Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

26 marca 2020, 18:22 • 11 min czytania 12 komentarzy

Zaczniemy od końca. Czyli od felietonu Pawła Zarzecznego.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Od końca, bo zasadniczo, gdy w tej skromnej rubryce umieszczałem gościnnie teksty zdolniejszych od siebie, zazwyczaj robiłem to na końcu. Skoro „Jak co czwartek… Leszek Milewski”, to wypadałoby dać najpierw coś od Milewskiego. Ale przy tym tekście czułbym się źle tak robiąc – jest za dobry, by wrzucać go gdzieś na koniec jak bonus, dodatek, deser. Pozwólcie, że tym razem moje trzy grosze wystąpią w takiej roli. 

Mam nadzieję, że wydawnictwo Buchmann się nie obrazi. Zrozumie dlaczego publikuję – wczoraj trzecia rocznica śmierci Pawła – i zwróci uwagę na to, że książkę „Mój własny charakter pisma” przypominam, jak i również przypominam fakt, że jest ona wciąż do kupienia, także w ebooku, bo tą drogą ją nabyłem, w odruchu potrzeby usystematyzowania tekstów Pawła.

Po tym przydługim wstępie zapraszam do lektury.

„DEYNA KAZIMIERZ, NIE RUSZ KAZIKA, BO ZGINIESZ”.

Reklama

Żeby zacząć o nim pisać, trzeba otworzyć flaszkę.

„Jak ten twój Kaziu, jak tam Kaziu?” – te drwiny słyszałem całą młodość. Drwiny i kpiny. No bo jak to? Dla mnie najlepszy, a co starcie z ich idolem, Lubańskim, to klęska. Bo Lubański nie tylko był przystojniejszy, ale umiał się odezwać.

I mecze Legia – Górnik. My, warszawiacy, zawsze w plecy. Dwie drużyny być może najlepsze w Europie, a ta z Zabrza zwykle lepsza.

Nie zapomnę śniadania, to był jakiś 1972 rok (nie sprawdzam, ale tak było, pora popołudniowa). Siedzimy przy radiu (telewizora nie mamy), gdy zaczyna się mecz. Ja kontra hanysy z własnego domu. No i zaczyna się mecz. Ja przeciw siostrom, Legia vs Górnik.

1:0 Gadocha!

Biegam wokół stołu, ścigany nienawiścią…

Reklama

1:1. Lubański. „I gdzie twój Kaziu?”.

2:1. Gadocha! – wpadam w ekstazę… I jestem bity po łbie, gdy…

2:2. Lubański.

2:3. Lubański.

2:4. Szołtysik.

2:5. Lubański…

Płakałem całą noc. To było kolejne upokorzenie Kazia. I nawet jak w tym samym roku wygrywał mistrzostwo olimpijskie i strzelał nie cztery, ale dziewięć goli, pytali mnie: „No, gdzie ten twój Kaziu?”. Jak prowadził Polaków do trzeciego miejsca na świecie, oni znowu pytali: „Gdzie ten Kaziu?”. I tak jak te pizdy – słowo uprawnione – zewsząd gwizdy. Jak w Chorzowie, gdy lud prosty wygwizdał najlepszego piłkarza wszech czasów, bo strzelił tylko jedną bramkę, z rożnego, dającą awans…

Niewdzięczność i hańba, ja to jako kibic przeżywałem razem z Kaziem. Bo kochałem kogoś, kogo Polska – poza Warszawą – odrzuciła. Warszawa zawsze była inna. I Kazio mógł stawać na głowie, a i tak było pytanie: „Gdzie ten Kaziu…?”. „Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz” – tak śpiewała Warszawa. I była w błędzie. Bo zginął Kazik! Oddajmy głos Kazimierzowi Górskiemu, który ocenił Kazimierza Deynę jako najbardziej utalentowaną, ale i najbardziej tragiczną postać w polskiej piłce:

„Nie trzeba było znawstwa, by na pierwszy rzut oka rozpoznawać w Kaziu geniusza, który z piłką robi wszystko i wie o niej wszystko. Powołałem go na swoje pierwsze zgrupowanie kadry w 1971 roku. Zanotowałem w zeszycie, że jest to piłkarz klasy światowej. Kazik potwierdził te przypuszczenia w stu procentach. Chadzał własnymi ścieżkami, lubił dobrą zabawę i kobiety (kto ich nie lubi?), ale nie miałem z nim kłopotów. Ciężko pracował na treningach i na boisku. Z pozoru kręcił kółeczka i przetrzymywał piłkę. Ale tylko on umiał zmieniać tempo gry, przenosić jej ciężar z jednej strefy do drugiej, odszukać najlepiej ustawionego partnera lub samemu zakończyć akcję. Mimo, że był małomówny, miał posłuch. Był urodzonym liderem. Ale jak każdy geniusz, był słabo rozumiany przez otoczenie.

Wstyd to przypominać, ale poza stadionem Legii wygwizdywany był wszędzie. I to polska publiczność, w Chorzowie, zmusiła go do zakończenia reprezentacyjnej kariery. Po meczu z Portugalią, w którym właśnie strzał Deyny z rzutu rożnego dał Polsce awans do finałów mistrzostw świata. Deyna był niemal całe życie samotny. Kiedy stracił majątek w chybionych inwestycjach, załamał się, zaczął pić. Zostawili go i najbliżsi – żona, syn. Tragiczny koniec nie był trudny do przewidzenia. To, że zginął po pijanemu i to, że miał w kieszeni zaledwie 50 centów. Kilka tygodni przed tragedią widzieliśmy się po raz ostatni, gdy powołałem go do reprezentacji Polski oldbojów. Nie zawiódł, był prawdziwym kapitanem, a w meczach ze Związkiem Radzieckim i Włochami strzelił dwie kapitalne bramki. Pożegnał się z drużyną przepięknie!”.

***

Nigdy z nim nie rozmawiałem, wyjechał. Aż raz propozycja, bym zebrał reprezentację… Zdobyłem telefon do San Diego. Najpierw mnie olał. „Mam dobre życie. Otwieram okno i skaczę do basenu”. Dzwonię na okrągło i namawiam: że zapłacę za przelot, pobyt, spotka się z kumplami. I tak rzucam: „Drużyna musi mieć swojego kapitana!”. I on odpowiedział mnie, dzieciakowi: „Tak, kapitan musi być!”. I przyjechał, a przy dzieleniu koszulek powiedział od razu:

– Dycha jest moja.

A byli Szarmach, Lato, Lubański… Jednak to on był „dychą”.

Koledzy powyjeżdżali, został sam. No nie, byłem ja i Romek Hurkowski, i Robert Gadocha. Przez kilka dni żyliśmy jak bracia, w melanżu. Kazik nie miał zdrowia, upijał się po dwóch drinkach. Chodził elegancko, biała koszula i garnitur, ale mówił, że nie ma dokąd wracać – w Ameryce żona wyrzuciła go z domu, w Polsce boi się wojska, bo jest oficerem, i nie wiadomo co go czeka, może mundur… Namawiałem go do powrotu, grał zresztą jak młody bóg, i nie brakowało mu rozumu, ale… skapitulował, poddał się.

Moim zdaniem – piłem i rozmawiałem z nim jako ostatni – wszyscy go zdradzili. Nie ci na trybunach, tych miał gdzieś. Ci najbliżsi. Musiałem dorosnąć, by coś takiego zrozumieć.

