Reklama

Ludzie siedzieli na dachach, żeby nas oglądać

redakcja

Autor:redakcja

05 kwietnia 2020, 13:16 • 15 min czytania 1 komentarz

Strongmani. Kilkanaście lat temu ich zmagania śledziła cała Polska. Weekendowe transmisje w TVN. Szalejący Irek Bieleninik. Zapełnione trybuny. Powszechna znajomość konkurencji – spacer farmera, zegar – a także nazwisk, nie tylko takich jak Mariusz Pudzianowski czy Jarosław Dymek, ale też Zydrunas Savickas czy Sławomir Toczek.

Ludzie siedzieli na dachach, żeby nas oglądać

To z tym ostatnim powspominaliśmy złote czasy strongmanów – naprawdę złote, bo dość powiedzieć, że Toczek miał nawet… firmowane swoim wizerunkiem słodycze czy mleko. Dlaczego obcokrajowcy uwielbiali zawody w Polsce? Jak wspomina “Pudziana”? Jakie były plusy i minusy rozpoznawalności?

Pan Sławek wciąż pozostaje czynnym zawodnikiem, dziś organizuje również zawody – to kompendium wiedzy o dyscyplinie. Zapraszamy.

***

Jak smaczne były pana “Mordoklejki”?

Reklama

Bardzo! Firma wyszła do mnie z taką propozycją, żeby być na etykiecie. Sport potrzebuje budżetu. Nie ukrywam, była to okazja na finansowy zastrzyk.

Zacząłem od tego panie Sławku, bo to pokazuje jak strongmani byli rozpoznawalni. Mieć firmowany swoim wizerunkiem batonik w sklepie – do tego trzeba ogólnopolskiej popularność.

To był najlepszy czas strongmanów. Telewizja. Zainteresowanie. Finanse. Organizacja zawodów. U siebie w mieście człowiek pozostawał normalnym Kowalskim. Ludzie się przyzwyczaili. Ale jak jechałem do obcego miasta, w szczególności takiego, gdzie miały odbyć się zawody Pucharu Polski… Jechało się na cały weekend. Zawody były w sobotę. Kluby wychodziły z propozycjami ugoszczenia nas w VIP lożach.

Dla nich to była atrakcja, że strongmani, po prostu, będą w klubie?

Tak. Zawsze gdzieś poszliśmy posiedzieć, zazwyczaj dzień przed zawodami. Chociaż na chwilę, żeby skorzystać z gościnności, nie obrazić gospodarza. Urywaliśmy się jednak dość wcześnie. Przyznam szczerze, czasem ludzie byli nachalni. Robiło się nieprzyjemnie.

Reklama

To są te ciemniejsze strony rozpoznawalności.

Jeżeli człowiek jest jeszcze typem samotnika jak ja, tym bardziej. Ja lubiłem chodzić swoimi ścieżkami. Choć oczywiście są dwie strony medalu. Często te sytuacje były sympatyczne. Łatwiej też coś załatwić. Gdziekolwiek człowiek potrzebował fachowca, pomagało. Teraz też organizuję zawody pucharowe strongman i wszędzie, gdziekolwiek wchodzę, prezesi firm mnie rozpoznają. Niektórzy koledzy też organizują turnieje, ale nie zaczepili się za tych TVN-owskich czasów i mają ciut trudniej. Moje nazwisko jest wciąż pamiętane. To miłe, że zawsze ktoś znajdzie dla ciebie pięć minut. Nie zawsze skończy się taka rozmowa skutkiem, na jaki się liczyło, ale porozmawiać zawsze w dobrym towarzystwie można.

Wszyscy pamiętamy was, jak pan to określił, z “TVN-owskich czasów”. Jakie były kulisy zawodów?

Mieliśmy miejsca w bardzo dobrych hotelach. Mogliśmy jechać z osobami towarzyszącymi. Wszystko miałeś opłacone przed zawodami, a jeszcze swoje można było zrobić. Profesjonalny poziom. Dzisiaj niestety jest inaczej. Zawodnicy przyjeżdżają często na swój koszt. Nawet zakwaterowania nie ma. Jak frunąłem na mistrzostwa świata do Chin, to biznes klasa, a na miejscu miałem dwupokojowy apartament tylko dla siebie.

Wracając jednak do Pucharu Polski, spotykaliśmy się tą samą grupą zawodników praktycznie co tydzień. Zżyliśmy się i potrafiliśmy rozdzielić rywalizację od tego co poza zawodami. Zaczyna się start? Dobra, walczymy na całego! Każdy daje z całego serca. Ale w namiocie zawodników, w przerwie między konkurencjami, każdy każdemu pomaga. Nieważne było, że ktoś jest o punkt przed tobą, że ktoś ma inne honoraria – zawsze fair play połączone z walką na sto procent. Chętnie wspólnie spędzaliśmy czas, nierzadko całymi rodzinami. Wielu zawodników tamtych lat do dziś trzyma ze sobą kontakt.

Organizacja samych zawodów to było potężne przedsięwzięcie. Dwa dni wcześniej przyjeżdżała do miasta ekipa rozstawić trybuny, telebimy. Do tego ogródki piwowarskie, bo promowała się przy strongmanach Warka. Pod nas podczepiano mikroporty. Dlatego zawsze, nawet przy wielkim wysiłku, trzeba było uważać co się mówi. Mówiono nam przed startami:

– Panowie, jesteście podpięci. Nie przeklinać!

To nie szło na żywo, ale jakby człowiek przeklął w jakimś ważnym momencie startu, to potem telewizja miałaby problem.

Największe wrażenie robiła jednak publiczność. Trybuny to jedno. Ale ludzie siedzieli na dachach, żeby nas oglądać. Tysiące osób. Dla takiej atmosfery uprawia się sport. Niektórzy sobie z takim zainteresowaniem nie radzili, ja miałem odwrotnie. Im więcej ludzi, tym lepiej mi szło. Rekordy biłem nie na siłowni, tylko zawsze na placu.

Pamiętam też, że przez TVN byliśmy pytani o ulubiony film, ulubioną książkę, pseudonim, podany zawód. Niby nic istotnego, ale takie drobiazgi tworzą otoczkę. O wszystko było zadbane. Po każdych zawodach odbywał się też koncert.

Pamiętam, miał pan wpisany zawód “ratownik”.

Tak, to było już trochę później. Wielu strongmanom ich macierzyste miasta pomagały się przygotować. Uznawały, że chłopaki robią im promocję. U mnie w Kościerzynie niestety nie było takiej chęci, ale pomogły mi Chojnice. Pojechałem więc, miasto mi pomogło dając – po prostu – fajną pracę ratownika na basenie. Pół etatu, drugie pół jako instruktor na siłowni. Dlatego parę lat reprezentowałem Chojnice. Wspominam je bardzo dobrze, wciąż utrzymuję kontakt z wieloma ludźmi stamtąd, choćby z prezesem parku wodnego, Mariuszem Paluchem. To przyjeżdżając z Chojnic na zawody miałem swój najlepszy czas.

Wracał pan do domu i oglądał swoje zawody?

Nie ukrywam – tak. Mam wszystkie swoje zawody nagrane na VHS, całe archiwum. Jak ja nie mogłem tego zrobić, to nagrywała żona. Śledziłem potem z jednej strony z zaciekawienia, a z drugiej, żeby poszukać błędów. Analiza – co mogłem zrobić lepiej.

Wraca pan czasem do tych nagrań?

Tak. Bardzo często. W tym okresie pandemii nawet częściej.

I co pana zaskakuje jak ogląda tamte zawody z perspektywy?

Zaskakuje mnie jak te lata szybko zleciały. Człowiek czuje, jakby to było wczoraj. A mamy 2020 rok. Swój pierwszy start miałem osiemnaście lat temu. Szmat czasu. A przecie tak doskonale wszystko pamiętam! Wiele się niestety zmieniło w strongmanie. Tej publiczności już nie ma. Nie ma tego klimatu na zawodach. Jest też inne pokolenie zawodników, którzy mają swoje zasady. Albo brak zasad.

Co ma pan na myśli?

