Wczoraj uchyliliśmy drzwi, dziś otwieramy je już nieco szerzej. Zapraszamy was do świata wspomnień, w którym odwiedzamy najwybitniejsze drużyny klubowe piłkarskie powojennej Europy. Przypominamy wielkich trenerów. Zmieniające dzieje piłki nożnej filozofie. Wspaniałych piłkarzy i miejsca, gdzie udawało się zebrać tych najwybitniejszych w jednym czasie.
Czas wykonać kolejny krok w kierunku ostatecznych rozstrzygnięć. Pora na pozycje od 75. do 51.
***
100 najlepszych drużyn powojennej Europy (część I – miejsca 100.-76.) – KLIK!
***
75. ATLETICO MADRYT (1959-1963)
Złota Era Atletico, rozpoczęta w czasach Helenio Herrery (1949-51), rozciągnęła się dzięki José Villalondze Llorente jeszcze na końcówkę lat 50. i początek lat 60. Choć na kilka lat Los Colchoneros zsunęli się za plecy Realu Madryt i Barcelony, w tamtym czasie znów stali się bardzo mocni. Villalonga doprowadził ich do zwycięstwa w Pucharze Zdobywców Pucharów. Rok później jego następca, Tinte, na fundamencie wylanym przez swojego poprzednika niemal zbudował identyczny sukces – poległ jednak w finałowym starciu z Tottenhamem.
Dodatkowej rangi temu trofeum nadał fakt, że to jedyny ważny europejski puchar, którego nie ma w swojej kolekcji największy rywal, a więc Królewscy. Tych zaś udało się w tym okresie dwukrotnie pokonać w finale Copa del Rey, tym boleśniej dla Realu, że dokonało się to na Santiago Bernabeu, w obu przypadkach na oczach ponad stu tysięcy widzów. Specjaliści od finałów – to w tym okresie Real wygrał pięć Pucharów Europy z rzędu – musieli uznać wyższość Atleti.
74. ATHLETIC BILBAO (1981-1986)
Cóż, jak to ująć najdelikatniej? Athletic Bilbao w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych nie był najpiękniej grającą drużyną w Hiszpanii. Właściwie to Baskowie prezentowali futbol po prostu okrutnie brzydki, nie ma sensu owijać tego w bawełnę. Oparty na nieustannej agresji, zakrawającej wręcz o brutalność. Oczywiście nie jest też tak, że byli w tym zupełnie odosobnieni. Obecnie pewnie trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu twarda, ostra gra była wręcz typowa dla klubów z hiszpańskiej ekstraklasy.
Dzisiejsze Getafe w 1982 roku byłoby drużyną dla La Ligi typową, a nie wyjątkową. Jednak boiskowa postawa ekipy z Bilbao wyróżniała się nawet w tamtych realiach.
W 1981 roku drużynę objął Javier Clemente. Wówczas młodziutki, początkujący trener, którego obiecującą piłkarską karierę przerwała przedwcześnie bardzo ciężka kontuzja. Podczas meczu rozgrywanego na wyjątkowo bagnistym boisku, Clemente padł ofiarą bezpardonowego wślizgu. Stopa ugrzęzła mu w błocie, więc nie zdołał poluzować usztywnionej nogi, która przyjęła pełen impet dynamicznego wejścia obrońcy. Efekt? Złamana kość piszczelowa i strzałkowa. Nie udało mu się wrócić do pełnej sprawności. I ktoś mógłby w tym momencie pomyśleć, że tak przykre doświadczenie uczyni z Baska trenera, który uczula swoich podopiecznych na kwestię szacunku dla zdrowia oponentów.
Było wręcz przeciwnie.
Clemente na fotelu trenera pierwszej drużyny „Lwów” zasiadł w 1981 roku, z konkretnym pomysłem na przemodelowanie zespołu. Inspirację czerpał przede wszystkim z Anglii – podobał mu się szczególnie styl gry Ipswich Town, gdzie świetne wyniki wykręcał Bobby Robson. Nowy szkoleniowiec Athleticu sądził, że przeniesienie nowatorskich pomysłów Brytyjczyka na hiszpański grunt – przede wszystkim chodziło o zastosowanie strefowego krycia i kontrataki wyprowadzane środkiem pola – może pozwolić Baskom na odzyskanie mistrzostwa Hiszpanii po dekadach niepowodzeń.
Nie pomylił się. Super-defensywnie usposobiony Athletic już w 1982 roku zajął czwarte miejsce w lidze, najlepsze od paru ładnych lat. W kolejnym sezonie „Lwy” sięgnęły natomiast po wytęskniony mistrzowski tytuł, który udało im się później obronić i dołożyć też do kolekcji Puchar Króla. W sumie przez pięć kolejnych lat Baskowie nie wypadli poza ligowe TOP4.
Okres sukcesów zakończył się wraz z odejściem Clemente, który w trakcie sezonu 1985/86 popadł w konflikt z Manuelem Sarabią, największą gwiazdą zespołu.
Kiedy w 1983 roku Athletic wspiął się na szczyt hiszpańskiej ekstraklasy, postrzegano ich jako przypadkowych mistrzów. Dublet wywalczony rok później pozwolił Baskom definitywnie zerwać z siebie tę łatkę. Ich sportowa klasa była niepodważalna. Ale cena tych sukcesów była straszliwa. Podopieczni Clemente na boisku wcielali w życie makiaweliczną zasadę dążenia po trupach do celu. Zaowocowało to przede wszystkim zajadłą rywalizacją z FC Barceloną, gdzie swoją europejską karierę rozkręcał Diego Maradona.