***

Kaziu Deyna. Geniusz. Stokroć zdolniejszy od Bońka, od Laty, od każdego na świecie (może poza Beckenbauerem i Cruyffem na mundialu) – już samo towarzystwo nobilituje. Najwybitniejszy gracz w dziejach Legii. Z nią dwukrotny mistrz Polski, półfinalista Pucharu Mistrzów. Mistrz Olimpijski i król strzelców w Monachium w 1972 (jako pomocnik, 9 goli!). Medalista mistrzostw świata, gdzie pokazał kunszt arcymistrzowski i dowodził drużyną biało-czerwonych. A wcześniej bohater z Wembley. Oficer Wojska Polskiego. Wierny jednym barwom, dopóki w 1979 roku, już na futbolową emeryturę, nie wyjechał do angielskiego Manchesteru City. Tyle to wówczas znaczyło, co dziś Manchester United.

Pochodził ze Starogardu Gdańskiego. „Urodzony pomocnik”, orzekli trenerzy. Nikt się nie pomylił w tej ocenie. Choć miał też wady – lenił się, koledzy musieli za niego biegać. Nie był szybki. Ale szybko myślał. Z rzutów wolnych trafiał dokładnie tam, gdzie chciał. I z karnych. Był pozbawiony nerwów. Jego strzały, wtedy jeszcze wykonywane ciężką, skórzaną piłką, nabierały nieprawdopodobnej rotacji. Nie było na nią mocnych. I to nie były kopnięcia w lidze. Nie, w niej nawet nie zwykł się przemęczać.

Więc dlaczego kibice, poza Warszawą, go nie lubili? Bo jego zahamowania brali za wyniosłość. Jego wstyd – za butę. Nikt go nie rozumiał. Był postacią faktycznie tragiczną. Grał, żył, pił. Zginął ponad 20 lat temu. 1 września 1989 roku w San Diego, gdy z ogromną siłą wjechał w prawidłowo zaparkowaną na poboczu autostrady ciężarówkę. Najprawdopodobniej zasnął za kierownicą. A najpewniej nie miał też siły, żeby żyć. Bez pieniędzy, wyrzucony przez żonę z domu, bez jakiejś wyobrażalnej przyszłości. Wspomina Mariola Deyna, małżonka: „Dwa dni przed jego śmiercią spotkaliśmy się na kolacji. Obiecywał, że się zmieni. Prosił o jeszcze jedną szansę. Powiedziałam mu, że dam mu tę szansę, jeśli przestanie pić i zacznie się leczyć i pracować”.

Już nie zdążył.

Można nie wiedzieć, że Deyna grał z nr 9. Ale trudno nie wiedzieć, że dla Warszawy jest i pozostanie legendą. Bo świetnie grał, bo tragicznie i młodo zginął – jak sławni poeci, malarze, gitarzyści. Tego nie zabierze nikt. Mitu. W Warszawie powstaje nowoczesny stadion Legii. Trudno o bardziej godnego patrona. No bo Brychczy? Nie ten pułap. Górski? Akurat nie z Legią zdobywał sukcesy, z nią nie potrafił. Może Deyna? „Nie wiem czy to jest najodpowiedniejsza kandydatura”, mówił Mariusz Walter, gdy pytamy właściciela Legii o Kazia. Mówi to z troską, jak człowiek odpowiedzialny za kluczowe decyzje dla klubu. No bo jak to tak – pijak patronem?

Entuzjastą jest za to prezes Legii, Leszek Miklas. I ubolewa, że grób tak wybitnego Polaka znajduje się niemal na końcu świata, w kalifornijskim San Diego, gdzie w tamtejszych Soccers „Kaka” kończył karierę. Miklas zapala się do odwiecznego pomysłu, by sprowadzić ciało śp. Kazimierza do ojczyzny. Wysyła nawet zapytanie, do właściwych firm. Odpowiedź: ekshumacja zwłok to 10 tysięcy dolarów, transport – 6 tysięcy. Legia zapłaci. Legia weźmie na siebie wszystkie koszty sprowadzenia – nie trzeba nawet przepraszać za wyrażenie – swej relikwii.

