Jak to Maxi Kaz uciekał z hotelu bez płacenia, jaka godzina była na zegarku Ljuboji, z kim fajeczkę zakurzył Szczęsny i komu groził Małecki. To trzecia część naszego rankingu najbarwniejszych postaci, a zatem zapraszamy na podróż po pysznych anegdotach. W rolach głównych – Greń, Mierzejewski, Szczęsny, Majewski czy Małecki. Czyli od Sasa do Lasa, ale na pewno na wesoło!
80. KAZIMIERZ GREŃ
Zastanawialiśmy się czy w ogóle jest sens go tu umieszczać. Bo jednym jest być barwnym, a czym innym jest być po prostu świrniętym. Ale niech będzie – baron Podkarpacia, konik na meczach kadry, zbawca polskiego futsalu, publicysta, poeta, człowiek wielu talentów. Kazimierz Greń w całej krasie.
Chyba najlepszy popis Maxi Kaza to ten w Dublinie. Konik Gate, jedna z najśmieszniejszych akcji ostatnich lat w polskiej piłce. Kazimierz Greń, alias „Nocny Jastrząb we wcale niegranatowym swetrze”, handlował biletami pod stadionem w Dublinie. Tak, baron, wielki pan Podkarpacia, człowiek numer jeden w tamtejszych strukturach związkowych i generalnie gruba ryba w świecie futbolu, okazał się zwykłym konikiem, gościem, który szarżuje na kilka stów od kibiców przed meczem reprezentacji.
Oczywiście drobny hurt-detal w Dublinie to był dopiero początek. Okazało się, że Greń przygotował szerszy program artystyczny, w którym znalazło się miejsce na pokaz mody podczas konferencji prasowej (czy ten „swetr” jest czarny?), puszczanie parodii z YouTube’a i komentowanie ich na poważnie oraz naturalnie ujawnienie spisku.
Szczególnie ujęły nas dowody niewinności Grenia, wśród których znalazły się:
– jego relacja spisana w programie Microsoft Word
– owa relacja z Worda wstawiona w prezentację PowerPoint
– szereg czerwonych komentarzy typu: „dowód?! poszlaka?!”
Niestety, nikt nie uwierzył w linię obrony pana Kazimierza. Najpierw został zawieszony w działalności w piłce na dziesięć lat, później kara została mu skrócona do lat czterech. Ale to nie był koniec popisów cwanego biznesmena. Ale to już materiał na osobną historię.
Maxi Kaz poszedł na wojnę z częścią mediów, z nami wojował najchętniej. Niektórzy nasi koledzy dostawali od niego takie SMS-y na święta:
Dziś Maxi Kazowi pozostaje tylko wrzucać kreatywne bluzgi na Twitterze, gdy już dorwie się gdzieś do darmowego wi-fi. Cóż, sam kiedyś ładnie powiedział „spokojnie jak na wojnie, jak mawiał Szarik”. Chociaż i tak bardziej podobała nam się ta łacińska sentencja z jego bloga:
79. ADRIAN MIERZEJEWSKI
Do szatni wchodzi arabski szejk. – Panowie, zagraliście świetny mecz! – mówi i rzuca na stół równowartość miliona złotych do podziału. Nie jest związany z klubem, po prostu lubi piłkę, spodobało mu się widowisko, a że jego konto to studnia bez dna, postanowił nagrodzić zawodników Al-Nassr. No i może poznać Adriana. Najlepszego piłkarza klubu, a pewnie i całej ligi.
Dla grubasów – jak Mierzejewski nazywa arabskich multimilionerów – towarzystwo Adriana to splendor. Każdy z Prince’ów, których w Arabii jest około dwóch tysięcy, chce wyróżnić się czymś ekskluzywnym. Posiadanie Rolls Royce’a? Nuda, ma go każdy z nich. Posiadanie tygrysa? Oklepane. Fotka z Adrianem to przeżycie, na które warto wydać okrągłą bańkę, by móc nazajutrz pochwalić się innym grubasom.
Rodzina królewska zapraszała go na jachting, poznał króla Arabii, trzymał z szejkami także w Emiratach, a w Polonii był ulubieńcem Józefa Wojciechowskiego. „Mierzej” ma szczęście do ekscentrycznych bogaczy. Zapytaliśmy go kiedyś o tych arabskich grubasów z tygrysami w Rolls Royce’ach. – Mega normalni goście! – rzucił jak gdyby nigdy nic.
Zaczęliśmy od Arabii Saudyjskiej, bo to właśnie tam Mierzejewski miał największą pozycję. Zanim podpisał kontrakt, w Arabii hulała już informacja, że Al-Nassr podpisuje ówczesnego piłkarza Trabzonu, choć nic nie było jeszcze przesądzone. Kibice oszaleli. Do tego stopnia, że jeden z grubasów zadzwonił do właściciela klubu: – Bierzcie go, opłacę mu kontrakt!
Takim sposobem „Mierzej” dostał bajeczne warunki i zamieszkał w domu, za który klub płacił – o czym mówił u Sebastiana Staszewskiego – ponad 200 tysięcy euro rocznie. Zażyczył sobie najlepszą chatę, bo mógł. W klubie liczono się z jego zdaniem do tego stopnia, że omal nie przeforsował zatrudnienia jednego z polskich trenerów (ten ostatecznie odmówił). „Mierzej” świetnie się w tym wszystkim poruszał. Podczas gdy arabscy piłkarze podchodzili do bogaczy z czołobitnością, Adrian rozmawiał z nimi na luzie, jak z kumplami. Tym zyskiwał jeszcze większą sympatię.
Najdziwniejszy mecz, w którym grał? Prawdopodobnie finał Pucharu Króla, na którym – jak co roku – pojawił się sam arabski król. Pierwsza połowa, przerwa, czas wychodzić na drugą część, ale… Adrian i ekipa jest wstrzymana w tunelu. Wyjść na boisko nie można – król gdzieś zniknął! Mija pięć minut, dziesięć, piętnaście… Po jakichś czterdziestu ktoś go namierza. Na telebimie trwa relacja z jego powrotu, pokazywane są obrazki, jak wychodzi z auta. Uff, wrócił, można grać dalej.
Z arabskiego Rijadu Mierzejewski przeniósł się do Dubaju, potem do Australii, a od dwóch lat gra w Chinach. Podśmiewaliśmy się swego czasu, że woli być królem wiejskiej potańcówki, ale szybko spojrzeliśmy na jego karierę inaczej – to przygoda, której „Mierzejowi” zazdrości 90% polskich ligowców. Zresztą, zdarzyło mu się wielokrotnie odbierać telefony od kolegów, także reprezentantów Polski w sile wieku, którzy prosili, by spróbował nagrać temat „Arabów nie Arabów”. Widzieli, że Adrian i zarobił furę siana, i pożył w fajnych miejscach, i wyrobił kilka poważnych kontaktów (jak choćby Rene Higuita czy Fabio Cannavaro). Król życia, po prostu. Mało kto jak „Mierzej” korzysta z uroków, jakie oferuje kariera piłkarza.
Z uwielbieniem bogacza – o czym już wspomnieliśmy – spotkał się także w Polonii. Po jednym z meczów Józef Wojciechowski spontanicznie zawołał go do siebie wraz z Łukaszem Trałką. Oznajmił, że wybiera się prywatnym samolotem na El Clasico. Ale nie sam. – Lecicie ze mną! – oświadczył, a piłkarze rzucili wszystko i ruszyli na lotnisko.
Podczas tego wyjazdu czuli się jak pączki w maśle. Prywatny samolot, najlepsze miejsca, najlepsze restauracje – wszystko fundował szczodry JW. Mierzejewski z Trałką do dziś wspominają, w jakich luksusach przyszło im się wtedy bawić. W jednej z najdroższych knajp w Barcelonie, kelner zapytał byłego właściciela Polonii, które potrawy chciałby zamówić. Wojciechowski wypalił: – Wszystkie!
I rzeczywiście, na stole wylądowało wszystko, co było w karcie dań. Po powrocie JW od razu wygadał się mediom, że to, co usłyszał od Mierzejewskiego o Polonii w przypływie szczerości, to „fucking szok”. Ale na Wojciechowskiego nie dało się gniewać, zwłaszcza, że przy innej okazji zafundował piłkarzowi drogiego Roleksa, a gdy ten dostał ofertę z Turcji, usłyszał od prezesa: – Jeśli nie chcesz odchodzić, to nie puszczę cię choćby dawali dychę!
Inny bal sponsorowało już Weszło. Ha, albo inaczej – to „Mierzej” sprezentował balangę nam! Musicie wiedzieć, że Adrian to jedyny piłkarz w historii polskiego futbolu, który dwukrotnie sięgnął po Puchar Weszło. Sztuka jest o tyle duża, że odbyły się tylko dwie jego edycje. Po pierwszej z nich, gdy jako kapitan Polonii odbierał trofeum od Wojtka Kowalczyka, odwdzięczył się… workiem monet. W ramach żartu – zapowiadaliśmy wtedy, że prawdopodobnie będzie trzeba wykupić abonament, by wchodzić na Weszło.
78. BRACIA GIKIEWICZ
Czyją biografię spośród obecnie grających piłkarzy przeczytalibyśmy najchętniej? Całkiem możliwe, że braci Gikiewicz. Najlepiej obu na raz.
Nie sposób się z nimi nudzić. Gęby im się nie zamykają. W szatni Śląska Wrocław śmiano się, że są jak Google, bo wiedzą wszystko na każdy temat. Sebastian Mila pisał w swojej książce o Łukaszu: – Obejrzał każdy mecz, załatwiłby bilety nawet na krykieta australijskiego, bo akurat znał odpowiedniego człowieka, a jak ktoś w Kielcach puścił bąka, to Giki wiedział, w którą stronę. Jego gadatliwość niektórych czasem irytowała, bo nadawał jak radyjko.
Nikt nie spodziewał się, że ich kariery tak się potoczą. Rafał był głównie rezerwowym, ze Śląska odchodził do Niemiec jako… czwarty bramkarz. Łukasz także nie słynął ze strzelania goli, a dziś wiedzie karierę, której zazdrościć może każdy ligowiec z podobnym statusem. Grał na Cyprze, w Bułgarii, Kazachstanie, Arabii, Tajlandii, Jordanii, Rumuni… Opowieści ma sporo i z wdziękiem je sprzedaje.
Ale znacznie większą furorę zrobił Rafał. Powołanie do reprezentacji, status jednego z lepszych bramkarzy w Bundeslidze – kto by się spodziewał? Jego pierwsze podejście do najwyższej ligi w Niemczech było nieudane. Pamiętamy, jak odwiedziliśmy wtedy „Gikiego” we Freiburgu. Oprowadzał nas po klubie, ale nosiło go, że nie grał. Do tego stopnia, że… wyszedł na środek boiska i zaczął parodiować Schwolowa.
– Idą na niego, a ten robi tak! – krzyczał i rzucał się tak, jak jego konkurent w meczach ligowych.
Z każdą kolejną „interwencją” tylko się nakręcał: – Leci piłka, a ten zamiast wyjść, stoi!
W końcu pokazał na okno dyrektora sportowego, z którego ten mógł obserwować wyczyny „Gikiego”: – Idę tam dzisiaj znowu, bo nie wytrzymam!
Rafał zdecydowanie nie jest osobą, która boi się odezwać. Za to jest w Niemczech ceniony – szybko nauczył się języka i wprowadza do szatni Unionu nutkę pozytywnego szaleństwa. Sami widzieliśmy, jak po meczu był pierwszym wyborem niemieckiej prasy. W lidze, w której rządzi poprawność polityczna, Gikiewicz jest dla dziennikarza gwarancją ciekawego materiału. Zresztą, w poprzednim sezonie „Bild” pisał przed jednym z meczów „Uwaga VfB! Przyjeżdża najbardziej szalony bramkarz w lidze!”.
Najgłośniej było o nim chyba w momencie, gdy sam ruszył na własnych kibiców, którym zachciało się szturmować murawę po derbach. W niemieckiej prasie mógł później przeczytać, że jednego wieczora zdobył Berlin i od razu go obronił. Koledzy podśmiewali się w szatni, że podczas tego starcia źle trzymał gardę.
– Mały kogut przede mną skakał, garda była niepotrzebna! – odpowiadał z uśmiechem.
To nie pierwszy raz, gdy przeciwstawił się swoim kibicom. Innym razem zareagował, gdy fani ogłosili bojkot dopingu w meczu z Lipskiem, kojarzonym w Niemczech z komercjalizacją futbolu. To „Giki” apelował na Instagramie o to, by normalnie prowadzili doping, czym wywołał lekką burzę. Wiadomo, jak w Niemczech podchodzą do tradycji w piłce.
Obaj wyjeżdżali z Polski ze zrujnowaną opinią. Przyklejono do nich łatkę konfidentów, trudno było oprzeć się wrażeniu, że zbyt częstym gadaniem sobie szkodzą. Najgłośniejszym echem odbiła się rzecz jasna afera z Mrazem, który przyszedł pijany na trening, o czym dowiedział się trener. Za donosiciela uznano Łukasza, a wiadomo, że bronił go wtedy brat.
Rafał dziwił się w jednym z wywiadów: – Nie mam pojęcia, jakim trzeba być w Polsce bramkarzem, żeby mieć szacunek trenerów. Cichym, małomównym i lekko cipowatym czy normalnym gościem, który nie boi się wyrazić własnego zdania?
Tego nie wiemy. Ale wiemy, że obaj Gikiewiczowie cipowaci nie są, swoje zdanie mają, a cechy, które nie pomagały im w Polsce, są doceniane zagranicą.
77. TOMASZ MAGDZIARZ
Jeden z tych zawodników, którzy już w trakcie kariery wiedzą, że życie piłkarza nie trwa wiecznie i coś po nim trzeba robić. W Ekstraklasie (wówczas jeszcze I lidze) nigdy na poważnie nie zaistniał, ale na jej zapleczu był bardzo solidnym ligowcem. Mógłby spróbować swoich sił wyżej, ale musiał pilnować interesów. A to ściągał ciuchy z Francji, a to zajmował się zaopatrzeniem drogerii, a to sprowadzał auta z zachodu. Bywały lata, że z Włoch ściągał po 700 aut rocznie. W pewnym momencie autami załatwionymi przez Magdziarza jeździło pół Lecha Poznań. Pod koniec kariery w Warcie był już na tyle dziany, że to on wypłacał pensje niektórym zawodnikom. Właściwie – kolegom z szatni. Warta Poznań to był „jego” klub – znał każdego, każdy znał jego. Zresztą czy mogłoby być inaczej, jeśli dyrektorem sportowym był jego teść?
W Warcie bywały i takie czasy, gdy atakował bramki rywali z zawodnikami z własnej agencji. Wyobraźmy sobie, że dziś – dajmy na to – piłkarz-agent Maciej Sadlok dośrodkowuje do Aleksandra Buksy, którego ma pod swoimi skrzydłami jako menadżer. A tu Magdziarza takie sytuacje się zdarzały – rano dogadywał kontrakt Bartosza Bereszyńskiego, popołudniu temu samemu „Beresiowi” dogrywał prostopadłe podania. A po meczu leciał na Ławicę, ściągał auta z Włoch i dzień później meldował się na treningu.
Dziś jest jednym z głównych graczy na rynku menadżerskim. Fabryka Futbolu chwali się, że nie są klasycznymi deal-makerami – wolą poprowadzić karierę zawodnika spokojnie, harmonijnie, rzetelnie, a nie w stylu „sprzedaj, skasuj prowizję, zapomnij”. Dla niektórych swoich zawodników jest jak wujek, którego można doradzić się w inwestycjach i który znajdzie dobrego trenera indywidualnego.
Poza piłką jego wielką pasją są samochody. Pod siedzibą Fabryki często można dojrzeć ekskluzywne fury w sportowym stylu. Sam Magdziarz brał też udział w rajdach samochodowych. Wstaję rano, załatwia biznesy w Kambodży (ma firmę z działki e-commerce, prowadzi kilka hoteli), później zajmuje się sprawami swoich piłkarzy – Linettego, Bednarka, Bereszyńskiego czy Piątka.
76. RADOSŁAW MAJEWSKI
Sprawia wrażenie wiecznego nieogara, ale jest jedną z sympatyczniejszych postaci polskiego futbolu. Radosław „no, wiesz” Majewski – człowiek, któremu usta się nie zamykają. Wielu wróży mu karierę w telewizji po zakończeniu kariery. Co na to „Maja”? Że najpierw musiałby wyprostować sobie nos, bo ma garba jak Ormianie. Sam mówi, że niektóre wywiady go nudzą, bo są tylko pytania o to, dlaczego jego zespół przegrał, albo jak tam atmosfera w zespole. A on lubi sobie pogadać – o filmie, o biznesie, o życiu. Gdy raz zaprosiliśmy go do Weszłopolskich i gadka zeszła na totalnie abstrakcyjne rozmowy, to Majewski nagle wypalił „i wy tak sobie siedzicie w radiu i gadacie o bzdurach? Ekstra, odezwę się do was po karierze!”.
Szczery do bólu, a przy tym potrafiący opowiadać. O stadionie Verii powiedział „on wygląda jak z 1932 roku, po sześciu wojnach, z tymi tureckimi kiblami”. Gdy Jarosław Mroczek podpisał z nim kontrakt, to uścisnął prezesowi dłoń i powiedział „gratuluję prezesie, dobry ruch”. Gdy Onet zaprosił go do Magazynu Ekstraklasy, to powiedział „fajnie, bo ogarnęli mi bilety na samolot do Warszawy i mogłem pojechać do Pruszkowa”.
Pokręcone historię go lubią, a on lubi je. Gdy jako wschodząca gwiazdka Ekstraklasy popił na zgrupowaniu, to przykleiła się do niego łatka balangowicza na lata. – Gdy grałem w Lechu, przez jakiś czas nie miałem samochodu i jeździłem z Pruszkowa do Poznania BlaBlaCarem. Prawie za każdym razem coś się działo. Raz wsiadłem do jakiegoś większego samochodu i po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Łódź, co jest kompletnie nie po drodze. Najpierw odbieraliśmy jakieś dywany, później psy, które wylądowały na pace. Aż mi się Grecja przypomniała. Tam mieliśmy 150 kilometrów do przejechania, które robiliśmy w czterech czy w pięciu Fiatem Panda. Ze dwa razy uciekaliśmy nim przed policją. Rolnicy robili jakieś manifestacje i blokowali główną drogę. Zabezpieczała to policja i kierowała na objazd, a my do niej podjeżdżaliśmy i w długą. Nawet nas nie gonili, chyba wiedzieli, że piłkarze – opowiadał w wywiadzie na Weszło.
Nie mamy jednej wybitnej anegdoty z „Mają” w roli głównej. To po prostu człowiek, który wchodzi do pokoju i wszystkim cieszą się mordy.
75. DANIJEL LJUBOJA
Przed meczem ze Śląskiem Wrocław Danijel Ljuboja zgłosił problemy z sercem. Na boisku się nie pojawił, brylował za to w loży VIP, gdzie popijał winko za winkiem. Gdy na badaniach wyszło, że ze zdrowiem Serba wszystko w porządku, w Legii podejrzewano, że oszukiwał. Piłkarz oburzył się. – Z sercem nigdy bym nie kłamał!!! – wyrażał stanowczo zupełnie na poważnie. – Jestem wierzący i problemów z sercem nigdy bym nie wymyślił. Z pachwinami, z mięśniem, owszem. Ale nie z sercem!!!
