W historii polskiej ligi nie brakuje obcokrajowców, którzy na naszych boiskach furory nie robili lub też byli na tyle krótko, że nikt w pełni nie ocenił ich potencjału, a potem świetnie sobie radzili w lepszych miejscach. Przykład najbardziej dobitny to oczywiście Paulinho, o którym napisano już wszystko. Każdy wie, że przewinął się przez ŁKS, by później po pobycie w Corinthians zaistnieć w Tottenhamie, Barcelonie i reprezentacji Brazylii. W tym temacie jeszcze długo nikt nie doda czegoś nowego. Mało kto natomiast pamięta przypadek Rodrigo Moledo, który latem 2009 roku trafił do Odry Wodzisław. Nie spędził w niej nawet jednej rundy, ale jego dalsze losy są na tyle ciekawe, że warto przedstawić jego historię.
Chłopak przywędrował do Polski tak cicho, jak tylko się dało. Wypożyczenie z klubu rywalizującego w lidze stanowej, 21 lat, żadnego ciekawszego punktu zaczepienia. Totalny anonim. Zapewne niejeden nawet całkiem uważny obserwator Ekstraklasy nie zdążył zarejestrować, że ktoś taki zawitał na polskie murawy. Moledo rozegrał cztery mecze – trzy w lidze, jeden w krajowym pucharze – i od października nie było go już w Wodzisławiu. Nie chodziło o kwestie sportowe, ale do tego wrócimy.
Dlaczego więc w ogóle zajmujemy się tą postacią? Ano dlatego, że dalsze losy Brazylijczyka pokazują, że nie był on pierwszym lepszym gościem z łapanki i gdyby mógł się mocniej pokazać w Odrze, zapewne w historii Ekstraklasy znaczyłby znacznie więcej.
Moledo dziś ponownie jest piłkarzem Internacionalu Porto Alegre, czyli jednego z największych brazylijskich klubów. Łącznie rozegrał w jego barwach ponad 100 meczów. Metalist Charków latem 2013 zapłacił za niego 5 mln euro, a w ciągu dwóch lat spędzonych w Panathinaikosie zyskał on renomę topowego stopera greckiej Super League. Na dodatek w 2013 roku Luis Felipe Scolari awaryjnie powołał go do reprezentacji Brazylii. Canarinhos poza terminem FIFA mieli zmierzyć się z Chile, co oznaczało kłopot dla Henrique. Jego Palmeiras bowiem w tym czasie miało zmierzyć się w Copa Libertadores z meksykańską Tijuaną. Scolari zgodził się odesłać obrońcę do klubu z Sao Paulo i w jego miejsce wezwał Moledo. Skończyło się jednak na tym, że spotkanie Palmeiras przełożono. Henrique wrócił na zgrupowanie, a Moledo obszedł się smakiem. Mimo to mogła mu pozostać drobna satysfakcja, że selekcjoner choć na moment go dostrzegł. Kolejnych szans na kadrę nie było, za duża konkurencja.
Nim to wszystko się stało, stoper z Kraju Kawy przybywając do Wodzisława Śląskiego zebrał swoje pierwsze doświadczenia w europejskiej piłce. Wypożyczono go z Uniao Rondonopolis z opcją transferu definitywnego na dwa i pół roku.
– Było po nim widać, że ma jakieś predyspozycje do poważnego grania: silny, dobry w pojedynkach i bardzo szybki jak na obrońcę. Sądzę, że gdyby został dłużej, mógłby robić różnicę w Ekstraklasie – wspomina Michał Buchalik, obecnie bramkarz Wisły Kraków.
Odrę prowadził wówczas Ryszard Wieczorek. – Potwierdzam, że miał bardzo dobre cechy motoryczne. Docelowo byłby to ważny zawodnik w mojej koncepcji. W Odrze jednak zaczynał niemalże od zera. Przyszedł do nas na przełomie czerwca i lipca, brakowało mu rytmu treningowego, miał kilka – a może nawet kilkanaście – kilogramów nadwagi. Przez wiele lat współpracowałem z profesorem Janem Chmurą, dzięki niemu posiadłem sporą wiedzę na temat przygotowania motorycznego w piłce. Nie ograniczałem się do wizualnej obserwacji zawodnika, same umiejętności raczej nie wystarczały. Równie mocno interesowały mnie badania wydolnościowe i one nieraz pokazywały, że minie wiele tygodni, nim ktoś dojdzie do oczekiwanej dyspozycji. Potrzeba cierpliwości i czasu, a trenerzy rzadko mogą na to liczyć ze strony władz klubu. Wszystkich interesuje wyłącznie wynik. W tym przypadku nie mieliśmy jednak innego wyjścia, na starcie mogliśmy ocenić tylko potencjał piłkarski. Uznaliśmy, że Rodrigo i Daniela Bueno warto zatrzymać, żeby doprowadzić ich do formy. Z Moledo sporo pracowałem indywidualnie. Na początku treningów, gdy jeszcze był wypoczęty, imponował sprawnością i szybkością, ale po kolejnych ćwiczeniach i powtórzeniach, tracił na jakości, spóźniał się z interwencjami i faulował. Inni motorycznie stali wyżej i go ogrywali. Nie wiem, jaki w tym aspekcie był jego maksymalny pułap, ale skoro zrobił poważną karierę, wyszło, że nie pomyliłem się co do jego oceny. Gdyby pracował ze mną co najmniej pół roku, zaliczył dwa okresy przygotowawcze i niezmiennie trzymał dyscyplinę, jestem przekonany, że już w Polsce zacząłby robić znacznie większą karierę – opowiada Wieczorek.
Niektórzy koledzy Latynosa z wodzisławskich czasów wspominają go nieco mniej entuzjastycznie. – Postrzegałem go jako normalnego zawodnika, który nie zrobi krzywdy drużynie, tak bym to określił. Powiedziałbym nawet, że lepiej było wtedy mocniej postawić na jakiegoś obiecującego Polaka, nieodstającego umiejętnościami. Moledo bardziej imponował charakterem, walecznością, niż jakością piłkarską. Ale może po prostu za mało go poznaliśmy. Spędził w Odrze trzy miesiące i musiał wracać – tłumaczy Marcin Wodecki.
Dariusz Kozielski, niedługo potem prezes Odry spadającej z Ekstraklasy, w swojej opinii jest niejako pośrodku. – To był taki nasz Daniel Tanżyna (śmiech). Bardzo dobry i szybki, imponował wyskokiem do głowy, ale grać jeszcze musiał się nauczyć. Jak widać, w innych klubach się udało. Moledo był słaby w rozegraniu, a jak zabierał się za odbiór, nigdy nie było wiadomo, czy wybije piłkę, czy urwie nogi rywalowi. Całościowo jak na swój wiek zdradzał duży potencjał, ale wyraźnie brakowało mu ogrania – mówi.
Wieczorek uważa, że sposób gry Moledo był w znacznej mierze wymuszony. – Częste wybijanie? To właśnie wynikało z jego inteligencji. Miał w sobie dużo pokory, znał swoje mocne i słabe strony, nie próbował czarować rzeczywistości. Wiedział, że nie jest jeszcze idealnie przygotowany, dlatego nie wdawał się w wielkie rozgrywanie piłki, bo przy stracie by go nie było, nie nadążałby. Byłem jednak przekonany, że możliwości w rozegraniu ma duże. Pewne rzeczy szybko widać na treningach, gdy piłkarz przyjmuje trudne podanie, podaje na dalszą odległość i tak dalej. On to umiał, ale wówczas tylko podczas zajęć, bez presji i przeciwnika. Tym większa jego mądrość, że dostosował się do okoliczności, które w kolejnych latach zmieniły się na jego korzyść. Ogólnie pasował mi do sposobu gry, który do dziś preferuję, czyli opartego na wysokim pressingu. Szybki obrońca do rozbijania ataków rywali był w takim systemie potrzebny i on mógł to zapewnić. W czasach Odry długo kimś takim był Czech Radim Sablik. Moledo to podobny typ stopera.
Jeszcze raz Kozielski: – Potencjał miał duży, ale sądzę, że na wielu naszych zdolnych chłopaków nikt by tak nie postawił, jak chciano postawić na Moledo. Tanżyna był dwa lata starszy i porządnej szansy nie dostał, a moim zdaniem byli na podobnym poziomie. Czas pokazał, że ich kariery poszły w zupełnie innych kierunkach. Może teraz tendencje co do młodzieży się zmieniają, a po pandemii jeszcze bardziej nasilą. Kluby będą biedniejsze, więc zaczną bardziej doceniać swoich. Jak mają pieniądze, to na nic nie patrzą i wydają. Wierzę, że tak będzie.
W jednym nasi rozmówcy są zgodni: Rodrigo Moledo poza boiskiem nie rzucał się w oczy.
Marcin Wodecki: – Kontaktu za bardzo nie mieliśmy. Byłem młody, dopiero wchodziłem do zespołu, a on polskiego nie rozumiał, raczej trzymał się na uboczu. Nie to, że jakiś gbur, ale na pewno nie typowy Brazylijczyk, który ciągle tańczy i śpiewa.
Michał Buchalik: – Krótko z nami był, ale w szatni dał się poznać jako bardzo spokojny chłopak. W Odrze jednak nie mógł się za bardzo zaaklimatyzować, takie miałem wrażenie. Głowy nie dam, ale po angielsku za bardzo nie mówił, co utrudniało komunikację.
– Trzymał się na uboczu, mówił głównie po portugalsku – potwierdza Ryszard Wieczorek, ale od razu dodaje: – Mimo to dość szybko nawiązaliśmy kontakt, codzienna praca zrobiła swoje, a trening mniej więcej wszędzie jest taki sam. Było widać, czego chce i że do tego dąży. Nie musiałem z nim zbyt wiele dyskutować. Spotkałem wielu Brazylijczyków chcących bazować na samych umiejętnościach, nie zważających na to, czy są przygotowani i mają siły biegać. Rodrigo myślał bardziej po europejsku, dlatego przyjemnie się z nim pracowało. Po meczach przeżywał porażki, zależało mu.
Moledo potrzebował lipca i sierpnia, żeby dojść do stanu używalności. We wrześniu wskoczył do wyjściowego składu i zdążył zagrać w lidze przeciwko Koronie Kielce (0:2), Lechowi Poznań (0:1) i GKS-owi Bełchatów (0:1). Odra wszystko przegrała, ale do Brazylijczyka większych zastrzeżeń nie zgłaszano. W międzyczasie mógł się cieszyć ze zwycięstwa nad Olimpią Grudziądz w Pucharze Polski.
Zaczął się październik i… Moledo już w Odrze nie było. Jakim cudem? Wszystko przez czeskich właścicieli, którzy rządzili klubem. – Czesi go ściągnęli i oni potem zawalili. Musiał odejść, bo nie przedłużyli mu w porę wizy. Nie dało się już tego cofnąć. Problem z Moledo polegał też na tym, że pod jego transfer podpinało się kilku pośredników, chyba nawet pięciu. Ktoś tam wyłożył pieniądze na przejazd i już chciał dołączyć do interesu, skomplikowany rynek. Z Danielem Bueno sprawa wyglądała prosto, jego agentem był Szwajcar i z nim się rozmawiało – tłumaczy Kozielski.
– Martin Pulpit sprowadzał jego i Bueno, wykorzystał swoje kontakty. Przewijało się mnóstwo obcokrajowców, zwłaszcza Czechów i Słowaków. Niektórzy ewidentnie słabi, którym ktoś chciał przedłużyć karierę, ale zdarzali się też tacy, jak tych dwóch Brazylijczyków. To był generalnie trudny czas dla Odry, wzajemne przepychanki wśród władz klubu, sporo problemów i niepewności. Głównie z tego powodu doszło do spadku – dodaje Ryszard Wieczorek.
Chcąc nie chcąc, Moledo musiał wrócić do Uniao Rondonopolis. W barwach tego klubu z dobrej strony pokazał się w meczach Pucharu Brazylii i tam wypatrzył go Internacional. Na początku 2011 roku stał się jego piłkarzem i to był początek prawdziwej kariery. Internacional dopiero co wygrał wtedy Copa Libertadores, a w kadrze miał wielu kozaków, że wspomnimy o Oscarze, Fernando Cavenaghim, Jo, Leandro Damiao, Andresie D’Alessandro, Ilsinho, Tindze czy będącym dziś w Manchesterze United Fredzie. Moledo przez pierwsze miesiące powoli wprowadzał się do tego towarzystwa, by w okolicach września wskoczyć do wyjściowego składu. Dość szybko zaczęły się nim interesować kluby europejskie – wspomniane awaryjne powołanie do reprezentacji jeszcze je spotęgowało – ale rzecz jasna już nie z Polski.
Koniec końców obrał kierunek mało spodziewany, jeszcze bardziej wschodni. Latem 2013 Metalist Charków zapłacił za niego 5 mln euro (początkowo jego klub chciał 8). Również ekipa z Wodzisławia na tym skorzystała. – Do Odry trafiły jakieś pieniądze po jego transferze do Metalista, były odpowiednie zapisy. Ukraińcy zgłaszając go do europejskich pucharów, musieli mieć wszystko porozliczane i nawet do nas coś wysłali – przypomina sobie Patryk Gruszka, były wiceprezes Odry.
Brazylijczyk z miejsca stał się pewniakiem w nowym zespole, ale po jednej rundzie posypał się zupełnie. Kontuzja kolana i różne komplikacje okazały się tak poważne, że w praktyce wypadł z obiegu na dwa lata. W połowie 2015 roku, wciąż będąc nie w pełni sił, wrócił do Internacionalu, podpisując krótkoterminową umowę. Miał się odbudowywać i jeśli byłyby widoki na wznowienie poważnego grania, mogłoby dojść do przedłużenia współpracy. Widoki faktycznie były, problemy zdrowotne wreszcie zostały zażegnane, ale zamiast zostać na starych śmieciach, Moledo zimą 2016 związał się na dwa i pół roku z Panathinaikosem. W Internacionalu nie miałby w tamtym okresie dużych szans na grę. Strony rozstały się jednak w bardzo dobrych relacjach. Piłkarz dziękował klubowi za wysiłek włożony w postawienie go na nogi i zrozumienie jego chęci, by podjąć kolejne wyzwanie w Europie. Od razu też zapowiedział, że jeszcze do Internacionalu zawita.
