W ostatnich dniach wielu piłkarzy mogło z zazdrością zerknąć w kierunku Jakuba Apolinarskiego. I niekoniecznie mamy tu na myśli tylko rówieśników, czyli chłopaków, którzy na dobrą sprawę dopiero zaczynają ekstraklasową karierę. Powód? Prosty – w okresie, w którym media zalewają informacje o obniżkach pensji, o rozstaniach (tych już potwierdzonych oraz prawdopodobnych), a nawet o potencjalnych upadkach całych klubów, w czasie, którym wszystkim doskwiera niepewność jutra, on dowiedział się, na czym stoi i przedłużył swój kontrakt z Rakowem Częstochowa do końca sezonu 2022/23.
Poznajcie chłopaka, z którym beniaminek PKO Bank Polski Ekstraklasy wiąże bardzo duże nadzieje.
To w dużej mierze historia o wątpieniu. Apolinarski uczucie niepewności poznał doskonale. To wręcz towarzysz w jego podróży, z którym nauczył się koegzystować. Więcej – coś, co w teorii jest dyskomfortem, przekuł w siłę, która sprawia, że stara się jeszcze mocniej.
Dobra, konkrety. Zacznijmy może od sytuacji, od której wyszliśmy. Jeśli ktoś spojrzy na sprawę z boku, na pewno przyzna, że nowa umowa dla 20-latka wcale oczywistością nie była. W rundzie jesiennej Ekstraklasy Marek Papszun skorzystał z jego usług tylko pięciokrotnie. Po rozegranym na samym początku września meczu na Legii, w trakcie którego wahadłowy dostał zmianę już w 33. minucie (czemu trudno było się dziwić, bo jego występ sami oceniliśmy na jedynkę), poszedł w odstawkę. Na kolejną szansę Apolinarski musiał czekać aż do ostatniej jesiennej kolejki, rozgrywanej trzy dni przed Wigilią, choć po drodze były przecież między innymi mecze Pucharu Polski z ekipami z niższych lig (Olimpia Elbląg i Chojniczanka Chojnice) – jak mogłoby się wydawać, idealny poligon dla takiego gracza. Poza tym jesteśmy niemal pewni, że i w tym grudniowym meczu z Lechią Apolinarski dostał swoje 10 minut głównie dlatego, że ławka była wyjątkowo krótka – do autobusu beniaminka wsiadło tylko piętnastu zawodników.
Ale na tym wcale nie koniec – przedłużenie umowy pewne być nie mogło również dlatego, że Apolinarskiego przecież zabrakło w kadrze Rakowa na rundę wiosenną. Pod Jasną Górą uznali, że dla jego rozwoju najlepiej będzie, jeśli spędzi ją na wypożyczeniu. Warta Poznań, do której trafił, to oczywiście drużyna mocna, ale tylko pierwszoligowa.
Okazało się jednak, że mimo tych niepokojących sygnałów, Raków ani myśli z niego rezygnować, a wręcz przeciwnie, co – jak wspomnieliśmy – zakomunikował światu w trudnym dla wszystkich okresie.
***
Taki “zwrot akcji” to dla Apolinarskiego nie jest pierwszyzna. W częstochowskiej ekipie zadebiutował w drugiej kolejce tego sezonu, w końcówce lipca, w meczu z Jagiellonią Białystok. Niby normalna sprawa, że szanse dostali inni, skoro drużyna po całości zawiodła na inaugurację w meczu z Koroną Kielce, ale nie do końca. W tym przypadku mówimy przecież o zawodniku, który do Rakowa trafił pół roku wcześniej, przed rundą rewanżową na poziomie pierwszej ligi.
Tymczasem Marek Papszun przez pierwsze pół roku nie dał swojemu piłkarzowi powąchać boiska przez choćby minutę. Pamiętajmy tu o dwóch sprawach. Raków do rundy wiosennej na zapleczu Ekstraklasy przystępował wówczas ze znaczną przewagą – miał dziesięć punktów więcej niż druga drużyna i o jedenaście wyprzedzał trzecią. Po drugie – częstochowianie zapewnili sobie awans do elity już po meczu z Podbeskidziem w 30. kolejce, więc w ostatnich czterech spotkaniach szkoleniowiec mógłby miejsca w składzie nawet rozlosować wśród kibiców. Znów wydawałoby się, że to idealne warunki, by sprawdzić w boju utalentowanego chłopaka, którego wyjęto z III-ligowej Polonii Środa Wielkopolska, ale szkoleniowiec, który słynie raczej z surowego podejścia, pozostał nieugięty – Apolinarski grał tylko w rezerwach.
– Zastanawiałem się, co jest ze mną nie tak i dlaczego nie dostaję szansy. Z drugiej strony miałem świadomość, że nie wyglądałem wtedy najlepiej. Mocno odczułem przeskok z trzeciej ligi do pierwszej. W wielu przypadkach piłkarze przechodzą przez to łagodniej, bo mają doświadczenie z akademii dużych klubów, gdzie ocierają się o pierwszy zespół, trenują z nim, jeżdżą na obozy. U mnie tego zabrakło. Do tego doszła zmiana pozycji, bo wcześniej nie grałem na wahadle, a wszyscy wiemy, że Raków występuje w specyficznym ustawieniu, z wieloma automatyzmami. Potrzebowałem dużo czasu, żeby się przestawić. Dopiero w trakcie kolejnych przygotowań udowodniłem samemu sobie, że mogę być częścią tej drużyny – tłumaczy Apolinarski.
W Białymstoku musiał skoczyć na główkę na głęboką wodę. Na szczęście okazało się, że potrafi pływać.
***
Ale cofnijmy się jeszcze trochę. W trakcie zimowego okienka Warta Poznań bardzo mocno o Apolinarskiego zabiegała, ale musimy pamiętać, że to dla niego powrót do klubu, w którym kiedyś już był. Do klubu, do którego trafił jako szesnastolatek, ale trzy i pół sezonu później był tam żegnany bez żadnego żalu. Po wodzą Petra Nemca należąca do Pyżalskich Warta robiła wówczas awans z drugiej ligi do pierwszej, a w planach nie było miejsca dla chłopaka z juniorów. Musiał poszukać szczęścia gdzieś indziej. Trafił na poziom trzeciej ligi – do wspomnianej Polonii. Z jednej strony fajnie, bo mógł w końcu zasmakować seniorskiej piłki w towarzystwie między innymi Luisa Henriqueza czy Jakuba Wilka, z drugiej – na porządku dziennym są przecież historie zdolnych juniorów, którzy decyzją o zejściu tak nisko stawiają krzyżyk na swojej karierze, bo nigdy nie udaje im się wrócić wyżej.
– Kończył mi się wiek juniora i dostałem od Warty zielone światło w poszukiwaniu klubu. Należy jednak pamiętać o tym, że może i to ta sama Warta, ale dziś prowadzą ją zupełnie inni ludzie. Pod względem organizacyjnym wszystko ruszyło tu we właściwym kierunku – zapewnia piłkarz. I dodaje: – Pojawił się wtedy moment zwątpienia. Wiedziałem, że w Polonii bardzo ważny będzie pierwszy rok – jeśli uda mi się wyrwać, będzie w porządku, a jeśli nie, to może być ciężko, bo wiadomo, jak to jest w trzeciej lidze.
Nie musiał się o tym przekonywać, bo Raków zgłosił się po niego już po pół roku i bardzo udanej rundzie.
***
Pochodzi z Leszna. – Chyba tylko o Szymonie Skrzypczaku, który reprezentuje Odrę Opole, można powiedzieć, że się stąd wybił – mówi nam Apolinarski. A nie jest wielką tajemnicą, dlaczego to wielkopolskie miasto nie uchodzi za trampolinę dla kolejnych piłkarzy. Tu ludzie żyją żużlem, a w wielu miejscach w Polsce przekonują się o tym, że niełatwo jest połączyć ze sobą czarny sport i piłkę nożną na wysokim poziomie. Dwukrotny reprezentant Polski do lat 20 nie ukrywa, że również interesuje się tym, czym żyją jego krajanie, ale u niego zawsze na pierwszym miejscu była piłka nożna.
– Często bywałem na żużlu, bo od małego chodziłem na niego z tatą i lubię go oglądać, ale sam nigdy nie trenowałem. To była i dalej jest taka fajna odskocznia, jednak do piłki nie ma startu. Moja mama powiedziałaby wam pewnie, że ja nawet bajek do snu nie oglądałem, tylko wolałem mecze. Pamiętam mistrzostwa Europy w 2008 roku. Do rodziców przyjechali znajomi i oglądaliśmy mecz z Niemcami, który oczywiście przegraliśmy. Skończyło się na karze, którą pamiętam do dziś, bo płakałem, krzyczałem i zrobiłem straszną awanturę. Tak wiele już w dzieciństwie znaczyła dla mnie piłka.
***
– Mimo młodego wieku ma w sobie dużo cierpliwości i pokory. Może nawet aż za dużo… W przypadku większości młodych zawodników to atut, ale u niektórych też trudność, która wstrzymuje rozwój – mówił swego czasu o swoim podopiecznym na portalu “Łączy nas piłka” Marek Papszun i zaznaczał, że Apolinarski pracuje bardzo sumiennie, czego zbiera plony, bo stale się rozwija. Według samego piłkarza również takie podejście jest kluczem i pozwala – mimo momentów zwątpienia i przeciwności, które przedstawiliśmy powyżej – realizować kolejne cele.
– Pokorą i pracą doszedłem do miejsca, w którym jestem. Uważam, że gdyby w pewnym momencie mi tego zabrakło, dziś grałbym – z całym szacunkiem – w trzeciej lidze, czwartej lidze, a może jeszcze niżej. Albo nie grałbym w ogóle.
Fot. FotoPyk/newspix.pl