Nie ma szacunku dla starszych zawodników. Nie ma tej wspólnej atmosfery co kiedyś. Dla mnie wzorem był Irek Kuraś. On zaczął występy w strongmanie już w 1999 roku. Był moim wzorem. Jak siedziałem w namiocie, a wchodził Irek Kuraś, to wstawałem. Ustępowałem miejsca. Dzisiaj wchodzisz do namiotu, siedzą zawodnicy w wieku twoich synów, ale przebierasz się na stojąco. Nie chodzi mi o to, że to taki problem, ale o pewne zasady. Nie ma tej wspólnoty. Nie ma tych żartów, rozmowy. Inna sprawa, że organizacyjnie też jest gorzej. Byłem w Irlandii w zeszłym roku – mistrzostwa świata. Nie było nawet sprzętu do rozgrzewki. Każdy bazował tylko na tym, co przywiózł. Porobiło się też kategorii strongman i różnych rozgrywek, w rezultacie każdy, kto dwa razy był na festynie, już nazywa się zawodnikiem strongman.

Trampoliną dla strongmanów były sukcesy Mariusza Pudzianowskiego. Jak go pan wspomina?

Mariusz zawsze był numerem jeden. Był ponad konkurencję. Ja jednak się do niego zbliżałem. W 2002 na mistrzostwach Polski byłem 12. z 16 zawodników. Rok później już miałem piąte miejsce, a w 2004 byłem drugi. W swoim czasie trzymaliśmy się z Mariuszem blisko. Zdarzało się jechać do niego na treningi. Dwa razy byliśmy też na mistrzostwach świata indywidualnie, a raz, co jest moim największym osiągnięciem, wygraliśmy też mistrzostwa świata w parach.

Jeśli chodzi o rozpoznawalność, to my byliśmy rozpoznawalni, ale Mariusz też stanowił w tym względzie inny poziom. On miał problemy żeby normalnie funkcjonować w życiu codziennym. Do tego dochodziło, że jak jechaliśmy razem z Mariuszem, to woleliśmy za krótszą potrzebą zjechać do lasu niż stawać na stacji benzynowej.

Przyjaźniliście się?

Za duże słowo. Kolegowaliśmy się. Szanowaliśmy. Robiliśmy wspólnie to, co lubiliśmy. Strongman nas połączył, parę imprez fajnych razem zrobiliśmy.

Pamiętam, że Jarek Dymek swego czasu potrafił Mariuszowi rzucić wyzwanie.

Ja z Jarkiem cały czas mam kontakt. Tu mogę powiedzieć: to mój przyjaciel. Jarek najbardziej zbliżył się do Mariusza, tak sportowo jak i poza sportem. Myślę, że byli przyjaciółmi w tamtych latach – albo przynajmniej bardzo dobrymi kolegami. Jeździli na turnieje międzynarodowe, to była nasza para eksportowa: Jarosław Dymek i Mariusz Pudzianowski. Ale to prawda, Jarek potrafił wygrać z Mariuszem. Pamiętam jak Mariusz wrócił z mistrzostw świata, które wygrał. A tydzień później to Jarek okazał się lepszy w mistrzostwach kraju.

Jak odnajdywali się pomiędzy wami obcokrajowcy? Nazwiska takie jak Zydrunas Savickas też są pamiętane do dzisiaj.

Zydrunas, mój rocznik, też 1975, a jeszcze w zeszłym roku spotkaliśmy się na zawodach! Obcokrajowcy byli Polską zachwyceni. Otoczką, oprawą, publicznością, hotelami. Całą tą troską, organizacją. Nie było takiej opcji, żeby ktokolwiek z nich źle Polskę wspominał. To też pokazuje jak to dobrze wtedy funkcjonowało. Pogratulować pomysłodawcom.

Jak wyglądał sezon strongmana?

Zimą robiliśmy formę. Człowiek ładował akumulatory. Gdy od maja zaczynał się okres startowy, czasu było może na dwa treningi tygodniowo – poza tym regeneracja. Jeździliśmy dużo: Puchar Polski. Zawody międzynarodowe. Dużo też pokazów po klubach, dyskotekach. Było tego troszeczkę. Zwiedziłem Polskę wzdłuż i wszerz. Logistyka, dojazdy, przejazdy – czasem człowiek był bardziej wymęczony jazdą niż zawodami! Ale jak się wracało do domu, do żony, to nie było tak, że człowiek padał i nic nie robił. Normalnie korzystałem z życia rodzinnego. Potrafiłem pojechać sobie nad jezioro, na rower skoczyć.

Powiedział pan, że rozpoznawalność, że zapraszali do klubów. To – nazwijmy po imieniu – również pokusy. Pan poznał żonę wcześniej?

Tak, przed strongmanem. Tutaj miałem sprawy uregulowane. Człowiek znał swoje miejsce. Ja się przed szereg nigdy nie pchałem. Żona pracuje w szpitalu, rozwijała się zawodowo.

Najbardziej wymagająca dla pana konkurencja strongman?

Zmieniało się. Na początku nie lubiłem statyki, a później polubiłem. Na pewno jednak moimi koronnymi konkurencjami były spacer farmera i zegar. Tu potrafiłem nawet Mariuszowi czasem odebrać zwycięstwo. Lubiłem konkurencje dynamiczne – chwycić, zanieść. Wydolność zawsze miałem. W 2002, wchodząc do strongmana, ważąc 118 kg, byłem jednym z lżejszych. Ja miałem lepszą wydolność, ale oni byli silniejsi – Arek Makurat, mistrz Polski w ciężarach. Ireneusz Kuraś – trójbój siłowy.

Wróćmy trochę do początków. Jak w ogóle zostaje się zawodowym strongmanem?

Pochodziłem z małej osady leśniczej, gdzie stały dosłownie cztery domy. Później przeprowadziłem się do Kościerzyna, gdzie teraz mieszkam. Chciałem być silnym chłopakiem, siłownia mnie interesowała. Chodziłem regularnie. Tam starsi koledzy mnie instruowali. Pamiętam też taką książkę “Siła, piękno i sprawność fizyczna”. Na tym się wzorowałem i początkowo trenowałem w kierunku kulturystyki. W szkole średniej dołączyłem do klubu ciężarowego. Po wojsku poznałem Arka Makurata, ciężarowca, ale też który już w 1999 był w grupie “Siłacze”. Namówił mnie na eliminacje do profesjonalnej grupy strongman. Przygotowywałem się pod jego okiem. Udało mi się je wygrać, choć konkurencja była mocna – zjechali się silni faceci z całej Polski. Każdy bardzo chciał, to była szansa na swoje pięć minut.

Wykorzystał pan te swoje pięć minut?

Wykorzystałem cztery. Te, kiedy był w strongmanie Mariusz, kiedy był TVN, Warka. Później sobie odpuściłem.

No cóż, wtedy strongman zaczął się zwijać.

Nie było transmisji. Nie czułem tych emocji. Myślałem, że to koniec dyscypliny. Trenowałem, ale nie było to dla mnie takie ważne. Tymczasem Krzysiu Radzikowski na przykład miał motywację i wybił się w tamtych czasach, jeździł na mistrzostwa świata. Wiem, że gdybym postąpił jak on, mógłbym więcej osiągnąć. W latach 2002-07 zrobiłem największy progres ze wszystkich strongmanów w Polsce.

Sportowiec jednak potrzebuje tego zainteresowania.

Musi być bodziec. Jakieś wyzwanie. Ciężko się katować, żeby mieć tylko… co, formę? Nie. Coś jest potrzebne. Okrężną drogą, ale do tego doszedłem, dziś tej wewnętrznej motywacji nie brakuje. Teraz mam zaproszenie na 4-5 lipca na mistrzostwa świata, jestem w okresie przygotowawczym. Tylko nie wiadomo czy turniej się odbędzie. Już powinienem być w treningu, a traci się ten wątek przez pandemię.

Przygotowania do zawodów strongman polegały na odtwarzaniu konkurencji?

Najpierw budowało się siłę, potem typowo pod konkurencje strongmana. Problem jest ze sprzętem. Wiadomo, że jest spacer farmera. Ale walizki często miały bardzo różną wagę, a nawet rozmiar. Uporządkowane to było w czasach Warki, teraz co zawody, sprzęt inny.

Jedną z dyscyplin było przeciąganie ciężarówki. Czy zdarzyło się kiedyś, że szedł pan do znajomego, który taką ciężarówkę miał, i prosił o możliwość treningu?

Tak to się odbywało. Znajomy miał firmę transportową. Prosiłem, czy mógłby mi pożyczyć ciężarówkę do treningu. Pożyczyć, w sensie – przyjdę, poprzeciągam u niego na placu. Nie spotkałem się z odmową. Zawsze to jakaś reklama. A i działu się coś po prostu, zawsze ktoś przyszedł, popatrzył.

