„Kto ma napędzać twój biznes? Moi ludzie” rapował Sad Boy Loko w kawałku 'Black & Browns’. Nietrudno się domyślić, że artysta ma meksykańskie korzenie, a jego wersy były skierowane do swoich rodaków. Tych samych, których Amerykanie masowo ściągali do pracy; tych samych, od których Donald Trump miał odgrodzić się murem. Zanim prezydent USA wpadł na ten pomysł, chętnie zatrudniał przedstawicieli mniejszości w swoich firmach. Tani i wydajni ludzie mieli „napędzać jego biznes”. Na podobny pomysł wpadło także MLS, które ponad 15 lat temu rozpoczęło program Chivas USA. Klub, który miał być dumą latynoskich imigrantów, okazał się wielką klapą i zwinął się z mapy futbolu w Stanach.
Los Angeles to jedno z największych i najbardziej znanych miast w Stanach Zjednoczonych. Jako metropolia leżąca całkiem blisko meksykańskiej granicy, LA od dawna było celem imigrantów z południa. W 2010 roku w samym mieście było ponad 1,2 miliona mieszkańców, którzy identyfikowali się jako Meksykanie, co stanowiło jedną trzecią populacji miasta. Nic dziwnego, że władze ligi wpadły na pomysł, żeby właśnie w Mieście Aniołów otworzyć franczyzę skierowaną do latynoamerykańskich fanów futbolu. Nie będziemy bawić się w pisanie o stworzeniu klubu, MLS to liga komercyjna, funkcjonująca na ściśle określonych zasadach. To kluczowe dla zrozumienia historii o tym, jak klub piłkarski zamknięto niczym nieprzynoszącą dochodów 'Żabkę’. To kluczowe również dlatego, że dzięki temu lepiej zrozumiemy niepowodzenie projektu. Chivas USA nie miało być dla Latynosów rozrywką. Nie, oni mieli jedynie ’napędzić czyjś biznes’.
Skauting w FIFIE
Chivas Guadalajara, być może lepiej znane jako C.D. Guadalajara, to jeden z największych klubów w Meksyku. 12 mistrzostw kraju, dwa triumfy w Lidze Mistrzów CONCACAF, kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach. Chivas to marka dla Meksykanów również z innego powodu. Goats są trochę jak Athletic Bilbao – nie znajdziemy tam piłkarza, który nie jest choć częściowo związany z Meksykiem. Dlatego też wybór klubu, który ma stać się magnesem dla imigrantów z południa w USA był prosty. Najlepiej dogadać się z Chivas, które mogłoby otworzyć filię w Los Angeles, zupełnie jakby nie był to klub, a – dajmy na to – KFC. Podchody nie trwały długo, bo Jorge Vergara, który przejął klub-matkę w 2002 roku, chciał uczynić z niego markę globalną. Jego klub już rok później wziął udział w Meczu Gwiazd MLS; dwa lata później wszystko było już dopięte. W 2005 roku Chivas USA dołączyło do ligi z bardzo ambitnymi planami.
Stołek trenera otrzymał Thomas Rongen, czyli gość z sukcesami na koncie. Trener roku, zwycięzca MLS Cup, opiekun kadry narodowej do lat 20. Rongen znał się na rzeczy, chwalił się holenderskimi wzorcami i jego zatrudnienie wyglądało bardzo poważnie. Oczywiście – skoro to nie kluby, a franczyzy – nie było łatwo zbudować skład, który z miejsca biłby się o wysokie cele. Zwłaszcza że to, co z zewnątrz wyglądało ładnie, w środku nie do końca było piękne. – Szybko zdałem sobie sprawę, że Vergara jest słupem rodziny Cue, która wykłada kasę na Chivas USA i zarządza interesem – mówił trener w rozmowie z „The Athletic”. – Zorganizowano spotkanie, na którym miałem przedstawić wizję klubu. Wchodzę, a tam bracia Cue, ich wujek, kilku innych członków rodziny, a nawet 10-letni kuzyn, który w kącie pokoju grał w FIFĘ.
Sytuacja dość kuriozalna, trzeba przyznać. Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Rongen nakreślił szczegółowy plan budowy kadry. Merytorycznie, zwięźle i na temat. W trakcie przemowy odezwał się jednak najmłodszy z przedstawicieli rodziny. – A może weźcie tego gościa? Ma dobre liczby w FIFIE – zapytał młokos, a cała uwaga przeniosła się na niego. Rongen był załamany. – Spędziłem tygodnie, żeby wytłumaczyć im, co chcę zbudować. A oni wolą słuchać dzieciaka, który gra na komputerze – wspomina.