I niewiele brakowało, a by jej nie rozkręcił, po tym jak w 1983 roku nadział się na „Rzeźnika z Bilbao”, jak był nazywany Andoni Goikoetxea. Baskijski obrońca zdemolował lewą nogę Argentyńczyka, przede wszystkim kostkę. Inną z jego ofiar był choćby Bernd Schuster. Buty, w których Bask prawie zakończył karierę Maradony zostały zresztą ponoć wyeksponowane w jego mieszkaniu jak najcenniejsze trofeum. Cóż – nie bez kozery Goikoetxea został zapamiętany jako najbardziej emblematyczna postać dla tamtej drużyny.
Choć jej charakter najlepiej oddają chyba słowa Clemente po wygranym 6:3 meczu z UD Salamanca. – Z całego serca przepraszam wszystkich kibiców. Obiecuję, że już nigdy nie dopuszczę do tego, by nasza drużyna straciła trzy gole na San Mamés.
Dotrzymał słowa.
73. AS SAINT-ÉTIENNE (1973 – 1976)
Najpiękniejszy okres w historii AS Saint-Étienne można w istocie podzielić na cztery etapy. Etap pierwszy – powrót do francuskiej ekstraklasy w sezonie 1963/64, połączony ze… zdobyciem mistrzostwa kraju. Cóż, jak już wracać, to razem z drzwiami i futryną. Etap drugi obejmuje lata 1967 – 1970, gdy Les Verts cztery razy z rzędu zwyciężyli w lidze francuskiej, niekiedy wręcz deklasując pretendentów do tronu. Etap czwarty? Lata 1979 – 1982, gdy swoją spektakularną karierę rozkręcał w klubie Michel Platini. Francuz ostatecznie zapewnił ekipie ASSE jeden tytuł mistrzowski.
No i wreszcie etap trzeci.
Może nie najdłuższy, ale z pewnością najbardziej spektakularny.
AS Saint-Étienne w 1976 roku zgarnęło trzeci mistrzowski tytuł z rzędu. Drużyna sprawiała wrażenie absolutnie gotowej, by krajową dominację wreszcie przekuć w jakiś sukces europejskiego kalibru. W zespole zdecydowanie nie brakowało wielkich postaci – dostępu do bramki Les Verts strzegł nieco zwariowany Ivan Ćurković, defensywę twardą w garści trzymał Osvaldo Piazza. W środku pola królowali Jean-Michel Larqué, Dominique Bathenay i Patrick Revelli. W sercu ofensywy znajdował się natomiast brat ostatniego z wymienionych zawodników, Hervé Revelli. Do tego jeszcze wszędobylski Jacques Santini. Naprawdę konkretna paka. Może nie są to nazwiska, na dźwięk których rywalom drżą kolana, ale trzeba przyznać, że ASSE stanowiło ekipę zaprawioną w bojach. Większość z wymienionych graczy spędziła w Saint-Étienne niemal całość swych sportowych karier.
W 1976 roku wszystko wskazywało na to, że Francuzi wreszcie udowodnią swoją wartość również na arenie międzynarodowej. Les Verts awansowali bowiem do finału Pucharu Europy. I to awansowali z rozmachem, grając piękny futbol.
Finałowa konfrontacja z Bayernem Monachium też zaczęła się raczej po ich myśli. Już przed przerwą Saint-Étienne miało na Hampden Park kilka niezwykle dogodnych sytuacji, by wyjść na prowadzenie. Wszystkie spaliły jednak na panewce. Przede wszystkim dlatego, że zawodnicy francuskiej drużyn z uporem maniaka obijali swoimi strzałami aluminium. A to poprzeczka, a to słupek, a to niefortunny rykoszet. Les poteaux carrés, pisała po spotkaniu francuska prasa. „Kwadratowe słupki” zatrzymały ofensywę Saint-Étienne skuteczniej, nż obrońcy i bramkarz Bayernu.
Bawarczycy nie mogli przepuścić rywalom takiej nieskuteczności. W 57 minucie Bayern skonstruował jedną z nielicznych porządnych akcji pod bramką przeciwnika i od razu futbolówka znalazła drogę do siatki. Z Francuzów z donośnym sykiem zeszło wtedy powietrze.
Losów meczu nie udało się odwrócić.
Ostatecznie zatem ekipa Saint-Étienne z lat siedemdziesiątych pozostaje jedną z licznych drużyn, które nie zdołały lokalnej hegemonii potwierdzić jakimś nieco bardziej globalnym sukcesem. Co nie zmienia faktu, że warto o tym zespole pamiętać. Choćby dlatego, że tak bliziutko sukcesu na europejskiej arenie nie był ani opisywany już Olympique Lyon, ani tym bardziej wspomniane Paris Saint-Germain.
72. BORUSSIA DORTMUND (2010-2014)
Dzieło życia Jürgena Kloppa to Liverpool, co do tego nie ma już wątpliwości. Pozostaje współczuć Niemcowi, że mistrzowski – tak to trzeba chyba ująć- sezon The Reds został zakłócony przez pandemię. Ale nie należy przecież zapominać o tym, gdzie narodził się fenomen gegenpressingu. W maju 2008 roku niemiecki szkoleniowiec objął posadę pierwszego trenera Borussii Dortmund i to właśnie tam objawił piłkarskiej Europie swoje niebywałe możliwości.
Trochę potrwało, zanim zawodnicy BVB zdołali w pełni przyswoić założenia taktyczne nowego trenera, ale kiedy już maszyna ruszyła, to rozwalcowała całą konkurencję w Bundeslidze, z Bayernem Monachium włącznie.
Dwa lata (2011 i 2012) z rzędu dortmundczycy kończyli ligowe zmagania na pierwszym miejscu, regularnie tłukąc Bawarczyków po głowie. Manifestacją siły był przede wszystkim finał Pucharu Niemiec z 12 maja 2012 roku, gdy BVB na oczach zdumionej kanclerz Merkel zmiażdżyło Bayern 5:2, a hat-tricka na swoim koncie zapisał Robert Lewandowski. Później jednak karta się odwróciła. Jupp Heynckes naoliwił bawarską maszynę, a ta boleśnie zrewanżowała się Borussii za klęski z poprzednich lat. W 2013 roku Bayern odebrał Dortmundowi pierwsze miejsce w lidze i pokonał również krajowych oponentów w finale Champions League.