Panathinaikos najlepsze czasy miał już dawno za sobą, ale kilku poważnych zawodników jeszcze w swoich szeregach posiadał. Michael Essien, Danijel Pranjić, Mladen Petrić, Marcus Berg, Sebastian Leto – to nie były przypadkowe nazwiska. Do tego trener Andrea Stramaccioni, wcześniej pracujący w Interze. Moledo od razu dopasował się do tego towarzystwa. – W okresie swojej gry w Panathinaikosie był jednym z najlepszych stoperów ligi greckiej, a pojawiały się głosy, że nawet najlepszym. Imponował siłą i walecznością, należał do ulubieńców trybun – potwierdza nam Dimitris Samolis, dziennikarz portalu sport24.gr.
Z nim w składzie Panathinaikos rozegrał ostatnie mecze w europejskich pucharach, konkretnie w Lidze Europy. W sezonie 2016/17 w eliminacjach udało się wyrzucić za burtę AIK Solna i Broendby, ale w grupie z Ajaxem, Celtą Vigo i Standardem Liege ugrano jeden marny punkt. Sezon 2017/18 to najpierw przejście Qabali w el. LE, a później dwie porażki z Athletic Bilbao. Od tamtej pory “Koniczynki” nie wychyliły już nosa poza krajowe podwórko. Aktualnie ciąży na nich zakaz pucharowy nałożony przez UEFA z powodu długów.
Po pierwszej rundzie na greckiej ziemi pojawiły się doniesienia o zainteresowaniu Moledo ze strony Romy, gotowej wyłożyć nawet 15 mln euro. Nic jednak z tego nie wyszło. Brazylijczyk spędził jeszcze w ateńskim klubie półtora roku. Sytuacja finansowa stawała się coraz gorsza i w dużej mierze przez to piłkarz nie wypełnił kontraktu. Mimo to zachował się fair. Zimą 2018, gdy umowa obowiązywała jeszcze przez sześć miesięcy, ze względu na zaległości płacowe mógłby ją wcześniej rozwiązać, ale nie zrobił tego, żeby “Koniczynki” mogły go sprzedać i jeszcze coś na nim zarobiły.
– Sądzę, że gdyby nie problemy z pieniędzmi, zostałby w Panathinaikosie. Wcześniej był już po słowie w sprawie nowego kontraktu do 2020 roku. A tak odszedł z Grecji, choć wtedy chciały go Olympiakos i PAOK. Zdecydował jednak, że wraca do Internacionalu – mówi Samolis. Początkowo mogło to wyglądać tak, że Moledo wróciłby do Porto Alegre od lipca, a na pół roku ktoś by go przechwycił. Walczący o mistrzostwo PAOK był gotowy pójść na taki układ. Oferował 300 tys. euro i dodatkowo dwóch zawodników na wypożyczenie. Z punktu widzenia “Koniczynek”, świetna propozycja. Coś gdzieś jednak poszło nie tak, chyba sam zawodnik nie był w pełni przekonany i skończyło się na tym, że Internacional wziął go od razu.
Moledo jest tam do teraz. Jeśli tylko nie narzeka na zdrowie – a to nie zawsze stanowi oczywistość, w ubiegłym roku dwukrotnie wypadał na kilka tygodni przez kontuzjowane udo – niezmiennie cieszy się zaufaniem sztabu szkoleniowego. Ostatnio natomiast, po wybuchu koronawirusowej pandemii, zainicjował akcję pomocową dla pracowników klubu, którzy mogliby zostać z niczym. Brazylijskie media dość obszernie na ten temat pisały.
Były stoper Odry ma dopiero 32 lata, przed nim prawdopodobnie jeszcze trochę grania na dobrym poziomie. W lipcu ubiegłego roku przedłużył kontakt do grudnia 2022. Wodzisławski epizod zapewne pamięta już tylko przez mgłę, zresztą podobnie działa to w drugą stronę.
Michał Buchalik: – Do tej pory gdzieś go obserwuję w mediach społecznościowych, możliwe nawet, że on mnie też. Kontaktu jednak nie mamy żadnego.
I tak już najpewniej zostanie.
PRZEMYSŁAW MICHALAK