Puenta tej historii? Do drużyny faktycznie miał trafić ktoś wskazany przez 10-latka. Rongen nie miał szczęścia, wygrał tylko jeden mecz (w dodatku po rzucie karnym) i po 10 kolejkach wyleciał z roboty. Do właścicieli nie docierało, że nie da się za pstryknięciem palców zbudować mocnej drużyny. Przy okazji zostali też wyśmiani, kiedy ich zapowiedzi „nauczymy gringos grać w piłkę”, zakończyły się na czterech zwycięstwach w sezonie.
Lepsi od Beckhama
Na szczęście dla Chivas były to złe dobrego początki. Właściciele mieli bowiem zacięcie, chcieli zbudować coś wielkiego. Vergara może i był pacynką, ale kochał futbol. Nie akceptował tego, że jego drużyna nie może konkurować z najlepszymi. Klub poszedł więc na całość i sprowadził Ante Razova oraz Jesse Marscha. Tego drugiego możecie kojarzyć – ostatnio robi furorę jako trener RedBull Salzburg. Wtedy jednak obaj panowie byli weteranami MLS, którzy gwarantowali pewną jakość. W kadrze znalazł się też kolejny – po Bradzie Guzanie, który był w drużynie od początku – utalentowany młokos, Sacha Kljestan. Przede wszystkim jednak ster powierzono Bobowi Bradleyowi, kolejnemu szkoleniowcowi z bogatym CV. – Zaczął proces przebudowy klubu, który nie był w najlepszej sytuacji, gdy do niego przyszliśmy. Zmiany zapoczątkowane przez Boba dały nam pierwszy w historii awans do play-offów – mówił „LA Times” Predrag 'Preki’ Radosavljević, asystent Bradleya.
Amerykańska filia Goats daleko w decydującej fazie sezonu nie zajechała, jednak dowodem uznania niech będzie to, że Bradley wkrótce został selekcjonerem kadry USA. Chivas przejął 'Preki’, który doprowadził zespół do wygrania konferencji – pierwszego sporego sukcesu. – Zaczęto nas szanować, a drużyny miały obawy wychodząc na mecz z Chivas. Wiedzieli, że nie będzie łatwo z nami wygrać – opowiadał szkoleniowiec.
Rok później Chivas byli drudzy w konferencji, wzięli też udział w Lidze Mistrzów CONCACAF. Do pełni szczęścia brakowało tylko sukcesów play-offach, ale i tak było dobrze. Dlaczego? Dlatego, że za rokiem Galaxy szastali kasą na lewo i prawo, ściągając Davida Beckhama, a to meksykańska paka miała lepsze wyniki. – Byliśmy niemal równi, chociaż nie mieliśmy 'designated players’ i nie wydawaliśmy tylu pieniędzy. Możliwość bycia nad Galaxy, rywalizowania z nimi jak równy z równym, była naszym wielkim sukcesem – wspomina Radosavljević.
I co? I jak to w życiu, wszystko zaczęło się sypać.
Droga w dół
Właściciele klubu trochę przeszarżowali. W czasach, kiedy inni zaczęli się zbroić i inwestować, osiedli na laurach. Chivas miało sporą rzeszę fanów, na mecze przychodziło nawet i 20000 osób, średnia za sezon wynosiła powyżej 15000. Jednak wokół Goats zaczęły się kręcić różne dziwne osoby. Każdy chciał skorzystać na tym, że meksykański klub w USA zaczął sobie radzić, m.in. dzięki wypromowaniu Guzana, którego zgarnęła Aston Villa. – W pierwszym roku ustalałem wszystko bezpośrednio z Cue. Miał do mnie zaufanie i pozwalał mi pracować tak, jak chciałem. Potem do klubu trafił Shawn Hunter, a za nim szefowie zatrudniali kolejnych pomocników zarządu. Zrobił się chaos, każdy angażował się w pracę innych, a kiedy ktoś wtrąca się w to, co robisz, sprawy się komplikują. Właściciele wierzyli, że każdy z nas robi to, co do niego należy. Tymczasem ludzie zaczęli wchodzić sobie w paradę i nikt tego nie kontrolował – opowiada 'Preki’.