Ta historia doskonale opisuje Danijela Ljuboję. Piłkarza beztroskiego, który przyjechał do Warszawy… pożyć. Więcej trofeów niż przy Łazienkowskiej zebrał w warszawskich klubach „Enklawa” czy „Space”, raz złapano go nawet za jazdę autem po pijaku. To zresztą w pierwszym z lokali zakończyła się jego przygoda z Legią. Balując ramię w ramię z Miro Radoviciem, „Ljubo” natknął się w środku na Bogusława Leśnodorskiego, ówczesnego prezesa Legii. Jego obecność nie przeszkadzała im w harcach, a „Rado” był śmiały do tego stopnia, że w pewnym momencie spytał przełożonego: – Może zamówić panu drinka?
Radović finalnie się wyratował, za to Ljuboja został po tej akcji zesłany do drużyny Młodej Ekstraklasy. Gdy wylądował na dywaniku, nie wyraził żadnej skruchy, co więcej – był wręcz oburzony, że nie docenia się jego zasług dla Legii i pieniędzy, jakie przyniosła jego gra. Ważny w całej aferze był kontekst – świeżo po finale Pucharu Polski (w którym obaj panowie pauzowali, by być gotowi na ligę), do następnego meczu trzy dni, a Jan Urban narzekał publicznie na napięty grafik.
Danijel Ljuboja od samego początku czuł, że w Warszawie wszystko mu wolno, a Legia tylko go w tym utwierdzała. Mało komu przeszkadzało, że Serb w zasadzie nie trenuje. Michał Żewłakow opowiadał ostatnio na WeszłoFM: – Masaże miał w poniedziałek, wtorek, środę, w czwartek wychodził potruchtać, w piątek trochę się rozruszał, w sobotę strzelał bramkę i schemat znów się powtarzał. Koledzy śmiali się, że „Ljubo” ma na koncie więcej meczów niż treningów.
Żewłak opowiadał też – tym razem w Newonce – o burzliwych początkach jego znajomości z krnąbrnym Ljuboją. Serb narzekał:
– Nie szanuje się mnie tu, a grałem w Paryżu, Wolfsburgu, Stuttgarcie…
– I za to mają cię szanować?
– Tak.
– To wypierdalaj do Paryża!
Gość bez granic przekonany był o swojej wielkiej wartości. Gdy Jan Urban w meczu z Zagłębiem zdecydował, że nie wpuści go na drugą połowę, Serb wszczął awanturę w szatni. Wykrzykiwał znów o braku szacunku dla jego zasług i rzucał butami w szatni. Uważał, że wszystko mu się należy. W sumie to nie tylko jego wina, w Legii od samego początku dawano mu dobitnie odczuć, że jest ponad wszystkimi – choćby tym, że każdy przymykał oko na jego lenistwo.
Ale przy tym pokazał też kilka fajerwerków na boisku. Nie była to naszym zdaniem półka Vadisa, ale jednak – jeśli mu się chciało i miał parę w nogach, potrafił zrobić rzeczy wielkie. I co najważniejsze – efektowne, to dla takich graczy przychodzi się na stadion. A że miał nie po kolei pod sufitem? Cóż, sama fryzura i barwna historia w poprzednich klubach sugerowała, że z Ljuboją nie będziemy się nudzić. Pewnego razu napastnik poprosił Jakuba Wawrzyniaka, by ten spytał go, która jest godzina, gdy tylko wejdzie do szatni. Kuba nie wiedział, co kolega kombinuje, ale gdy tylko go wypatrzył, spytał zgodnie z prośbą:
– Która godzina?
Serb dumnie wykrzyczał: – 25 tysięcy euro!
74. WOJCIECH SZCZĘSNY
Typowy luzak. Podejście do treningów ma… bardzo swobodne. Nie lubi się przemęczać i specjalnie się z tym nie kryje. A przecież to jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki. Jeśli nie najlepszy.
Żaden polski piłkarz nie grał z tyloma zajebistymi zawodnikami. Szczęsny obserwował z bliska, jak ze sceny schodzi bóg Rzymu, Francesco Totti. To jemu pałeczkę przekazuje Gianluigi Buffon, prawdopodobnie największa bramkarska legenda w historii. To w szatni Szczęsnego ostatnie wielkie lata przeżywa Cristiano Ronaldo. A do tego grał jeszcze z Giorgio Chiellinim, Paolo Dybalą, Gonzalo Higuainem, Alissonem,Daniele de Rossim, Mohamedem Salahem, Radją Nainggolanem, Thierrym Henrym, Lukasem Podolskim, Tomasem Rosicky’m, Mesutem Oezilem, Robinem van Persie…
Ojciec nazywał go kiedyś pieszczotliwie – gdy panowie mieli jeszcze dobry kontakt – „złośliwą mendą”. Szczęsny jest wygadany, potrafi wbić szpileczkę, zażartować, powiedzieć o dwa słowa za dużo. Kiedyś z Arsenalem trenował przez chwilę David Beckham. Jeden z kolegów podpuszczał Szczęsnego: – Na bank nie przykozaczysz i nie zapytasz go, jak ma na imię!
„Becks” przywitał się najpierw z pierwszym zespołem, a później poszedł do drużyny rezerw, w której młody bramkarz wówczas trenował. Gdy podszedł do niego, ten wypalił: – A ty jak masz na imię? Przyjechałeś na testy czy co?
Bezczelność Szczęsnego dodaje kolorytu i jest raczej nieszkodliwa. Arsenal oddał go do Juventusu bez żalu, za ledwie 11 milionów euro, co ma swoją wymowę, ale z drugiej strony – dla Szczęsnego taka zmiana to awans sportowy. Chociaż był pewien moment, gdy wydawało się, że Polak jest bliski przekroczenia granicy bezczelności. Potrafił skrytykować Wengera za to, że nie stawia na młodych, żartował na Twitterze z Fabregasa, napisał także w mediach społecznościowych pod jednym ze zdjęć Ramseya, że ten wygląda jak pedofil. Dostał wtedy w Arsenalu sporą zjebkę i w konsekwencji skasował konto.
To niejedyna sytuacja, w której wylał się na niego w Arsenalu kubeł zimnej wody. Angielska prasa szeroko rozpisywała się o paleniu fajki pod prysznicem, czego Szczęsny miał się dopuścić po jednym z meczów. Wenger wlepił mu za to 20 tysięcy funtów kary i – przypadkiem, bądź nie – mniej więcej od tego momentu jego reputacja w Londynie zaczęła słabnąć.
Szczęsny na dymku przyłapywany był niejednokrotnie. Kolejny przykład pozytywnej bezczelności? Bramkarz zaproponował fajeczkę… samemu prezydentowi. Czytamy w książce „Tajemnice Kadry”:
Kiedy wydawało się już, że spotkanie skończy się w formalnej atmosferze, do akcji wkroczył Wojciech Szczęsny. Jak wspominają świadkowie, wychodzący z sali Duda zapytał dyskretnie Bońka, czy zapali z nim papierosa. Usłyszał to bramkarz Romy.
-Pan prezydent jest palący? – spytał Szczęsny.
-No, niestety tak… – odparł zdziwiony Duda.
-Z prezydentem jeszcze nie paliłem. Może fajeczkę? – rzucił bramkarz Duda przystał na niespodziewaną propozycję, a kadrowicze nie mogli uwierzyć w śmiałość Szczęsnego.
73. BOHDAN KWAŚNIAK
Chcieliśmy w tym rankingu zrobić ukłon w stronę niższych lig. No i kto do zestawienia najbarwniejszych nadawałby się bardziej niż prezes Bohdan Kwaśniak? Nikt!
LZS Chrząstawa, mokry sen idei Against Modern Football, to jego dziecko. Kolebka groundhopperów w podsieradzkiej wsi, o której niektórzy twierdzą wręcz, że stała się przesadnie popularna. Boisko w Chrząstawie mieści się w polu, pośrodku lasu. Sam prezes często widziany jest na nim w gumofilcach – obok można nadziać się na bagno – a zagrożenie dla stanu murawy stanowią okoliczne dziki. Miejsc siedzących jest tyle, ile zmieści ławeczka.
LZS Chrząstawa to najpiękniejszy z możliwych klimat niższych lig. Wszystko spina postać prezesa. On sam – mimo rozwiniętego mięśnia piwnego i słusznego wieku – wybiega na boisko, gdy jest taka potrzeba (czytaj: gdy są problemy ze skompletowaniem składu). W przeszłości grywał w piłkę. Został nawet zaproszony na testy do ŁKS-u, gdzie wystąpił w jednej drużynie z Janem Tomaszewskim czy Stanisławem Terleckim.
Krystian Kamiński, autor filmu o Chrząstawie: – To współczesny Donkiszot. Pasjonat. Marzyciel.
Właśnie, film. LZS Chrząstawa doczekała się nawet filmowego dokumentu, który wyemitowała TVP. Zaczyna się jak u Hitchcocka, od odpalenia Poloneza na popych, a potem napięcie już tylko rośnie.
Kwaśniak jest dla LZS-u wszystkim – prezesem, trenerem, zawodnikiem, kierownikiem. Niejednokrotnie musiał dokładać do klubu z własnych pieniędzy. Jak na przykład wtedy, gdy dostał osiem tysięcy złotych dotacji, ale nie brał na nic faktur. Połowę musiał zwrócić. Bywa sponsorem też w innych sytuacjach, a każdy mecz traktuje zupełnie serio. W Chrząstawie do dziś wspominają sytuację, gdy podczas meczu pękła poprzeczka. Był wynik 2:5, końcówka spotkania, drużyna przeciwna zawinęła się z boiska i domagała się walkowera. Po naciskach Kwaśniaka sędzia wpisał, że poprzeczkę złamano w doliczonym czasie gry – walkowera udało się uniknąć.
