej musi stąd wyjechać, trafić gdzieś, gdzie będzie mógł się rozwijać. Przynajmniej ja tak myślałem. Ale to wiązało się z trudnymi na tamten moment decyzjami.
Ciężko było przeforsować swój wyjazd przed rodzicami?
Na pewno. Ale widzieli moją determinację. Chyba sobie odpowiedzieli na pytanie: kurczę, jak my mu teraz nie pozwolimy wyjechać, to będzie miał do nas pretensje całe życie. Niech pojedzie. Tak przynajmniej to czułem. I odbierałem za wsparcie. Choć na pewno, gdy zgłosiłem taki pomysł, byli dalecy od zachwytu.
Szkółka w Opalenicy zgłosiła się po ciebie?
Nie. Trener Krzysztof Łętocha, który był w Popradzie Muszyna, akurat tam trafił. Podrzucił mi DVD z reklamą tej szkółki. Płytę pokazałem rodzicom. Były otwarte testy. Czemu nie spróbować? I przeszedłem testy, choć na ponad setkę chłopaków zakwalifikowało się pięciu. To było kilka etapów selekcji, po badania szybkości, wytrzymałości…
Bez sensu robić testy szybkości i wytrzymałości na tym etapie. Jeszcze wiele się może zmienić w organizmie.
Ale jakoś selekcji trzeba dokonać i widocznie taką obrali taktykę. Nie wiem czy to było dobre czy złe. Ten wiek już jakiś obraz daje.
Ty kiedykolwiek miałeś wątpliwości, że zostaniesz piłkarzem?
Nie ma chyba takiego piłkarza, który nie ma chwil zwątpienia. Szczególnie, że nie byłem wśród najlepszych. Patrzę: o, ten jedzie na testy do Francji. Tamten do Hiszpanii. O chłopakach się mówiło. O mnie nic.
Czy ci, którzy mieli wtedy najwięcej testów, są dziś w piłce?
Nie ma ich.
Uczy to czegoś o futbolu?
Uczy, ale nie jestem tego w stanie przekazać w wywiadzie. To trzeba przeżyć, samemu doświadczyć. Życie weryfikuje wiele, a mnóstwo rzeczy składa się na to, czy wyjdzie czy nie wyjdzie. Nikt nie jest skazany na sukces.
Miałeś łatwiej przez to, że w Okocimskim, gdzie trafiłeś w młodym wieku, był trener Łętocha?
Tak, ale już w Opalenicy grałem w seniorach u trenera Szatałowa, więc miałem to przetarcie, ten sprawdzian. Wiedziałem czy choćby fizycznie poradzę sobie na takim poziomie, czy czeka mnie zjazd do bazy. Niemniej jednak Trener Łętocha bardzo przyczynił się do mojego rozwoju i za to jestem mu wdzięczny.
Dwa lata temu w wywiadzie z Mateuszem Rokuszewskim powiedziałeś: “Nie wyobrażam sobie, że można robić coś, co się kocha, dostawać za to bardzo duże pieniądze, a jednocześnie pracować tylko na pół gwizdka”. Widziałeś w swojej karierze takich, którzy mimo to pracowali na pół gwizdka?
Widziałem. Niechętnie to przyznam, ale zdarzyło się spotkać takich zawodników kilka razy w Ekstraklasie. Ale nie powiem których.
Gotowałeś się w sobie widząc ich podejście? Jak reaguje na takie osoby szatnia?
Najpierw próbuje zrozumieć. Może to jeden zły dzień? Może coś się wydarzyło w życiu prywatnym? Ale gdy to problem kilkukrotny, gdy się przeciąga… Mam do siebie pretensje, że nie reagowałem. Dziś myślę, że powinienem.
Kiedyś powiedziałeś też, że jak wracasz do domu po nieudanym meczu, często to wpływa negatywnie na twoje życie prywatne. Bywasz trudny.
Po tej wypowiedzi zacząłem do tego większą wagę przywiązywać. Samoświadomość. Dziś staram się jak mogę, żeby to zdarzało się jak najrzadziej. Ale oczywiście, że żona czasem widzi, że jestem nie w sosie. Rozmowa z nią jest wtedy najlepszym remedium.
Jacek Krzynówek mówił mi, że dla niego bardzo ważną kwestią było to, że zamykając drzwi od domu, zamykał je też na futbol. Oaza. To był być może jeden z sekretów tego, że wyciskał tak wiele ze swojego potencjału.
To trudne. Wiem, że bardzo wielu zawodników ma problem z funkcjonowaniem po złym meczu. Zapewniam: zdecydowana większość piłkarzy, gdy zagra źle, sama odczuwa ten ciężar na plecach bardzo mocno. W moim przypadku, odkąd pojawił się w moim życiu Mikołaj, jest łatwiej uspokoić gonitwę myśli. Ale tak jak – mniej więcej – siedemdziesiąt procent piłkarzy ma problemy z zaśnięciem po meczu. Emocje buzują. Ciśnienie powoli schodzi, mimo zmęczenia. Nie chcę z tym na siłę walczyć.
Jak wracasz do domu po meczu domowym, to w ogóle kładziesz się spać czy nie ma sensu?
Nie zasnę. Zazwyczaj żona nagrywa mi mecz i puszczam go sobie na gorąco. Zaczynam się w ten sposób wyciszać. Patrzę co mogłem zrobić więcej, co lepiej. Jest w tym jakiś element konstruktywności i to pomaga.
Jakub Czerwiński w przyszłości – działacz? Tak sobie myślę po tej wypowiedzi o rezerwach tkwiących w ESA, w różnych jej dziedzinach.
Czemu nie. Chciałbym zostać przy piłce. Nie wiem jeszcze w jakiej formie. Specjalnego planu na siebie nie mam, ale coraz częściej zamiast skupiać się jedynie na samym komunikacie trenera, dyrektora czy prezesa, zastanawiam się, z czego wynika dany pomysł, jakie były inne warianty postępowania, no i co sam bym zrobił. Bo jeśli miałbym pójść do pracy na budowie, mógłbym sobie nie poradzić.
Inwestujesz?
W nieruchomości, to chyba naturalne. Mam świadomość, że zostało mi maksymalnie siedem lat grania. Ucieknie szybko, to będzie moment – tak jak już mówiłem – wiem o tym. Teraz jest czas, żeby się zabezpieczyć. Ale coś też trzeba robić. Na razie nie wiem co, nie będę udawał, że mam już wszystko doprecyzowane. A może swoją postawą sprawię, że pojawi się jakaś ciekawa propozycja? Na ten moment trudno mi natomiast sobie wyobrazić, że mecze będę oglądał tylko w telewizji.
Bardzo brakuje ci trafienia do Ekstraklasy – powiedzmy – cztery lata wcześniej?
Brakuje. Bardzo brakuje. Ale życie napisało taki scenariusz i trudno mi się do tego odnosić. Nie żałuję żadnej decyzji. Zdobyłem trofea. Trzeba to cenić. Raz czy dwa złapałem się na myśleniu, że dziś młodzi mają łatwiej. Ale tych myśli nie zdołałem dokończyć, bo sam siebie zbeształem, że brzmię jak jakiś zgorzkniały czterdziestolatek.
Selekcjoner Brzęczek kontaktował się z tobą kiedykolwiek?
Nie.
Kuba, czego ci życzyć?
Tylko zdrowia. Jak będzie zdrowie, to liczę, że uda się spróbować jeszcze za granicą. Oczywiście, jeśli będzie oferta tak dobra dla mnie, jak i dla Piasta. Widzisz? Już mówię jak dyrektor (śmiech).
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK