Seweryn Siemianowski, to nie tylko prezes Ruchu Chorzów od października 2019, ale też wychowanek tego śląskiego klubu, który podawał piłki Januszowi Jojce, a w mistrzowskim sezonie 88/89 chodził na trybuny przy ulicy Cichej. Do pierwszej drużyny dołączył jako siedemnastolatek, grając z Mariuszem Śrutwą czy Krzysztofem Bizackim, dochodząc do finału Pucharu Intertoto.
Siemianowski na stulecie klubu podjął się misji ratunkowej. Sam z Ruchu nie bierze ani złotówki. Zna życie, nie raz rzucało mu kłody pod nogi. Gdy miał 13 lat, jego ojciec popełnił samobójstwo, a on musiał iść do pracy, by ratować rodzinę przed eksmisją. Karierę piłkarską przerwała mu kontuzja. Nawet w USA, gdzie pojechał pracować fizycznie, miał trudne przeboje. Ale poradził sobie ze wszystkim i dziś wierzy, że poradzi sobie także z Ruchem Chorzów.
***
Kiedy w pana życiu pojawił się Ruch?
Mieszkałem niedaleko stadionu, a z ojcem lub wujkiem chodziłem na mecze. Pamiętam choćby z trybun mistrzostwo Polski w 1989. Idole, wiadomo: Gucio Warzycha, Waldek Fornalik, Albin Wira, Waldek Waleszczyk.
Czy kibicował pan “aktywnie”, że użyję eufemizmu?
Nie byłem bardzo zagorzałym kibicem, ale zdarzyło mi się kilka razy pójść na młyn. Zaśpiewałbym na pewno bez zająknięcia „W pewnym śląskim mieście, przy ulicy Cichej 6…”. Od piątej klasy podstawówki byłem już zawodnikiem, więc podawałem piłki na stadionie. Z bliska widziałem więc choćby pamiętną sytuację, kiedy Janusz Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki.
Jaka była pana reakcja?
Załamka. Mam to przed oczami: chce rzucić w jedną stronę, ale ktoś podszedł do krycia, zmienia koncepcję i wyszło jak wyszło. Ale spekulacje wiadomo jakie były, każdy próbował to rozczytywać, inaczej interpretował. Na pewno wyglądało to dziwnie.
Jak trafił pan do Ruchu?
Poprzez mistrzostwa klas szkolnych. Reprezentowałem szkołę nr 21 im. Gerarda Cieślika i zdobyliśmy mistrzostwo Chorzowa. Potem były kolejne etapy selekcji, które przeszedłem, a z tego utworzyła się klasa sportowa. Ogromna radość – jak się na podwórku wtedy powiedziało, że grasz dla Ruchu, to plus sto do szacunku. A wtedy, wiadomo, czasy były takie, że większość czasu spędzało się na dworze. Grało się do zmroku. Na naszym boisku trawa nie miała kiedy urosnąć.
Wiadomo jak to bywa z nauką w klasie sportowej. Jak z tym było u pana?
Nie miałem problemów. Na pewno nie byłem uczniem paskowym, ale sobie radziłem. Nawet ostatnio wróciłem do tej szkoły jako nauczyciel, a wiele wychowawczyń z tamtego okresu jeszcze pracuje – wspominały, że nie było tak najgorzej.
W jednym z wywiadów wspominał pan, że wielu chłopaków z pana klasy miało większy talent.
Na pewno. Choćby Andrzej Szłapa. Wtedy bardzo dobrze zapowiadający się zawodnik. Albo jeden mój kolega, który teraz w Stanach mieszka i jest milionerem.
To chyba nie żałuje, że mu w piłce nie wyszło.
Tak mu się potoczyło życie. W jednej ławce zawsze siedzieliśmy. W USA ciężko pracował, potem poszedł w nieruchomości, tak w Polsce, jak w USA, dziś nie ma co mówić: jest ustawiony, ma super rodzinkę, mieszka dwadzieścia metrów od oceanu.
Zainwestuje w Ruch Chorzów?