Klopp już Borussii na szczyt nie przywrócił. Co wcale nie oznacza, że cała historia powinna mieć ponurą puentę, ponieważ w swoim czasie ekipa z Signal Iduna Park grała być może najbardziej efektowną piłkę w całej Europie, łącząc to z dużymi sukcesami. Zdemolowanie Realu Madryt 4:1 w półfinale Champions League po czterech trafieniach Roberta Lewandowskiego – to jest ta Borussią, którą warto pamiętać.
– Gdybyśmy wygrali jeszcze wtedy Ligę Mistrzów… Nie, to byłaby już przesada. Nie chciałbym obejrzeć takiego filmu, to byłby scenariusz jakiejś nierealistycznej bajeczki – kokietował Klopp.
71. ATLETICO MADRYT (1949-1951)
14 stycznia 1947 roku Atlético Aviación de Madrid zmieniło nazwę na tę, pod którą znamy ten klub do dziś: Club Atlético de Madrid. Hiszpańskie siły powietrzne wycofały się z finansowania zespołu, który na początku lat czterdziestych dwa razy sięgał po mistrzostwo kraju. Wydawać się mogło, że ten wstrząs wpędzi ekipę ze stolicy w kłopoty, może nawet jakiś poważny kryzys, ale nic bardziej mylnego. Atletico pod nowym kierownictwem jak na ironię rozwinęło skrzydła i powróciło na szczyt.
Zwiastunem nadchodzących triumfów był już sezon 1947/48, kiedy Los Colchoneros aż 5:0 pokonali swoich lokalnych oponentów z Madrytu, czyli rzecz jasna Real. Ale to był po prostu efektowny wyskok, za którym nie poszły żadne trofea.
Te zapewnił klubowi dopiero Helenio Herrera.
W końcówce lat czterdziestych nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, że Herrera to jeden z najbardziej błyskotliwych taktyków w całej historii futbolu. Że to człowiek, który kilka lat później zupełnie zrewolucjonizuje piłkę nożną swoimi bezprecedensowymi pomysłami. Niemniej, już w Madrycie argentyński szkoleniowiec sygnalizował, że jest fachowcem najwyższej klasy. Stery w Atletico przejął w 1949 roku i dwa razy z rzędu powiódł Los Colchoneros do mistrzostwa Hiszpanii.
Na największą gwiazdę hiszpańskiej ekstraklasy wyrósł wówczas ofensywny pomocnik Atletico, Haj Abdelkader Larbi Ben M’barek, znany częściej pod krótszym mianem: Larbi Benbarek (Larbi Ben Barek). Niesłusznie zapomniany Marokańczyk to prawdopodobnie pierwszy piłkarz, którego europejskie media okrzyknęły pseudonimem „Czarna Perła” i w ogóle pierwszy aż tak słynny zawodnik rodem z Afryki. – Jeśli ja jestem królem futbolu, to on jest jego Bogiem – powiedział o reprezentancie Francji nie kto inny, tylko legendarny Pelé. Słowa Brazylijczyka to nie jest wyłącznie kurtuazja – Benbarek do Hiszpanii trafił już jako weteran, będąc grubo po trzydziestce. Ale i tak na boisku rozstawiał wszystkich po kątach.
Kiedy Atletico ściągało piekielnie dynamicznego i kreatywnego pomocnika z ligi francuskiej, tamtejsze media pisały: – Sprzedajcie wieżę Eiffla, ale zostawcie Benbarka. Nic dodać, nic ująć.
70. ASTON VILLA (1980 – 1982)
Mistrzostwa Anglii w wykonaniu Aston Villi nikt się w 1981 roku nie spodziewał, tak jak hiszpańskiej inkwizycji w kultowym skeczu. Większa część zawartości klubowej gabloty z trofeami z pewnością musi być poddawana ostrożnej konserwacji, ponieważ pochodzi jeszcze z czasów piłkarskiej prehistorii. Mowa tu choćby o mistrzowskich tytułach z XIX wieku, których klub założony jeszcze w 1874 roku nazbierał wówczas aż pięć. Epoka wiktoriańska dobiegła jednak końca, a The Villans wkrótce poznali smak degradacji.
Po latach kłopotów, zespół przejął charyzmatyczny Ron Saunders. Wyprowadził go z niższych lig, żeby w 1981 roku przywrócić mistrzostwo dla klubu z Birmingham po 71 latach posuchy. Big Ron o swoich metodach opowiadał tak: – Nazywają mnie Pan 110%, bo właśnie tego wymagam od swoich zawodników i zachęcam kibiców, żeby okazywali nam taki poziom wsparcia.
Nie był to jednak człowiek łatwy we współpracy – w połowie kolejnego sezonu zrezygnował, ponieważ nie mógł się dogadać z zarządem w kwestii nowego kontraktu. Drużynę zostawił w ćwierćfinale Pucharu Europy. Asystent Saundersa, Tony Barton, przejął zespół i zwieńczył dzieło dotychczasowego szefa. Poprowadził The Villans do triumfu w europejskich rozgrywkach. Okoliczności zwycięstwa były zresztą niezwykłe. Już w dziewiątej minucie finału, kontuzji nabawił się podstawowy bramkarz drużyny, Jimmy Rimmer. Zastąpił go Nigel Spink, który do tej pory w pierwszym zespole rozegrał… jeden mecz. Tak się jednak rodzą bohaterowie. Karl-Heinz Rummenigge i Dieter Hoeneß czuli się, jakby grali w ping-ponga ze ścianą, a Aston Villa pokonała Bayern Monachium 1:0, stawiając pieczęć dominacji angielskich klubów na kontynencie.
Na szczycie utrzymać się jednak ekipie z Birmingham nie udało.
Przede wszystkim dlatego, że Saunders wycisnął zespół jak cytrynę. Korzystał niemal wyłącznie z piłkarzy wyjściowej jedenastki, rotowania składem unikał jak ognia. Miał swoich faworytów i ich się trzymał, nieustannie klepiąc w mediach, że to najlepsi piłkarze świata. Czy nie żal mu było jednak, że to nie on wniósł nad głową Puchar Europy? – Każdy mecz to bitwa i do każdego podchodzę tak samo, zwłaszcza gdy gram w najlepszych rozgrywkach na świecie. To znaczy – w angielskiej ekstraklasie – zarzekał się złotousty szkoleniowiec.
69. SL BENFICA (1986-1990)
Dwa finały Pucharu Europy, oba minimalnie przegrane. Benfica Lizbona w drugiej połowie lat osiemdziesiątych była ekipą, której nikt na Starym Kontynencie nie miał prawa lekceważyć, bo mógł się w efekcie naprawdę srogo przeliczyć.
W sezonie 1986/87 “Orły” zgarnęły dublet na krajowym podwórku, w finale Taça de Portugal pokonując Sporting. Dwa gole lokalnym rywalom zaaplikował Diamantino, jeden z największych gwiazdorów tamtej ekipy. Ale dużych postaci Benfica miała w swoich szeregach więcej. Waleczny António Veloso, niezmordowany Álvaro Magalhães, twardziel Dito, no i bramkostrzelny Rui Águas, który potem zmienił Benficę na FC Porto. Dla smaku szczypta błyskotliwości w osobie Brazylijczyka nazywanego Chiquinho Carlos. Nie jest to może plejada największych gwiazd światowego futbolu, ale w lidze portugalskiej te nazwiska naprawdę robiły wrażenie.
A portugalska ekstraklasa w latach osiemdziesiątych stała naprawdę nieźle. Nie tylko Benfica, ale i wspomniane Porto dokazywało przecież w Europie.
“Orły” po raz pierwszy w omawianym okresie zawędrowały do finału najważniejszych kontynentalnych rozgrywek w 1988 roku. Po serii rzutów karnych lepsze okazało się jednak PSV Eindhoven, które skutecznie zamurowało dostęp do własnej bramki. Na lizbońską ekipę posypały się nieszczęścia – kontuzji nabawili się Diamantino oraz Águas. Ten pierwszy w ogóle nie wystąpił w finale, ten drugi przedwcześnie opuścił boisko.
Do tego doliczyć trzeba jeszcze dość kuriozalną kwestię – portugalscy zawodnicy ubrali na finał getry wykonane ze zbyt śliskiego materiału, co sprawiało, że… zsuwały im się buty. Ciekawe, czy nagranie, na którym jeden z zawodników Benfiki uzasadnia porażkę w finale Pucharu Europy śliskimi getrami jest w Portugalii klasykiem tak jak w Polsce “spodenki Wasilewskiego”.
Ostatecznie PSV zwyciężyło po karnych. Pomylił się kapitan “Orłów”, António Veloso.
Dwa lata później Benfica znowu poległa w finale. Tym razem lepszy okazał się AC Milan. Przed meczem Eusébio odwiedził grób Béla Guttmanna i błagał swojego byłego trenera, by ten zdjął wreszcie klątwę, którą obłożył Benficę kilkadziesiąt lat wcześniej. Guttmann odchodząc z lizbońskiego klubu miał ponoć stwierdzić, że bez niego “Orły” nie wygrają żadnego europejskiego trofeum przez sto lat. Rozpaczliwe apele Eusébio nie pomogły, klątwa daje o sobie znać do dziś.
Inna sprawa, że Benfiki w ogóle nie powinno być w finale. Portugalczycy wyeliminowali wcześniej Olympique Marsylia dzięki bramce zdobytej ręką. Co oczywiście nie umniejsza klasy lizbońskiego zespołu, który postawił wielkiemu Milanowi z Arrigo Sacchim u steru naprawdę trudne warunki w finale Pucharu Europy.
– Plan realizowaliśmy perfekcyjnie. Do pewnego momentu. Aż tu nagle pojawił się Frank Rijkaard i pozbawił nas marzeń – smucił się Sven-Göran Eriksson, trener “Orłów”.
68. LIVERPOOL (2005-2007)
Umówmy się, Liverpool Rafaela Beniteza to nie był zespół, na którego mecze – będąc neutralnym kibicem – czekało się z zapartym tchem. Benitez kochał organizację defensywną, za dzieciaka godzinami analizował gry planszowe, by opracować strategię neutralizacji przeciwnika i zostało mu to również, gdy został menedżerem. Jednym z symboli tamtego okresu były jego starcia z Chelsea Jose Mourinho, przy których partia szachów byłaby emocjonująca jak skok ze spadochronem. Bez spadochronu.
Nie był też Hiszpan mistrzem relacji interpersonalnych. Jego rzemiosłem był futbol, a piłkarze – jedynie narzędziami do osiągania celu. – Słowo „sentymenty” nie istnieje w jego słowniku – powiedział o nim Craig Bellamy, gdy załamany po przegranym finale Ligi Mistrzów dowiedział się na dokładkę, że może szukać nowego klubu. – Po wygranym finale FA Cup poprosiłem go, by mnie pochwalił. By po prostu powiedział: „dobra robota, Steven”. Moje niedoczekanie – wspominał go po latach Steven Gerrard.
Ale trzeba Benitezowi oddać, że był piekielnie skuteczny w europejskich pucharach. Dwa finały nie wzięły się z niczego, wszedł do nich na własnych warunkach – w trzech ostatnich meczach przed niesamowitym finałem w Stambule The Reds nie stracili ani jednego gola. I wielu powie, że żadnego też nie strzelili, bo piłka po strzale Luisa Garcii chyba jednak tej linii nie przekroczyła. On sam nie do końca w to wierzył, co wspominał w rozmowie z „The Guardian”. — Zwątpiłem. Pomyślałem: „o mój Boże, może to nie wpadło”. Ale odwróciłem się w kierunku sędziego i zobaczyłem, jak on i liniowy zaczęli biec w kierunku środka boiska. Zacząłem wrzeszczeć z radości.
A później wydarzył się Stambuł. Odwrócenie losów meczu, który miał być nie do odwrócenia. Milan tłamszący The Reds na kolanach, Jerzy Dudek broniący strzały Szewczenki w dogrywce, „Dudek Dance”, wreszcie wybuch radości Anglików. Mało nie wylecieli z Champions League w fazie grupowej, uratowali się w ostatnim meczu, a są najlepszym zespołem Europy.
Dwa lata później Milan dokonał zemsty, ale znów – Liverpool żelazną dyscypliną wdarł się do meczu o wszystko. Tym razem stracił w ćwierćfinałach i półfinałach zaledwie jedną bramkę, raz jeszcze rozprawił się też z Chelsea – tym razem po serii rzutów karnych, gdy Pepe Reina wybronił strzały Robbena i Geremiego.
67. FC BARCELONA (1958-1961)
Sándor Kocsis. Zoltán Czibor. Luis Suárez. László Kubala. Zbyt wielu gigantów, żeby pomieścić ich w jedej formacji ataku? Cóż, na szczęście obracamy się nie w realiach współczesnych, ale w piłkarskim świecie z lat pięćdziesiątych, a wtedy trenerzy mogli sobie pozwolić na zdecydowanie więcej, jeżeli chodzi o przedmeczowe instrukcje dla swoich podopiecznych. Stąd wyżej wymienionej czwórce fenomenalnych dryblerów i strzelców często na boisku towarzyszył jeszcze jeden piłkarski magik – Evaristo, Eulogio Martínez albo Ramón Villaverde.
Z taką paką FC Barcelona po prostu musiała wyjść wreszcie z cienia Realu Madryt. Tym bardziej, że zespół w 1958 roku przejął trener-cudotwórca, czyli rzecz jasna Helenio Herrera.
Naszpikowana gwiazdami i mądrze poukładana przez Herrerę drużyna szybko wskoczyła na najwyższe obroty. Już w 1959 roku “Duma Katalonii” sięgnęła po mistrzostwo kraju, dokładając też do tego zwycięstwo w Copa del Generalísimo. W kolejnym sezonie udało się obronić tytuł mistrzowski i dorzucić też do kolekcji triumf w Pucharze Miast Targowych. Wydawać się mogło wtedy, że dominacja Barcy potrwa naprawdę długo. W październiku 1958 roku Real Madryt wyjechał z Camp Nou z czterema bramkami w bagażu i wyglądał na drużynę po prostu ze wszech miar gorszą od konkurentów.
Sztuczki Herrery zaczęły działać – nie tylko taktyczne, ale i psychologiczne. Przed każdym ważnym meczem zawodnicy Barcy pili po kubku zielonej herbaty. Szkoleniowiec wmawiał im, że to magiczny eliksir, który doda im energii.
“Królewscy” rzecz jasna potrafili się odgryźć Barcelonie, pokonali ją bowiem w półfinałowym dwumeczu Pucharu Europy w 1960. Z drugiej strony – w kolejnej edycji turnieju Barca wyrzuciła Real za burtę już po drugiej rundzie. Stając się tym samym pierwszym pogromcą Los Blancos na europejskiej arenie. Tego ostatniego sukcesu nie doczekał Herrera, który popadł w konflikt z paroma gwiazdorami klubu i ostatecznie musiał opuścić Camp Nou. Być może również dlatego Barcelona w ciągu dwudziestu pięciu kolejnych sezonów tylko dwukrotnie sięgnęła po ligowe złoto, choć przecież za kadencji Argentyńczyka święcenie triumfów w lidze przychodziło jej z dużą łatwością.
– Nie wierzę w łut szczęścia. Jeśli wygrywasz przez 20 lat tyle pucharów, to czy możemy mówić o szczęściu? Przy całej skromności, wygrałem więcej niż ktokolwiek inny. Mój przypadek nie ma sobie równych – z właściwą sobie butą skwitował Herrera.
66. MILAN (1955-1959)
W 1949 roku o Milanie można było pisać, że rywale go nienawidzą, bo znalazł jeden prosty sposób, by ustanowić rekord zdobytych goli w jednym sezonie Serie A. Tym sposobem było zatrudnienie trzech mistrzów olimpijskich z Londynu – Gunnara Grena, Gunnara Nordahla i Nielsa Liedholma. Czyli słynne szwedzkie trio Gre-No-Li.
W pierwszym ich sezonie nie udało się co prawda wywalczyć scudetto, zdobył je Juventus, Milan jednak strzelił aż 118 bramek, czego po dziś dzień nie udało się nikomu przebić. Po drodze pokonał między innymi mistrzów z Turynu aż 7:1, w dodatku na ich terenie.
Rok później Gre-No-Li i spółka nie zostawili już nikomu wątpliwości, kto w Serie A gra najlepszą piłkę i kto powinien zostać mistrzem kraju. Jak bardzo byli głodni goli, niech świadczy historia z meczu Serie A z Novarą. Do przerwy było już 3:1 dla Rossonerich, rywale kompletnie nie radzili sobie z ofensywnym tridente mediolańczyków. Jeden z piłkarzy Novary podszedł więc do Carlo Annovazziego, zawodnika Milanu, pytając, czy przeciwnicy okazaliby tyle litości, by wynik pozostał do końca taki, jaki jest. Prośbę usłyszał syn Gunnara Nordahla, który znał już nieco włoskiego, poproszono go więc, by przekazał ją swojemu ojcu. Ten odpowiedział: — Nie możemy tego zrobić, bo kibice zapłacili za 90 minut.