Dwa wspomnienia Radka z „Kartoflisk”: – Pojechaliśmy w kilka osób na wielki hit w Stolcu, sorry – Chrząstawę w Stolcu musiałem zobaczyć! Po drodze wypiliśmy kilka piwek w aucie, a na miejscu okazało się, że Chrząstawa przyjechała w dziewięciu. I tu padło kluczowe: – „Panowie z Warszawy, a może wy byście zagrali?” Iskra Stolec walczyła wtedy o awans do A-klasy, a my tym składem węgla i papy przegraliśmy z nimi tylko 1:3. Lepszego wyniku Chrząstawa nie miała w całej rundzie. Byłem najgorszy na boisku i moja gra żadnego pozytywnego wpływu na wynik nie miała, ale dzięki decyzji prezesa mecz się w ogóle odbył.
I znowu Radek: – Pan prezes Kwaśniak nie mógł się pojawić na ostatnich Mistrzostwach Świata w Udawaniu Gry w Piłkę, bo miał akurat kurację w sanatorium. Przekazał mi tę wiadomość mailem: „Dołączyłem skierowanie, aby pan nie pomyślał, że nie chcę jechać”. No i w załączniku mogłem podziwiać skierowanie prezesa Kwaśniaka do sanatorium. Nie wyobrażam sobie, aby taką wiadomość z pełną (przesadzoną!) argumentacją mógł wysłać ktoś inny.
W tym roku LZS obchodzi czterdziestolecie istnienia. Od początku za sterami klubu stoi pan Kwaśniak. Obchody miały uświetnić między innymi drużyny ŁKS-u i GKS-u Bełchatów, ale w obecnej sytuacji święto w Chrząstawie stoi pod znakiem zapytania.
72. DARIUSZ DUDKA
W szatni piłkarskiej piłkarzy dzieli się na tych, którzy w karty grają i którzy karty rozdają. Może nie dosłownie, ale w każdej szatni są postacie, które ciągną ten wózek. Dudka zdecydowanie należał w każdej szatni do grupy trzymającej władze. Ze świecą szukać piłkarza z takim luzem i z takim dystansem wobec siebie. Kopalnia anegdot, ale i bohater kilku niezłych historii.
W piłkę na profesjonalnym poziomie zaczął grać jako nastolatek. A już w akademii Amiki lubił mocne wrażenia. Gdy ktoś w akademiku się bił, to na ogół w pierwszej linii frontu stał „Dudi”. Może gdyby trafił później do innej szatni, to jego kariera potoczyłaby się inaczej – a we wronieckiej szatni nie brakowało lekkoduchów i imprezowiczów. Alkohol lał się strumieniami, dyskoteki były grane co weekend. Dudka miał niestety ten problem, że nie regenerował się po baletach tak szybko, jak starsi koledzy, więc często po prostu po jednym balecie padał z nóg.
Wielu pamięta go już jako „solidnego ligowca” po powrocie do Ekstraklasy, a to jednak jest gość, który zagrał ponad setkę meczów w Ligue 1 i ma na koncie spotkania w Lidze Mistrzów. Sam opowiadał, że we Francji niektóre mecze wyglądały jak starcia Pucharu Narodów Afryki, a czarnoskórzy napastnicy potrafili dać się we znaki. Nie dość, że silni, to jeszcze szybcy. Tak jak Odonkor na mundialu w Niemczech…
Oczywiście na jego karierze cieniem kładzie się wypadek, gdy będąc pod wpływem alkoholu potrącił pijanego człowieka, który przechodził przez pasy na czerwonym świetle. Sam Dudka przyznawał, że bardzo długo trudno było mu się z tamtą sytuacją pogodzić i miał wobec siebie dużo żalu. Amica jednak sprawnie wyciszyła tamtą sprawę, a Dudka z czasem spokorniał. Grzegorz Król w swojej książce twierdził, że „Dudi” szybko wrócił do imprez, ale w kilku źródłach potwierdziliśmy, że Dudka od momentu wypadku na długi czas mocno się wyciszył.
Pod koniec kariery, gdy grał już w Lechu, nie był już tak zdeterminowany. Koledzy żartowali, że nie ma co się dziwić, bo przecież piłkę zaczął kopać profesjonalnie gdzieś za czasów Napoleona, więc czas najwyższy, by powoli kończyć. Gdy ktoś namawiał go na dodatkowy trening, to mówił, że reumatyzm i że on to już się natrenował w życiu. Ale w rezerwach Kolejorza był biegającą encyklopedią dla młodzieży. – Pół roku u boku Darka to jak trzy lata w akademii. Zastawka, ustawienie, wyczucie. Na okrągło podpowiada, ciągle coś przemycał ze swojego doświadczenia. A w szatni? No, w szatni to anegdota za anegdotą – mówili o nim młodzi lechici.