W takie tematy nie wchodzimy. Wspiera Ruch przy różnych akcjach, które organizujemy, na pewno o Niebieskich nie zapomniał. Ja się zawsze cieszę, że komuś się uda. Nigdy nie palę mostów, te kontakty dawne często owocują w nieoczekiwany sposób – ostatnio choćby przy okazji organizacji obozów dla dzieciaków.
Bardzo wcześnie dołączył pan do seniorskiego Ruchu.
Miałem siedemnaście lat. W swojej ostatniej fazie przygody juniorskiej trenowałem u trenera Eugeniusza Lercha, który zarazem był asystentem Albina Wiry w pierwszym zespole. Normą było, że brało się kilku i sprawdzało, który odpali. Mi się udało.
Dlaczego akurat panu? W tamtych czasach młody piłkarz miał o wiele trudniej. Dziś normą jest promowanie młodych, wtedy ta droga do pierwszego składu była znacznie dłuższa.
Miałem szybkość, przebojowość, ale przede wszystkim zawsze byłem mocno zdeterminowany. Sytuacja rodzinna też mnie gdzieś do tego skłaniała. Gdy miałem 13 lat, mój ojciec popełnił samobójstwo. Wyskoczył z bloku, z szóstego piętra. Mama nie była w stanie sama nas utrzymać, od tego momentu więc też pracowałem – poza nauką, grą, szedłem na Barską handlować koszulkami na bazarze, żeby spiąć budżet i żebyśmy nie dostali eksmisji z mieszkania.
Szybciej musiał pan dojrzeć.
Musiałem. Jak się coś zarobiło – szło na rachunki, czynsz albo zaległości czynszowe. Bywało ciężko, mieliśmy pismo o eksmisji, ale udało się uratować mieszkanie. Nawet jednak, gdy już grałem w Ruchu, nie było kolorowo. Mieliśmy nawet roczne poślizgi.
Rok, gdzie pan był młody, wielkiej pensji nie miał… jak pan sobie poradził?
Tu gdzieś się zapożyczyło, znajomi pomogli, rodzina. Ale było bardzo ciężko. Oszczędnie żyliśmy. Ja w Ruchu zarabiałem minimalne pieniądze, to była wtedy częsta praktyka wobec wychowanków. Takie stypendium. Ale czasem premia wpadła za wygrany mecz, te premie były większe i z boiska można było troszkę pieniędzy ściągnąć. Dlatego niejednokrotnie człowiek z kontuzją grał, na tabletkach przeciwbólowych, żeby być na tym boisku i wygrywać. Miałem nawet taką sytuację, gdzie dostaliśmy premię, a od razu kolega do mnie przyszedł pożyczyć. Powiedziałem:
– Chopie, ja mam rachunki niepoopłacane.
Była też renta po ojcu, dopóki się uczyłem, dlatego też długo się uczyłem – do 25 roku życia. Nie ukrywam, to też zmotywowało, żeby pójść na studia. Na pewno wiem, że w życiu często nie jest różowo, ale też że determinacją można zmienić swój los.
Kto wiódł prym w szatni Ruchu, do której pan trafił?
Mirek Jaworski. Grzesiu Wagner. Z niektórymi się mijałem – na przykład z Radkiem Gilewiczem, który był już wtedy jedną nogą przy transferze. Podobnie Jacek Bednarz czy Michał Probierz.
Mocnym charakterem był też Mariusz Śrutwa.
Wiadomo, Mariusz zawsze był specyficzny. Ale ja miałem spokój, bo zawsze mu dogrywałem dobre piłki. Miałem klarowną sytuację, a i tak Mariuszowi podałem. Trzymaliśmy się razem. To była taka grupa, że razem i ciężko ćwiczyła, ale też potrafiła razem się spotkać prywatnie. Byłem akceptowany przez starszych zawodników, nie miałem problemów.
A jak pan wspomina Piotra Lecha? Ponoć też barwna postać.
Jak krzyknął “moja!” trzeba było uciekać. Pamiętam, był taki mecz, kiedy Mirek Mosór nie zdążył uciec i w konsekwencji miał wstrząs mózgu i złamaną rękę. Z Piotrkiem zawsze trzeba było być czujnym. Bardzo pozytywny człowiek, teraz jest trenerem, co dzień się widujemy. Ekipa była naprawdę fajna.