Milan pokonał tego dnia Novarę 9:2.
65. WOLVERHAMPTON WANDERERS (1948-1961)
13 grudnia 1954 roku ekipa Wolverhampton Wanderers pozwoliła Anglikom – szczycącym się statusem wynalazców piłki nożnej – odzyskać dumę. Dumę utraconą po klęsce „Synów Albionu” na Wembley w starciu, które zostało potem szumnie obwołane meczem stulecia. W listopadzie 1953 w Londynie zameldowała się węgierska “Złota Jedenastka”, która złoiła gospodarzom skórę, pokonując, a w zasadzie deklasując ich aż 6:3. Anglikom przed startem tamtego spotkania wydawało się, że nie ma dla nich w świecie futbolu godnego przeciwnika. Tymczasem okazało się, że Węgrzy dawno ich już zdystansowali, jeżeli chodzi o przygotowanie taktyczne i motoryczne. W Budapeszcie pokonali angielską kadrę 7:1.
W brytyjskich sercach zapłonęło naturalne pragnienie zemsty.
W grudniu 1954 roku Wolverhampton podjęło przed własną publicznością ekipę Budapest Honvéd FC. Mecz niby miał charakter pokazowy, towarzyskie, ale na trybunach stadionu Molineux czuć było napięcie. W składzie węgierskiego zespołu pojawili się bowiem oprawcy sprzed roku. W tym Ferenc Puskás, w tamtym czasie być może najlepszy piłkarz na świecie.
Tym razem jednak kunszt Puskása nie wystarczył. Węgrzy już po kwadransie prowadzili 2:0, ale po przerwie wypuścili z rąk prowadzenie i ostatecznie gospodarze zatriumfowali 3:2. Angielska prasa zapłonęła. Do historii przeszedł nagłówek, określający Wolverhampton “mistrzami świata”. Trener “Wilków”, Stan Cullis, chętnie podchwycił tę narrację. Nie do końca prawdziwą, dodajmy. Cullis w przerwie meczu kazał bowiem potężnie nawodnić boisko, czyniąc z niego właściwie jedno, wielkie bagno. Lubujący się w grze po ziemi Węgrzy stracili wszystkie atuty, a gospodarze, wyspecjalizowani w rzucani lagi na bałagan nagle nabrali wiatru w żagle. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Gdyby Cullis nie kazał nam wtedy nawodnić boiska, Węgrzy wygraliby 10:0 – wspominał Ron Atkinson.
Arogancją Anglików zniesmaczył się szczególnie reporter L’Equipe, Gabriel Hanot. Uznał, że najwyższa pora, by powstały rozgrywki, które pozwolą uczciwie i bez wątpliwości wyłonić najlepszą drużynę Starego Kontynentu. Wkrótce potem powstał Puchar Europy.
Dość jednak tych opowiastek. Fakt – trener Wolverhampton trochę dopomógł losowi w starciu z Honvédem. Nie ulega jednak wątpliwości, że “Wilki” pod wodzą Stana Cullisa były naprawdę niesamowicie mocnym zespołem. Anglik objął klub we władanie w 1948 roku i już w swoim pierwszym sezonie zdobył z drużyną Puchar Anglii. A potem było tylko lepiej. Wolverhampton pod jego wodzą aż ośmiokrotnie skończył rozgrywki angielskiej ekstraklasy na podium, w tym trzykrotnie zawodnikom na szyjach dyndały medale ze złota. Wanderers prezentowali niesamowicie ofensywny futbol. W sezonie 1958/59 zdobyli aż 110 bramek w sezonie ligowym. O 22 gole więcej niż trzeci w stawce Arsenal.
Nie udało się tylko ugrać żadnego trofeum na europejskiej arenie, ale i w międzynarodowych rozgrywkach „Wilki” spisywały się nieźle. Cullis znał się na swojej robocie. Był pionierem.
– Zaraz po objęciu zespołu wprowadził twardą dyscyplinę, wymagał stuprocentowego zaangażowania w każdy trening motoryczny oraz wytrzymałościowy. Chciał, żeby jego zawodnicy podczas meczów narzucali wysokie tempo i zmuszali przeciwników do popełniania błędów – pisze publicysta portalu The League. – Każdy zawodnik otrzymywał od Cullisa indywidualną rozpiskę ćwiczeń do wykonania. To były naprawdę innowacyjne metody, które natychmiastowo uczyniły z Wolverhampton najsilniejszą drużynę w Anglii.
64. LEICESTER CITY (2015-2016)
W futbolu drugiej dekady XXI wieku ta historia po prostu nie miała się prawa wydarzyć. Kluby takie jak Leicester nie mają prawa wyważać bram, których kluczy strzegą ci pławiący się w pieniądzach jak Wujek Sknerus w swoim skarbcu. Zespół ratujący się cudem przed spadkiem z ligi, zespół zmieniający trenera przed sezonem w wyniku skandalu obyczajowego mógł marzyć o podobnym wyczynie tylko będąc bohaterem w jakiejś kompletnie oderwanej od rzeczywistości prozie.
A jednak to się stało. Claudio Ranieri dysponujący piekielnie wąską kadrą, zabierający swoich graczy na pizzę w nagrodę za pierwsze czyste konto, dopasował puzzle tak, że na finalnym obrazku znalazł się charakterystyczny puchar za zwycięstwo w Premier League. W jednym miejscu Leicester zebrało piłkarzy o ponadprzeciętnym talencie, którzy umknęli jednak skautom bogatszych klubów, penetrującym przecież każde rozgrywki i oglądające zawodników choćby nieźle się zapowiadających po kilkanaście razy. A także solidnych wyrobników, którzy solidarnie postanowili rozegrać sezon życia. Takich jak Robert Huth, Christian Fuchs, Danny Drinkwater, Shinji Okazaki czy Wes Morgan.