Jak pana rodzice reagowali na to, że wybrał pan taką drogę zawodową?

Wychowywany byłem surową ręką ojca. Później rodzice nie mieli już wpływu na mnie, ale jeśli chodzi o sporty siłowe, nie byli za tym. Mama nie lubiła patrzeć na ten mój wysiłek. Martwiła się, że coś mi się stanie. Ale zaakceptowali. Potem byli dumni.

A jaką drogę panu wymarzyli?

Miałem być leśniczym. I gdyby nie strongman, to bym nim został. Choć dziś myślę, że mogłem to pogodzić. Człowiek postawił na inną kartę. Bywa, że żałuję. Nie wycofałbym się ze strongmana, ale trzeba było sobie zostawić tą ścieżkę konkretnego zawodu. Dobrze też czułem się w wojsku, chciałem zostać żołnierzem zawodowym, wyjazdem na misję. Czasem nawet dzisiaj mam myśli, że chciałbym jeszcze do wojska.

Wtedy jednak strongman gwarantował pełny etat.

Oczywiście. Pełny, dobry etat. Dużo firm się angażowało, nie tylko TVN czy Warka. Były też pokazy. Epizod z “Mordoklejkami”. Był epizod z mlekiem, hasło “ćwicz z siłaczem”. Jeździło się po szkołach. Było co robić.

To były duże pieniądze?

Pieniądz miał inną wartość wtedy. Zarabiało się na pewno nieprzeciętnie. I dużo więcej niż teraz w strongmanie. Bo teraz nie zarabia się w strongmanie prawie nic. Ja zainwestowałem wtedy w dom. Zbudowałem go dzięki strongmanowi. Zawsze będę miał te swoje cztery kąty. To był mój priorytet. Niektórzy kupowali samochody, ale samochód szybko traci na wartości. Kupiłbym wtedy trzy auta, dzisiaj miał trzy starocie. Oczywiście pewnie można było zainwestować w coś jeszcze, ale cieszę się, że zostało z tamtego prosperity coś stałego.

Panie Sławku, zazwyczaj rozmawiam z piłkarzami. I wszyscy zgodnie podkreślają, że najtrudniejszy moment, to gdy piłka nie przynosi już dochodów i trzeba zacząć od nowa szukać swojego miejsca. Jak to wyglądało u pana?

U mnie to o tyle specyficzne, że cały czas angażuję się w sport, teraz od strony organizacji zawodów. Swoje już zrobiłem, ale wciąż się tym cieszę, bo robię co lubię. Dorabiać się już wielkich pieniędzy nie muszę. Żeby – jak to się mówi – starczyło na kieliszek chleba.

Przeczytałem natomiast, nawet na Wikipedii, że miał pan epizod w windykacji.

To jeszcze przed strongmanem. Sześć lat. Pracowałem w hurtowni spożywczej i jak były problemy z płatnościami, to jeździłem do klientów negocjować warunki.

Czy pan zdaniem strongman może jeszcze wrócić, na taką miarę jak wtedy?

Myślę, że już nie będzie takiego strongmana jak kiedyś. Będzie miał swoje epizody. Ale z takim uderzeniem nie wejdzie. Dziś jest za dużo tego wszystkiego, za dużo zawodników, zawodów. Wtedy, gdy to skupiało się w jeden puchar, jednego sponsora, jakoś bardziej to działało na wyobraźnię. Żeby teraz zorganizować zawody – trzeba się nachodzić, żeby budżet pozbierać. Nie sądzę, by teraz pojawiła się firma, gotowa wyłożyć tyle, aby to wszystko ująć pod swoje skrzydła.

Ale strongman nabrał rozpędu dzięki sukcesom Mariusza Pudzianowskiego. Dzisiaj Mateusz Kieliszkowski także robi znakomite wyniki na światowej scenie.

Mateusz jest silnym chłopakiem, rozwojowym, życzę mu jak najlepiej. Ale nie zrobi tego co Mariusz. Może ciężary większe podnosić – bo dzisiejszych ciężarów nie można porównywać do tamtejszych – może robić mistrzostwa świata czy turnieje Arnolda Schwarzennegera. Ale Mariusz umiał to wszystko wykorzystać tak, że gdziekolwiek coś robił, było o tym głośno. Mateusz zajął na Arnoldzie drugie miejsce. I nic. Cisza.