Czy spadek do drugiej ligi był tym najtrudniejszym momentem w Ruchu?
Kwestie finansowe się nawarstwiały, ale druga liga była sportowo łatwa, bo wygrywaliśmy wszystko jak leci. Sporo premii wpadało! Jak się wygrywa, atmosfera zawsze jest super. A jeszcze to wszystko zakończone wygraną w Pucharze Polski… To i finał Intertoto to dwa najbardziej znaczące moje osiągnięcia sportowe.
A jak pan wspomina współpracę z trenerem Orestem Lenczykiem?
Był zawsze sprawiedliwy. Czy Śrutwa, czy junior, który właśnie wszedł do szatni – jechał równo z trawą. Sprawiedliwość to najważniejsza cecha u trenera.
Pamiętam, że lubił zdrowo zjeść. Jadał w barze mlecznym blisko dworca, ale zawsze mówił:
– Idę do swojego Continentala.
Pamiętam też, jak wracaliśmy z obozu na Cyprze i mieliśmy międzylądowanie w Zurychu. Spadł śnieg, loty odwołane. Prezes Rogala i świętej pamięci Gerard Cieślik z nami. Padło pytanie: co robimy, czy idziemy do hotelu, czy czekamy na lotnisku. Trener zdecydował, że zostajemy. Pamiętam, pan Gerard się zbulwersował, że pracobiorca podejmuje decyzję, a nie pracodawca. Ale zostaliśmy ostatecznie, chwilę się drzemnęliśmy, a po paru godzinach skoczyliśmy do sklepu z perfumami się popsikać i robiliśmy rozruch. Gęsiego bieganie, rozciąganie na ławkach, skakanie między ludźmi. Na pewno trener Lenczyk uczył, że bezpieczny trening można zrobić nie tylko w wyznaczonym do tego miejscu. Uczył kreatywności. Nie przypadek myślę, że tak wielu z nas później zostało trenerami – jakiś wpływ też na to miał.
Leciał pan tym słynnym białoruskim samolotem do Portugalii podczas Pucharu Intertoto?
O, leciałem. Pierwszy lot w życiu. Międzylądowanie we Francji. Co cysterna podjechała, białoruski pilot mówił, że tej benzyny nie chce: za drogo, za drogo! I podjeżdżała kolejna. Staliśmy na płycie lotniska w garniturach, upał… Myśleliśmy, że nie dolecimy. Ludzie zdjęcia robili, bo chyba nie wiedzieli takiego starego samolotu. Dziś to można ze śmiechem wspominać.
Ruch pana czasów zagrał też w Interem Mediolan w Pucharz UEFA.
Miałem zagrać w tym meczu, ale drugi raz złamałem rękę. Spróbowałem szczupaka i poszło, a ta kość nie była zrośnięta i nie wytrzymała. Operację mi źle zrobili, miałem nieczynne nerwy… Oglądałem mecz z ręką w gipsie. Szkoda, że taki mecz mi przepadł, ale chłopaki do pierwszego błędu grali bardzo dobrze. Ten mecz mógł się inaczej potoczyć, suchy wynik nie mówi wszystkiego – podjęli rękawice.
Przez rękę musiał pan tak wcześnie zawiesić buty na kołku?
Biodra też mi nie wytrzymywały. Człowiek nigdy się nie oszczędzał. Jestem już po dwóch operacjach. Mam metalowe wstawki. Jedną operację robiłem niecałe osiem miesięcy temu, pierwszą jedenaście lat temu.
Ale wtedy, w wieku, kiedy piłkarska kariera u wielu graczy nabiera rozpędu, musiał pan przerwać karierę. Była frustracja?
Na pewno ciężko zejść ze sceny. Próbowałem jeszcze – wypożyczenie do Bielska. Grałem w USA w półzawodowym New Jersey Falcons. Do tego jakieś testy. Nie mogłem się pogodzić, ale to biodro zbyt bolało. Nie żałuję żadnego dnia spędzonego w piłce, gdybym miał możliwość, na pewno grałbym dłużej. Czułem bezsilność. Trzeba sobie taką sytuację poukładać w głowie, aż dojdzie się do wniosku: no dobra, to już koniec. Ale też nowy początek. Szybko się zaczęło, szybko się skończyło.