Al choć tego pragnęliby kibice i prezesi, rodzina Deyny się nie zgadza. Pani Mariola wyszła za mąż za Szkota, nazywa się teraz McCullen. Przeszła zawał i miała dość pytań o Kazimierza. Telefonów na ogół nie odbierała. Na pytanie o miejsce pochówku byłego męża odpowiadała: „Kiedyś Kazimierz był własnością narodu. Teraz jest tylko mój i mojego syna”. To o mogile w El Camino Memorial Park, gdzie spoczywa piłkarz niebywały, niepowtarzalny, niezwykły i niezapomniany. Ale w końcu spoczął w Alei Zasłużonych, tam gdzie inni moi ukochani z młodości. Tuż obok najwybitniejszych z wybitnych – Niemen, Kaczmarski, Górski, Zapasiewicz. I jak siostra zapyta znowu „A gdzie ten twój Kaziu”, odpowiem jak Szpakowski: „W Alei Zasłużonych!”.

***

Najciekawsza drużyna, w jakiej Deynie zdarzyło się zagrać, spotkała się jednak nie na boisku, ale na planie sensacyjnego filmu „Victory”. Piłkarze z alianckiego obozu jenieckiego zagrali w nim o życie z Niemcami. A obok Deyny między innymi Pele, Bobby Moore i… Sylvester Stallone jako bramkarz. Stallone Deynę zapamiętał. Przyjechał do San Diego na pogrzeb, wysłuchał ulubionych piosenek Kazia w wykonaniu Elvisa Presleya: „It’s Now or Never, Can’t Help Falling in Love”. Nie było nikogo z Polski. Nie było nikogo z Legii. Ten człowiek, który wygrywał dla milionów, umierał sam. Zostawiając żonę i syna z długami, w potwornej biedzie.

1 września 1989. 26 lat temu. To najbardziej tragiczna rocznica polskiej piłki. Bo nigdy już nie będzie takiego piłkarza jak Kazimierz Deyna, tak bezlitośnie najpierw wygwizdywanego, a potem zapomnianego. Tego samego, o którym śpiewano: „Deyna Kazimierz. Nie rusz Kazika, bo zginiesz”. Tymczasem poza Legią zginęła nasza pamięć. Dlatego sprowadzenie zwłok tego wielkiego Polaka do ojczyzny jest naszym obowiązkiem. I uhonorowanie jego imieniem stadionu Legii Warszawa. Tak nam dopomóż Bóg! Nawet jeżeli uważa się czasem, że nie jest to najodpowiedniejsza kandydatura. Bo lepszej od Kazia zwyczajnie nie ma. I nie będzie.

***

PS. Ale miałem kiedyś prawdziwy dzień pomsty.

Znów radio, słucham wyników, wczesne popołudnie, mecz z Zabrza…  Legią. Chodzę smutny, niewesołe wieści… Siostry coś widzą: „Co tam Pawełku, pewnie znów Legia, Kazio, w dupę dostaliście!”. Ja płaczę! One włączają telewizor (już mamy) na Wiadomości. Lecą te różne bzdury, czekamy na sport. Dwie siostry, ciotki – hanyski – i ja, zapłakany… „A teraz wiadomości sportowe”. Spiker mówi:

„W najważniejszym meczu kolejki Górnik Zabrze przegrał z Legią Warszawa 0:5. Wszystkie gole padły w ciągu piętnastu minut…”.

Uciekałem aż na podwórko. I to była moja odpowiedź na to pytanie: „I gdzie ten Kaziu?”. Kazia zdradzili w życiu wszyscy, z rodziną włącznie. Poza nami, fanami. Mam takie zdjęcie: ja, młody kierownik reprezentacji, a obok dwaj wspaniali piłkarze przy butelkach – Deyna i Gadocha. Jak w niebie! To zdjęcie dałem synowi i proszę: „Daj mi je na nagrobku. ja, Deyna i Gadocha”. Pada pytanie: czy to aby stosowne? Odpowiadam najrozsądniej jak potrafię: „Na całym świecie ludzie wieszają wizerunku bogów w miejscach swojego pożegnania. A Deyna i Gadocha to byli moi bogowie. To dla nich marzyłem i dla nich płakałem, do dziki Nim poznałem jak tragiczne życie jest udziałem najlepszych”.