71. PATRYK MAŁECKI
Jednego dnia fotografował się pod pomnikiem papieża i po cichu wpłacał kilka tysięcy złotych na zbiórkę dla niepełnosprawnego chłopaka. Drugiego dnia wysyłał pikników na kiełbasę, pytał Sadloka „kim ty, kurwa, jesteś?” i napuszczał starszych i większych kolegów na Andrzeja Czyżniewskiego. Małecki to postać kultowa, choć wróżono mu zdecydowanie większą karierę niż ostatecznie zrobił.
Może gdyby „Małemu” od juniora nie wkładali do głów haseł, że będzie legendą Wisły pokroju Pawła Brożka, to potoczyłoby się to też inaczej. Ale inna sprawa jest taka, że pompowanie trafiało na podatny grunt – mało który piłkarz w tej lidze miał taką bujankę i był tak pewny siebie. Osiedlowe wychowanie robiło swoje – Patryk wyznawał takie wartości jak honor i uczciwość, ale i nie dał sobie w kaszę dmuchać. Gdy uważał, że ktoś nadepnął mu na odcisk, to oddawał wolejem w dupsko. Tak było z Andrzejem Czyżniewskim, który po meczu Wisły z Arką postanowił wytarmosić Małeckiego za ucho pod szatnią gości. Małecki się wkurzył, nie będzie dyrektor sportowy innego klubu uczył go kultury. No i poprosił kilku większych kolegów o naprostowanie „Czyżyka”.
Uznawał się za mądrzejszego od wszystkich. Jeśli ktoś był winny, to ci dookoła, ale nie „Mały”. Krew w nim buzowała, gdy czuł niesprawiedliwość. Gdy Robert Maaskant zostawił go na ławce w meczu z Odense, to Małecki uznał, że ma to w dupie i na żadną rozgrzewkę w przerwie nie wyjdzie. – Cenię go naprawdę wysoko, wiele razy rozmawialiśmy. Próbowałem mu pewne rzeczy tłumaczyć, ale nie wiem… Może jednym uchem to wpuszczał, drugim wypuszczał, a ja traciłem czas – mówił wówczas Marek Motyka. Bo to nie był pierwszy raz, gdy Małecki uznał, że wybieganie na boisko to obowiązek urągający jego godności. Kiedyś nie chciało mu się wyjść na sparing z Hannoverem. I to odmówił nie byle komu, bo trenerowi Kasperczakowi.
Ale Małecki boiskowych autorytetów nie uznawał. Do Tomasza Brzyskiego rzucił „wstawaj, kurwa, śmieciu”, Macieja Sadloka pytał „kim ty kurwa jesteś, pedale”, Łukasza Trałki pytał „na chuj faulujesz, drewniaku?”. Nieco bardziej kulturalny był wobec swoim ziomków. Jego pierwszy post na portalu nasza-klasa.pl brzmiał „siema buraczki”.
Kiedyś przyglądała mu się nawet prokuratura, bo ponoć miał się w rasistowski sposób zwrócić do Saidiego Ntibazonkizy. Małecki miał jednak inną linię obrony. Rasizmu tam nie było, po prostu zagaił do przeciwnika sympatycznym „co, spierdalaj skurwysynu jebany”.
Dziennikarza Gazety Wyborczej przestrzegał z kolei: – My sobie kurwa pogadamy. Zobaczysz, kurwa, na Wiśle! Chłopaki też są na ciebie wkurwieni!
Nie szczędził nawet kibiców własnego klubu, który wysyłał na kiełbasę: – Chciałbym się jeszcze odnieść do jednej kwestii. Mamy wspaniałych kibiców, ale ci piknikowi, którzy przychodzą tutaj po to tylko, żeby zjeść kiełbasę i pooglądać mecz, to proponowałbym im, żeby poszli na drugą stronę, bo tam jest ich miejsce. Takich kibiców nie potrzebujemy. Chodzi mi o tych, którzy gwizdali. Jest to niedopuszczalne, bo kibice powinni być z drużyną, tak jak ci, którzy są za bramką. Nawet jak przegrywamy to są z nami. To co dziś zrobili kibice, ci piknikowi, to nie są dla mnie kibice i chciałbym, żeby nie przychodzili na mecze. Wolałbym grać przy 5 tysiącach fanatyków, którzy są za bramką, a nie przy takich, którzy jedzą kiełbasę i powiem szczerze – mnie denerwują. Jak jest dobrze, to cię klepią, a jak coś komuś nie wyjdzie to gwiżdżą. Tacy kibice niech nie przychodzą na mecze, bo ani nam nie pomagają, a przeszkadzają.
No, buraczki. Patryk Małecki w pełnej krasie.
JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK
fot. FotoPyk