Fajnie, że gdzieś to wszystko się zazębiło, bo nie ukrywajmy, wielu kolegów po zakończeniu kariery nie miało pomysłów albo miało za wiele pomysłów na to co dalej. Mnie ta droga wyznaczyła się automatycznie dzięki studiom – pracowałem jako nauczyciel wychowania fizycznego w dwóch szkołach, robię to do dzisiaj. Prowadzę klasy sportowe. Uczę też w szkole, do której sam chodziłem, więc to fajna przygoda.
Dziś też pan to łączy z prezesowaniem Ruchu?
Tak. Jestem też trenerem w UKS-ie. Robimy w Ruchu wersję oszczędnościową, nie chcę generować kosztów. Złotówki z Ruchu nie wziąłem, patrzę na to jak na misję.
Tuż po skończeniu kariery był pan też w USA, gdzie pracował fizycznie – to także musiało uczyć życia.
Twarda szkoła. Praca przy ocieplaniu budynków. Pracowałem, potem dostałem czek – okazało się, że lewy. Wróciłem już do Polski, idę do banku o zrealizować, a tutaj brak środków. Próbowałem to wyegzekwować – część się udało, część nie.
Kolejna gorzka lekcja od życia.
Ale też dużo fajnych ludzi poznałem w Stanach. Z Falcons jeździliśmy do wielu innych stanów, więc człowiek poznał Amerykę, zobaczył trochę świata. Jeździłem jeszcze później do USA czasem zarobić – miałem rodzinę, a tam w 2-3 dni zarabiałem tyle co w Polsce przez cały miesiąc.
Jak to się stało, że został pan prezesem Ruchu?
Przedstawiciele wszystkich klubów Chorzowa mieli spotkanie w urzędzie miasta. Jako dyrektor UKS-u dobrze mi się współpracowało tak z miastem, jak i z innymi chorzowskimi klubami. W UKS-ie byłem cztery lata jako dyrektor, a gdy przychodziłem, długi jak na taki klub były spore – około stu tysięcy złotych. Pospłacaliśmy, dziś klub prężnie działa. Prezydent to podchwycił. Nie ukrywajmy, nikt nie chciał tego wziąć w takim momencie, ale mi się serce krajało jak patrzyłem na wszystkie poprzednie posunięcia rządzących Ruchem. Gdzieś w to wskoczyłem w momencie, gdy było bardzo blisko likwidacji, ale czułem, że mam wsparcie kibiców i miasta.
Dużo trupów wypadło z szafy, gdy objął pan Ruch i zaczął przyglądać mu się od środka?
Oj tak, było tego trochę z poprzednich sezonów. Ale sporo spraw się pozamykało, również dzięki miastu, które przekazało nam pieniądze z tytułu promocji Chorzowa. Pospłacaliśmy bieżące zaległości, wątpliwości licencyjnych nie ma żadnych. Jak coś się pojawia, staram się od razu to gasić, żeby ta wiarygodność Ruchu rosła. Tego klubowi brakowało. Ruch, aby się podnieść, musi być wypłacalny i transparentny: po prostu wiarygodny. Tylko wtedy uda się sprawić, by kibice, miasto i właściciele szli w jednym kierunku, żeby każdy idąc tutaj, dawał z siebie to co najlepsze.
Ta atmosfera od kilku miesięcy w Ruchu jest chyba najlepsza od dawna.
Jest dosyć pozytywnie, ten wizerunek się zmienia. Pisze się o nas już w innych kontekstach. Na pewno wiara wzrosła. Wystartowaliśmy z kilkoma projektami, jak aplikacja Ruchu, która raz, że wspomaga klub finansowo, to też pokazuje nas od innej strony.