Nic dziwnego, że trener w 2009 roku zwinął manatki. – Wyczuwałem, w jakim kierunku to się rozwinie. Nie chciałem brać w tym udziału i zgadzać się na rzeczy, które nie były moimi pomysłami. Najlepszym wyjściem było rozstanie.
Tak rozpoczął się powolny proces rozpadu drużyny, którego nikt nie kontrolował. Razov i Marsch zawiesili buty na kołku, Kljestan został sprzedany do Anderlechtu, a następców na horyzoncie nie było. – Straciliśmy doświadczonych graczy, kręgosłup drużyny. Potem zaczęli odchodzić najlepsi spośród młodych graczy. Dosłownie nas wypatroszono, to był moment, w którym potrzebowaliśmy konsekwencji – ocenia Dan Kennedy, bramkarz Chivas z rekordem występów w klubowych barwach.
Samotny Dan
Postać Kennedy’ego nie pojawia się przypadkowo. Kiedy Chivas zaczęli się sypać, golkiper pozostawał jedyną gwiazdą drużyny. Jako że w Los Angeles był przez lata, powoli obserwował rozkład klubu od środka. – Potrzebowaliśmy długofalowego planu, jakiejś wizji. Nie potrafiono nam tego zapewnić, zamiast tego był ciągły przepływ. Jakie klubu odnoszą sukces w MLS? Te, które rozwijają się przez lata – mówił w rozmowie z „LA Times”.
Jeszcze brutalniejszą ocenę Kennedy wystawił byłemu klubowi w „The Athletic”. – Punktem krytycznym zawsze było lato. Przychodziło okienko transferowe, każdy robił transfery, a u nas panowała cisza. Patrzyliśmy na to, pytając: co jest, kurwa? Kazali mi wychodzić na boisko, ratować drużynę z tyłu, a potem nie dostawałem żadnego wsparcia. Nie otrzymaliśmy żadnej pomocy ze strony zarządu – narzekał bramkarz.
Dla niego samego było to przykre doświadczenie. Nie tylko dlatego, że musiał często schylać się po piłkę. Przez Chivas, koło nosa przeleciała mu kariera w reprezentacji USA. – W połowie 2012 roku mogłem zostać powołany do reprezentacji. Klinsmann uznał jednak, że nie może wziąć do drużyny bramkarza z ostatniej ekipy w lidze, bo to wpłynie na morale zespołu. Jakby to wyglądało, gdyby w kadrze był gość z tak słabej drużyny?
Wstęp tylko dla Latynosów
Ostatnie lata były już obrazem zupełnej żałości. Na trybuny przychodziła garstka ludzi, dlatego Chivas USA zostało memem. Goats, którzy wychowali kilku naprawdę niezłych piłkarzy, byli obiektem żartobliwych porównań. Coś tu pusto, jak na meczach Chivas. Nikt nie przyszedł, zupełnie jak na Chivas. Dogryzania było sporo, tymczasem klub oficjalnie przejął Vergara, co było gwoździem do jego trumny. Niektórzy mieli jeszcze nadzieje, że uda się podźwignąć drugą siłę Los Angeles z ruin, ale kiedy Galaxy święcili sukcesy, szef sąsiedzkiej ekipy wpadł na pomysł, żeby uczynić Chivas jeszcze bardziej latynoskim. Przez to klub z LA stał się obiektem dochodzenia w sprawie rasizmu, bowiem Vergara miał zwolnić dwóch pracowników dlatego, że nie mieli oni latynoskich korzeni i nie chcieli mówić po hiszpańsku.
– Kiedy Vergara przedstawił swoje plany na Chivas, staliśmy się skażonym miejscem. Nikt nie chciał do nas przyjść – uważa Kennedy. – Moim zdaniem lepiej byłoby, gdybyśmy upadli w 2012 roku. A tak bylibyśmy spłukiwani przez kilka lat, niczym woda w toalecie. To był bolesny proces, właściciel nie miał ambicji, żeby cokolwiek poprawiać po kolejnych wpadkach – dodawał.
Wtórował mu kolega z szatni, Bobby Burling. – W ostatnich trzech sezonach zatraciliśmy tożsamość. Ciągle byliśmy w fazie przejściowej, trwały zmiany organizacyjne, trenerskie. Czuliśmy się winni jako piłkarze, bo zmiany trenerów zawsze powodują słabe wyniki. Z drugiej strony sprawy wymknęły nam się z rąk.
Wokół klubu powstała toksyczna atmosfera. Vergara mówił co popadnie, np. że Kennedy, ostatni lider zespołu, zostanie zastąpiony. Nic takiego nie miało miejsca, a szatnia nie rozumiała o co chodzi. – Nauczyłem się tym nie przejmować, znaczenie miało tylko to, jak pokażę się na boisku. Musiałem znosić to dobrze, żeby młodzi zawodnicy w szatni czuli się pewniej – mówi sam zainteresowany. – Przez większość czasu nasza szatnia trzymała się ze sobą. Byliśmy zaprzyjaźnieni, nie było 'zgniłych jabłek’. Konflikty? Nie u nas. Nawet bariera językowa nie przeszkadzała nam w dobrym dogadywaniu się ze sobą – wspomina Bradley.
„Pływanie w beczce gówna”
Klubowi z „Miasta Aniołów” nie pomógł nawet utalentowany szkoleniowiec, Robin Fraser, który w Chivas tak się zraził, że potem przez lata unikał pracy pierwszego trenera. To naprawdę wiele mówi o tym, jak funkcjonował ten klub. – Po tej przygodzie postanowiłem, że jeśli następnym razem mam objąć zespół, lepiej wybadam co mnie czeka – zdradził w jednym z wywiadów.
Fraser był ostatnim trenerem, który miał jakikolwiek wpływ na drużynę. Potem były już tylko żonglerka szkoleniowcami. Niektórzy, jak Jose Luis Juan Sanchez Sola, zwany 'El Chelis’, mieli osobliwe podejście do Goats. – Kiedy wpadasz do beczki gówna, musisz kopać i kopać, wynurzając się czasami na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza – opisał Chivas ten ananas.
Eksperci nie mieli jednak wątpliwości, w szatni Goats zginąłby każdy. – Mógłbyś powierzyć ten zespół Guardioli, albo Mourinho, a niczego by nie poprawili – mówił Dante Washington, były napastnik amerykańskich klubów.
W swoim ostatnim sezonie w MLS Chivas jeszcze nie wiedzieli, że się zwijają. Plotki krążyły od dawna, ale jak przyznawał Kennedy – dało się do tego przyzwyczaić, bo o rozwiązaniu klubu słyszał już od paru lat. Burling natomiast trochę narzekał, głównie dlatego, że na starszyznę spadł obowiązek tłumaczenia pozostałym piłkarzom, co jest grane. A ciężko było to zrobić, kiedy tak naprawdę nikt nie wiedział, co nastąpi.
’Senatorowie’, jak we Włoszech określa się najbardziej doświadczonych piłkarzy, musieli jednak czuć pismo nosem. Chivas od dwóch lat szorowali dno tabeli, a frekwencja osiągnęła średnią nieco ponad 3400 widzów na mecz. Jedynym pozytywem była osoba Ericka Torresa, kolejnego utalentowanego piłkarza wypromowanego przez Chivas. Poza tym jednak Goats byli – dosłownie – czarną owcą ligi, negatywnie wpływając na jej wizerunek. Dlatego w końcu MLS zdecydowała się odebrać franczyzę z rąk Meksykanów. Wtedy dało się już przewidzieć smutny finał, co… zmotywowało piłkarzy.
– Od czterech lat nie wygraliśmy meczu w październiku. Z każdej strony dochodziły nas plotki, że to koniec klubu. Stwierdziliśmy więc, że nie mamy nic do stracenia, odejdźmy z podniesioną głową. Wygraliśmy trzy z czterech meczów, wydostając się z ostatniego miejsca w tabeli – opowiada Burling.
Były to rzecz jasna ostatnie podrygi konającej ostrygi. Teoretycznie nikt nic nie wiedział, ale po ostatnim meczu z San Jose Earthquakes, piłkarze żegnali się z kibicami. Dzień później Nelson Rodriguez, który otrzymał od szefów MLS misję bezpiecznego zatopienia Chivas, zakomunikował oficjalnie, że to koniec klubu. – Dobrze wiem, jak długo musieliśmy pracować, żeby coś tu zbudować. Zakończenie było dla mnie rozczarowujące, mimo że już tam nie pracowałem – mówił po latach były trener 'Preki’.
– Chivas nie upadło przez brak zaangażowania, a brak inwestycji – ocenił Kennedy.
Reinkarnacja
USA to jednak USA, a nie – chociażby – Polska. Nawet jeśli upada klub z MLS, nie odbywa się to na zasadzie „ostatni gasi światło”. Wspomnieliśmy o misji „bezpiecznego zatopienia” Chivas, którą otrzymał Rodriguez. Co to oznaczało? Zamykamy sklep, ale robimy to tak, żeby nowy właściciel mógł go odbudować. W końcu to tylko franczyza, a nie jakieś tam tradycje. W momencie zamykania stoiska o nazwie Chivas USA, wiedziano już, że wkrótce w Los Angeles pojawi się nowa marka. Trzeba więc było zrobić wszystko, żeby ludzie nie kojarzyli zamkniętego projektu z totalną klapą, co odbiłoby się na planach nowego inwestora. Rodriguezowi to się udało.
– Ta separacja mogła być znacznie cięższa, ale nie była, za co należy podziękować Nelsonowi. Dzięki temu mogłem rozpocząć rozmowy, które zapoczątkowały powstaniem LAFC – ocenił pracę Rodrigueza Don Graber, komisarz MLS. – Uznanie dla niego, był najlepszym liderem, z jakim pracowałam. Nawet gdy wiedzieliśmy, że klubu już nie ma, pracowaliśmy ciężko, żeby zamknąć wszystkie sprawy – wtórowała Cristina Maillo Belda, dyrektor komunikacji Chivas USA.
Słowo się rzekło – Los Angeles FC dołączyło do MLS w 2018 roku, zajmując puste miejsce na mapie „Miasta Aniołów”. Specyfika USA pozwoliła LAFC zgarnąć fanów Chivas bez mrugnięcia okiem. Po prostu przerzucili się na nowy klub, mimo że ten miał nie mieć z Chivas nic wspólnego. – Nic nas z nimi nie łączy, niczego od nich nie wzięliśmy. Nawet piłek! – zarzekał się szef LAFC, Tom Penn.
Taka była teoria, bo praktyka wyglądała inaczej. LAFC od początku wprowadzało element latynoski. Trenerem został Bob Bradley, kojarzony z sukcesami Chivas USA. Największe gwiazdy? Meksykanin Carlos Vela oraz Urugwajczyk Diego Rossi. Do zespołu ściągnięto wielu wartościowych piłkarzy z latynoskimi korzeniami, jednocześnie nie osłabiając zespołu. Nie, LAFC to jedna z czołowych drużyn w USA, co szybko przyciągnęło klubowi kolejnych kibiców. – Musisz wkroczyć na zwycięską ścieżkę. To jedyny sposób na dobrą atmosferę i pełne trybuny w Los Angeles – wróżył Kennedy, a nowy klub zdecydowanie wpisał się w ten trend.
W LAFC podobno wciąż pracuje wiele osób związanych z Chivas USA. Nie ukrywają tego, jednak szefowie klubu nie chcą już słuchać porównań. Jedyne, co wyciągnęli od Goats to lekcje, jakich błędów nie popełniać. Przede wszystkim zadbano o to, żeby klub miał swój stadion. To miało mocno przeszkadzać meksykańskiej filii, która musiała dzielić obiekt z Galaxy. Nie jest łatwo zbudować tożsamość, kiedy zapraszasz rywala na ten sam stadion, na którym gra lokalny rywal. Tym bardziej, jeśli u niego gra David Beckham, a u ciebie Ante Razov. Efekt? Średnio ponad 22000 widzów na każdym meczu.
Nikt nie mówi też „goodbye soccer, football is here”, jak za czasów Vergary, choć LAFC udało się przemycić hiszpańskie słówko, które gra na ich korzyść. Derby z Galaxy nazwano bowiem 'El Trafico’. Jasne, drobnostka, ale ważna – to LAFC jest latynoska. To są ich derby, mimo że Galaxy mają dłuższą tradycję. Panie i panowie, tak się walczy o widza na tym trudnym rynku. Walczy z powodzeniem, bo nowy klub zdetronizował Galaxy ze Zlatanem w składzie.
Ale – mimo wszystko – Chivas jest trochę żal. To był naprawdę ciekawy pomysł, jednak został źle poprowadzony. Po latach nawet władze MLS przyznały, że być może należało poświęcić tej franczyzie nieco więcej uwagi. A tak zamiast rozbudzić potencjał i pomóc, projekt trzeba było skasować. Zupełnie tak, jakby Goats nigdy w LA nie było. Był sklep, który nie przyniósł dochodów, więc trzeba było go zamknąć. A przecież nie o to w tym całym futbolu chodzi.