Był kimś znacznie więcej niż selekcjonerem. Był rewolucjonistą, który jednak zamiast jak jego poprzednicy chwytać za bagnety, chciał przemiany opartej o organizację, mądrość, rozwiązania systemowe. Óscar Washington Tabárez przez ostatnich czternaście lat przemieniał urugwajską piłkę. Wyrugował brutalność i cynizm, nie zatracając po drodze tego, co czyniło Celeste wyjątkowymi – „garra charrua”, wojowniczego charaktery narodu znad La Platy.
Wczoraj jednak urugwajska federacja zdecydowała, że wśród około 400 pracowników zwolnionych z powodu kryzysu, jaki wywołała pandemia koronawirusa, znajdzie się także Tabárez.
Do momentu wręczenia mu wypowiedzenia, Tabárez był najdłużej pracującym selekcjonerem na świecie. Gdy po raz drugi przejmował reprezentację Urugwaju w 2006 roku (wcześniej prowadził ją w latach 1988-90), zakasał rękawy nie tylko po to, by wyciągnąć jak najwięcej ze swoich zawodników. Chciał zostawić po sobie wielkie dziedzictwo. Urugwajski futbol uporządkowany jak nigdy wcześniej.
Zaprowadził w nim swoje porządki. Chciał usystematyzować proces szkolenia, reprezentacje od U-15 aż po seniorską kadrę stosowały bardzo podobne metody treningowe, systemy taktyczne. Uporządkował kwestie selekcji, wyławiania najzdolniejszych i ich formowania w najważniejszych piłkarsko latach. Dbał również o rzeczy dużo bardziej prozaiczne. O to, by stoły w jadalni były okrągłe, a nie prostokątne czy o to by zawodnicy spali na odpowiednich materacach podczas zgrupowań.
Chciał też, by wreszcie Urugwaj uwolnił się od miana wybitnie brutalnej drużyny narodowej, z którą wszyscy nie cierpią się mierzyć nie dlatego, że posiada wybitnych grajków, a dlatego, że nietrudno skończyć mecz z pogruchotanymi kośćmi. W całej historii mistrzostw świata tylko dwie reprezentacje – Argentyna i Brazylia – obejrzały więcej czerwonych kartek niż Urugwaj. Rzecz w tym, że Brazylijczycy na zebranie 11 „asów kier” potrzebowali 109 spotkań, Argentyńczycy na 10 zsyłek do szatni pracowali przez 81 spotkań. Dla porównania – Urugwajczycy złapali 9 czerwonych kartek w zaledwie 56 starciach.
To właśnie piłkarz Celeste, Jose Batista, jest też zawodnikiem najszybciej w dziejach mundiali odesłanym pod prysznic – w pierwszej minucie meczu ze Szkocją w 1986 roku nie pozostawił arbitrowi wyboru wycinając równo z trawą Szkota Gordona Strachana. Sekretarz szkockiej federacji w tamtym okresie nazwał Urugwajczyków „szumowinami światowej piłki”, sir Alex Ferguson stwierdził, że Celeste „nie mają za grosz szacunku dla ludzkiej godności”.
Na mundialu w Rosji Urugwajczycy w pięciu meczach zobaczyli zaledwie trzy żółte kartki. Żaden z ćwierćfinalistów nie był tak rzadko upominany jak ekipa Celeste. A jednocześnie przez całą fazę grupową zespół Tabáreza jako jedyny nie stracił żadnej bramki. W procesie chłodzenia głów urugwajskich piłkarzy nie została zamrożona dusza niezmordowanych wojowników.
Trudno nie przypisywać mu także zasług za to, że kolejni piłkarze ruszający na podbój Europy czy najsilniejszych klubów Ameryki Południowej, są zdecydowanie lepiej wychowani, wyedukowani. Choć nietrudno sobie wyobrazić, jak na początku mogli na takie wymagania kręcić nosem, zawodnicy zaczęli sprzątać naczynia, dbali o to, by zawsze mieć czyste buty, przestali korzystać z telefonów komórkowych podczas posiłków. Tabárez zapracował sobie jednak w ojczyźnie na takie uznanie, taki autorytet, że nawet największe gwiazdy urugwajskiej piłki, zawodnicy jak Edinson Cavani czy Luis Suarez, pokornie stosują się do jego zasad. Nieprzypadkowo mówi się o nim „El Maestro”. „Mistrz”.
Choć w ostatnich latach musiał się podpierać laską przy linii bocznej, choć choroba cały czas postępuje, ani myślał przejść na emeryturę. Cały czas czuł, że ma jeszcze robotę do wykonania. Portal „These Football Times” napisał nieco ponad pięć lat temu: „Óscar Tabárez kopie upływowi czasu w zęby, pluje w oko, uderza łokciem w brzuch i każe mu iść do diabła”.
Wymowne, że trzeba było globalnej pandemii i wywołanego przez nią wielkiego kryzysu gospodarczego, by mędrzec z Montevideo przestał być selekcjonerem Celeste.
***
***
fot. FotoPyK