— Dam wam gotowy nagłówek. Dlaczego nie możemy wciąż biec, biec i biec? Jesteśmy jak Forrest Gump. Leicester jest jak Forrest Gump — powiedział Ranieri w przededniu starcia z Liverpoolem w Boxing Day. I faktycznie, tak jak bohater kultowego filmu Roberta Zemeckisa, Lisy biegły po swoje aż do końca.
Rywale oczywiście odegrali tutaj znaczące role. Pep Guardiola potrzebował roku, by nauczyć się Premier League, Jose Mourinho odpalił w Chelsea tryb autodestrukcji, Manchester United wciąż bezskutecznie walczył o odzyskanie duszy, która uleciała wraz z odejściem sir Alexa Fergusona. Arsenal wypisał się z walki w trakcie, ostatni odpadł Tottenham, w słynnej Battle of the Bridge (2:2 z Chelsea z gradobiciem chamskich fauli i żółtych kartek).
Kto nie kibicował tej bandzie, gdy okazało się, że jej byt w czubie tabeli to nie efemeryda, miał śmietnik zamiast serca.
63. REAL MADRYT (1996-2000)
Dwa triumfy w Champions League. Wiele naprawdę wspaniałych drużyn, obecnych zresztą w naszym rankingu, nigdy nie doczekało się tego zaszczytu choćby jeden raz. Tymczasem Real Madryt na finiszu minionego stulecia dostąpił go aż dwukrotnie. Pomimo bałaganu panującego w klubie, pomimo nieustających zawirowań na ławce trenerskiej, pomimo tarć między zawodnikami, pomimo ekscesów pozaboiskowych, pomimo kuluarowych intryg.
Ekipą “Królewskich” w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych rządził głównie chaos. Jakim sposobem z tego chaosu wykluły się zatem dwa Puchary Mistrzów i mistrzostwo kraju na dokładkę? To chyba jest kwestia magii madryckiego klubu. No i kunsztu występujących w nim zawodników.
Bo gwiazd na Estadio Santiago Bernabeu nie brakowało. Momentami mogło się nawet wydawać, że trafia ich tam zbyt wiele, biorąc pod uwagę opłakane finanse klubu.
Co do zasady, Real żadnego ze zwycięstw w Champions League – ani w 2000, ani tym bardziej w 1998 roku – nie wywalczył w wielkim, piorunującym stylu. “Królewscy” nie byli faworytami do końcowego triumfu i w wielu spotkaniach najzwyczajniej w świecie męczyli bułę. Ale osiągane przez nich rezultaty trzeba docenić, nie można obok nich przejść obojętnie. Najpierw mistrzostwo z Fabio Capello u steru. Z kolei w sezonie 1997/98 Real – już bez Włocha, a z Juppem Heynckesem na fotelu trenera – nadspodziewanie kiepsko spisał się w lidze, lecz powrócił na europejski tron, a przecież właśnie to było dla klubu najważniejsze zadanie. Dwa lata później udało się natomiast dołożyć do bogatej klubowej kolejki jeszcze jeden uszaty puchar. Tym razem zespołem dowodził Vicente del Bosque.
Krótko mówiąc – sukcesy są mocnym argumentem tego Realu. Podobnie jak jego kadra, która swoim potencjałem niewiele ustępowała późniejszym “Galaktycznym”. Mijatović, Morientes, Raul, Redondo, Roberto Carlos, Hierro, Suker… Co tu dużo gadać, wielkie postaci europejskiej piłki.
Brakowało Realowi właściwie tylko długofalowego planu, spokoju. Stabilizacji. Trenerskiej, a co za tym idzie – taktycznej. Pewnie właśnie ze względu na notoryczny bajzel związany z przetasowaniami na ławce szkoleniowej ani razu nie udało się “Królewskim” połączyć sukcesów na dwóch frontach – krajowym i europejskim. Taka możliwość pojawia się zwykle dopiero wówczas, gdy każdy w zespole zna swoje miejsce w szeregu, a wszelkie pozaboiskowe kwestie są perfekcyjnie poukładane. O Los Blancos tego powiedzieć raczej nie można. Ale co nawygrywali, to ich.
62. AC MILAN (1961-1963)
Nereo Rocco wybitnym szkoleniowcem był. I basta. A przynajmniej wtedy, kiedy powierzano mu stery Milanu. Dwa razy, z sześcioletnim odstępem, potrafił sięgnąć z tym klubem po Puchar Europy, dwukrotnie został mistrzem Włoch, zgarnął też dwukrotnie Puchar Zdobywców Pucharów.
Nie wymieniało się go w pierwszym szeregu mistrzów Catenaccio, a jednak zasługiwał na to, by tak właśnie postępować. Lata 1961-63, to było jego pierwsze podejście do Rossonerich. Nie tak okraszone sukcesami, jak to drugie, ale i tak imponujące, z pierwszym dla Milanu triumfem w Pucharze Europy w roli wisienki na torcie.
Rocco to najlepszy przykład, jak nieszczęście jednego szkoleniowca może stać się szansą dla innego. Gdyby bowiem nie atak serca Giuseppe Vianiego, Milan za nic nie zgodziłby się na odejście z klubu menedżera, który właśnie dźwignął scudetto. Ale zdrowie było ważniejsze, stąd zatrudnienie Rocco. Znany jako mistrz defensywy, dał się poznać jako szkoleniowiec, który wcale nie odwodzi swojego zespołu od parcia do przodu, gdy dysponuje odpowiednim materiałem ludzkim. A raczej – odpowiednio wytrenowanym. Stawiał bowiem w ogromnej mierze na przygotowanie fizyczne, wymagał zasuwania za przeciwnikami od pierwszej do ostatniej minuty. I szacunku. — Do ciebie mogą mówić „trenerze”, ja jestem „pan Rocco”.