Może wtedy akurat był taki czas, kiedy w sporcie generalnie szło nam gorzej, Polska była spragniona sukcesów.

Może. Różnie to się układa. Teraz ludzie mają wszystko, nikt nie śledzi strongmanów.

Powiedział pan, że teraz ciężary są o wiele większe. Czytałem o tym, również sporo krytycznych głosów.

Ciężary poszły tak w górę, że czasem na zawodach 4-5 zawodników doznaje kontuzji. Jest parcie na bicie rekordów. Amerykanie dają sto tysięcy dolarów, jak ktoś przekroczy pół tony w martwym ciągu. Efekt jest taki, że w lutym w Nadarzynie odbyły się zawody, sala pełna, ale opona przygniotła dwóm zawodnikom kolana. Połowa publiczności wyszła. Nie w tą stronę to powinno iść. Jak ja robię zawody, to stawiam bardziej na wydolnościowe konkurencje, na wieloboje, na coś w pewnym sensie wziętego z cross fitu. Musi być bezpieczeństwo i przejrzystość.

Pan wciąż startuje. Jak się pan czuje rywalizując z dużo młodszymi?

Uważam, że z każdym potrafię nawiązać walkę. Mam swoje lata, ale z pudła nie spadam jak jadę na zawody. Siły nie brakuje, wręcz przeciwnie, siła statyczna jest w tym momencie najlepsza, wydolnościowo też jest wciąż dobrze. Gorzej jest z regeneracją. Ale to normalne.

Dzisiaj wielką popularnością cieszy się choćby Fame MMA. Myślał pan kiedykolwiek o pójściu w kierunku sztuk walki?

Nie. Nigdy. Nawet jak Mariusz wszedł do KSW i było o tym głośno. Wiem, że wielu wtedy strongmanom przyszło to na myśl, ale ja tego nie czułem. Mam rodzinę. I lubię strongmana, cały czas mnie napędza.

Panie Sławku, jeszcze kilka pytań od czytelników, bo zebrałem kilka przed wywiadem na Twitterze. Strzelam pierwszym: “Czy słynne faaak pomagało mu w osiąganiu lepszych rezultatów i w życiu codziennym?

(śmiech). To nie było “fak!” tylko “fa”, jak w mydełku! Taka mobilizacja, impuls, żeby się zmotywować.

“Czy Pan Sławek naprawdę z szerokiej gamy słodyczy najbardziej ceni krówki mordoklejki?”

Lubię słodycze, zawsze lubiłem. Nie objadam się, ale lubię. I przyznam – tak, zawsze lubiłem takie ciągnące się, mordoklejki. To była bardzo fajna kwestia, można było też troszkę zarobić.

Czy one są jeszcze gdzieś do kupienia?

Cała taśma produkcyjna się zmieniła. Może gdzieś zostało jakieś opakowanie. Kontakt z tym prezesem mam cały czas.

Sławek Toczek był kiedyś w moim liceum i założył się z uczniem: jak podniesie (uczeń) wszystko z siłki to mercedesik jest jego. Niestety nie podniósł”.

Pamiętam! Czasem lubiłem zmotywować tak, położyć coś na szali. Również na siłowni: jak podniesiesz, to masz karnet roczny. Takie rzeczy.

Ale mówił pan o samochodach, że nie wydawał, a tu jednak Mercedes.

Mercedes to szerokie pojęcie. Cały czas mam Mercedesa. Tylko średniej klasy. Zawsze lubiłem tę markę.

Czy czytał pan pastę o sobie?

Tak. Nie podobało mi się to strasznie. Jest tam dużo rzeczy nieprawdziwych. Chciałbym tego autora zapytać jaki miał zamysł.

Gdzieś wspominał pan, że swego czasu podróżował pan autostopem.

Jak do szkoły jeździłem chociażby. Ale ciężko było przy takiej posturze, wiadomo jak to wygląda. Czasem więc swoje odstałem w deszczu, a czasem trzeba było się przesiąść na napęd nożny. Może stąd się wzięła moja dobra wydolność.

Panie Sławku, czego panu życzyć?

Zdrowia! O resztę zadbam sam. Mam czym się cieszyć, dla kogo żyć i co jeść.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...