***

A co tam moim okiem?

A Ronaldinho. I jego zjazd w kierunku meczów więziennych, gdzie gra z niby takim samym uśmiechem, ale jednak nie z takim samym.

Z tym, że o Ronaldinho felieton już pisałem. Duży. W nocy przed sylwestrem, chyba do piątej rano. Poniosło mnie wtedy, bo to Ronaldinho, jeden z ważniejszych dla mnie w piłkarskiej mitologii. Nie chcę robić tu festiwalu cytatów, ale:

Wiem, że Messi i Ronaldo strzelili o milion goli więcej, wiem, że był zastęp piłkarzy regularniejszych, mających znacznie dłuższe „okienko wielkości”. Takich, którzy idąc nocą do garażu muszą uważać by nie zabić się o jakiś Puchar Świata, mistrzowską paterę albo jeden z tuzina przykurzonych superpucharów. Nie zmienia to jednak faktu, że nikt nigdy nie zrobił na mnie większego wrażenia niż Ronaldinho u szczytu. To było coś zupełnie innego, coś, czego nie widziałem ani wcześniej, ani później. Mówimy o piłkarzu, który wyciągał królika z kapelusza w co drugim kontakcie z piłką. O piłkarzu, który miewał efektowniejsze przyjęcie niż inni bramki życia.

Dziś mógłbym co najwyżej dopisać post scriptum, bo wtedy jeszcze jakoś się trzymał, nie było aż tak wyraźne, że w wieku zaledwie 40 lat – kilka dni temu urodziny – trafi do aresztu, a po koncie bankowym nawet nie tyle będzie hulać wiatr, co skrupulatni wierzyciele.

Tylko czy należało się spodziewać czegoś innego? Był na szczycie świata, jeden z ostatnich – jeśli nie ostatni – wyrwanych jak z innej epoki, niespecjalnie przejmujący się fizycznością, powrotami do defensywy, gegenpressingiem, taktycznymi ryzami i w zasadzie całą nowoczesną piłką – pewnie przesadzam, ale wiecie o co chodzi, wszystkie niedomagania potrafił przykryć techniką i wizją. Szczyt formy miał przez to krótki, może nawet króciutki biorąc pod uwagę niszczycielską regularność Messiego, Ronaldo, ale też choćby Lewandowskiego. Pamiętam jak naciął się na Ronaldinho zakochany w nim po dziecięciu Silvio Berlusconi.

Niemniej nie było żadną tajemnicą, że najszerszy, najszczerszy, najbardziej beztroski uśmiech w historii futbolu, nie dotyczy tylko boiska, względnie: nie bierze się tylko z boiska.

Myślę, że u tych wielkich, którzy potem tracą wszystko, jak Ronaldinho, jak Iverson, czy nasze gwiazdy, z omawianym przez Pawła Deyną na czele, pojawia się jeden zasadniczy błąd myślenia: niewiara, że może być znacznie  gorzej, bo przecież do tej pory zawsze było tak dobrze, i jakoś to dalej się potoczy, jakoś to będzie. Nie mieści im się w głowie, że Takim Sławom może ułożyć się źle. I pewne koła ratunkowe uciekają bezpowrotnie, moment, w którym dało się wypracować bezpieczny grunt, mija.

Bo jakośtobędzizm, dalejsiępotoczyzm, kompromituje się każdego dnia we wszystkich możliwych dziedzinach i we wszystkich konfiguracjach życiorysów.

Leszek Milewski

Napisz do autora

Fot. Piotr Nowak/NewsPix

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...