Ja mam też satysfakcję: odkąd objąłem klub, zespół ani razu nie przegrał! Robię za talizman. Oczywiście przyjdzie i pierwsza porażka, nie ma złudzeń, ale też uważam, że jest to pokłosiem innej atmosfery, lepsze aury wokół klubu.
Na pewno jest wymowne, że taki Tomek Foszmańczyk przychodzi i przy przedłużaniu kontraktu wychodzi z inicjatywą, że chce zarabiać mniej.
Teraz, przy kryzysie koronawirusa, też to piłkarze przyszli do nas z propozycją i dogadaliśmy się w trzy sekundy. Widać, że jest tu ekipa, której zależy na dobru Ruchu.
Wtedy Tomek zaproponował dłuższy kontrakt, ale mniejsze pieniądze – rozsądne podejście, fajna sprawa, bo w tym kierunku chcieliśmy pójść. Mamy większość zawodników zakontraktowanych na parę lat do przodu, żeby szatnia była ustabilizowana i mogła się razem rozwijać. Połowę drużyny stanowią wychowankowie. Trener, Łukasz Bereta, to także nasz wychowanek. Nie ma wiceprezesa, nie ma dyrektora sportowego – te funkcje też staram się gdzieś ogarniać, kleić, cały czas będąc w kontakcie ze sztabem i koordynatorem grup młodzieżowych.
Z ważnych projektów ekonomicznych, inicjatywa “Sto firm na 100-lecie Ruchu” może przez koronawirus być trudniejsza do zrealizowania.
Na pewno. Ale do tego będziemy dążyć. Stulecie to tylko data. Jak uda się w 2021, to przecież tak samo będziemy się cieszyć. Latam po firmach, małych, dużych, średnich – znowu wracamy do kwestii wiarygodności. Na pewno na ten moment przez pandemię projekt jest zachwiany, ale już jest dużo firm, które nam pomaga, mam nadzieję, że na zasadzie kuli śnieżnej uda się to rozpędzić.
Nie obawia się pan, że po pandemii będzie trudniej liczyć na pieniądze z miasta?
Na pewno pandemia wpłynie na życie wszystkich. Najważniejsze, żeby ludzie mieli z czego utrzymać swoje rodziny. My też włączamy się w wiele akcji charytatywnych, nasi kibice aktywnie pomagają. I ja też przygotowuj się na różne scenariusze. Dlatego odbudowujemy wizerunek klubu w samym mieście. Ruch musi być wizytówką, powodem do dumy. Niestety, w ostatnich latach taki nie był. Stąd brały się komentarze: a po co nam to? Może coś innego?
Ruch i miasto to jedność, myślisz Chorzów, mówisz Ruch. To jest jakby nierozerwalne. Dwie kwestie są więc kluczowe: po pierwsze, wyjście do mieszkańców. A po drugie, wsparcie ekonomiczne niezależne od miasta, które staramy się robić tak przez aktywizację biznesu, czy oddolnymi inicjatywami, jak naszą aplikacją. Kibice są z nami, także teraz. Sprzedaliśmy dużo biletów na wirtualne mecze. Rozeszły się cegiełki jubileuszowe, świetnie szły gadżety z okazji stulecia. To niepojęta pomoc, pokazująca, że wiarygodność Ruchu już wzrosła – rok temu nikt nie chciał na Niebieskich wydać złamanej złotówki. Wierzę, że mamy wielu uśpionych kibiców, którzy obserwują co się dzieje. Powtarzam: kibice to największy kapitał każdego klubu.
Czego panu życzyć pod te urodziny Ruchu?
Wiadomo, chcielibyśmy awansować. Po ustabilizowaniu spraw organizacyjno-finansowych, piąć się w górę. Nie będzie to łatwa ścieżka, ale marzy się powrót do elity, choć jest oczywiste, że klubów o takich ambicjach jest w Polsce wiele. To będzie długotrwały proces. Po cichu marzy mi się też, żeby za sukcesem sportowym poszły tłumy na trybunach. Tak, by pewnego dnia okazało się, że jest konieczność, aby powstał obiekt na miarę XXI wieku. Generalnie, jakbym miał to streścić – celem jest zdrowy Ruch.
Fot. NewsPix