Do końca walczył więc jego zespół, gdy przyszło mierzyć się z Benficą o Puchar Europy. Gol Eusebio nie poluzował nic a nic szyków obronnych, Milan wyczekał na swoją szansę. Miał z przodu niesamowitego Jose Altafiniego, który nie zawodził w kluczowych momentach. Nie zawiódł i wtedy. Rocco poczuł, że jego misja została zakończona, skusił się na posadę w odbudowującym się po katastrofie z 1949 roku Torino.
Ale to nie było jego ostatnie słowo w Mediolanie, o czym jeszcze w tym rankingu przeczytacie.
61. SAMPDORIA GENUA (1988-1992)
Sampdoria Vujadina Boškova najpierw zyskała sobie reputację świetnego zespołu pucharowego, który jednak nie był w stanie włączyć się walki o scudetto – wygrała trzy Puchary Włoch, dwukrotnie dochodziła do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, wygrywając jeden z finałów. By na początku lat 90. wreszcie osiągnąć niepowtarzalny, jedyny taki w historii genueńczyków, sukces.
Sukces tym donioślejszy, że przecież w lidze włoskiej za rywali Sampdoria miała wtedy jedne z najpotężniejszych ekip na świecie. Milan Sacchiego. Napoli z Diego Maradoną. Inter z trójką niemieckich mistrzów świata – Brehme Matthäusem i Klinsmannem. Juventus ze świeżo upieczonym królem strzelców mundialu Toto Schillacim.
Sampa była jednak gotowa i na to wyzwanie, a wcześniejsze lata, gdy triumfowała w krajowych i europejskich pucharach, napełniły zespół ogromną pewnością siebie. Drużyna Boškova była jednością, trio Mancini-Lombardo-Vialli śniło się przeciwnikom po nocach, w tyłach zaś kawał znakomitej roboty odwalał Pietro Vierchowod, nazwany przez Gary’ego Linekera najtwardszym defensorem, z jakim musiał się mierzyć.
I choć w lidze nie brakowało przepotężnych rywali, Sampie nie trzeba było nerwowego finiszu, by przypieczętować tytuł. Zrobiła to w 37. kolejce z Lecce, rozprawiając się z przeciwnikiem 3:0.
Rok później Sampa nie była już w stanie wejść do walki o mistrzostwo, znów wracając do swojego „trybu pucharowego”. 18-punktową stratę do Milanu odbiła sobie bowiem awansem do finału Pucharu Europy, gdzie lepsza po fenomenalnym uderzeniu Ronalda Koemana z rzutu wolnego okazała się gwiazdorska Barcelona. — Wciąż wspominam tamten finał jako najpiękniejszą chwilę w karierze. Żaden inny mecz, jaki rozegrałem, nie miał takiej atmosfery. Po tamtym spotkaniu przez tydzień ryczałem jak dziecko — wyznał po latach Gianluca Vialli w wywiadzie dla Itasportpess.it.
60. RAPID WIEDEŃ (1950-1954)
Złote Lata Rapidu Wiedeń przypadają właśnie na lata 50. Trudno było wtedy zmierzyć siłę poszczególnych lig, ale wymowne, że lejący wszystkich w kraju jak leci zespół, gdy w maju 1953 roku zmierzył się w towarzyskim starciu z Arsenalem, ograł angielską drużynę aż 6:1.
Wśród tych najprzedniejszych rezultatów z tamtego okresu, Rapid chwali się za swojej stronie internetowej zwycięstwami takimi jak 12:1 ze Sturmem Graz, 9:0 z Vienna FC czy 7:5 w derbach na oczach 55 tysięcy widzów w spotkaniu wciąż uważanym za jeden z najsłynniejszych w dziejach austriackiej piłki.
O sile tamtego Rapidu świadczy także fakt, jak wyglądała austriacka reprezentacja na mundial 1954 roku. W 22-osobowej kadrze znalazło się dziesięciu zawodników Die Grün-Weißen, żadna inna kadra, której udało się wejść do strefy medalowej, nie była tak zdominowana przez piłkarzy jednego klubu. W wygranym z Urugwajem meczu o trzecie miejsce w podstawowej jedenastce wybiegli czterej gracze Rapidu: Robert Dienst, Robert Körner, Erich Probst i Gerhard Hanappi.
59. ABERDEEN (1979-1986)
W czerwcu 1978 roku Alex Ferguson zastąpił Billy’ego McNeilla na stanowisku szkoleniowca Aberdeen FC. A reszta, chciałoby się rzec, jest już historią.
Szkot potrzebował zaledwie jednego sezonu na rozgrzewkę i od razu przystąpił do wywracania porządku w piłkarskim świecie do góry nogami. W 1980 roku poprowadził The Dons do triumfu w szkockiej Premiership. Był to pierwszy przypadek od piętnastu lat, gdy mocarze z Glasgow wypuścili ze swoich szponów mistrzowski tytuł. Od razu było widać, że Ferguson to manager wyjątkowy. Drużyna szybko zaufała jego metodom, choć początkowo Szkot miał pewne kłopoty z podporządkowaniem sobie szatni – ostatecznie był niewiele starszy od niektórych zawodników.
Ferguson dowiódł, że jest trenerem nowoczesnym – doskonale czuł media, potrafił podgrzać przedmeczową atmosferę. Stał się specjalistą w dziedzinie wojenek psychologicznych z przeciwnikami. Umiejętnie pompował też morale własnej ekipy.
Na efekty tych sprytnych zabiegów nie trzeba było długo czekać. Aberdeen zaczęło bowiem święcić triumfy nie tylko na szkockim, ale i europejskim podwórku.
The Dons dołożyli do kolekcji jeszcze jeszcze dwa mistrzowskie tytuły, do tego cztery puchary kraju. I – co najważniejsze – udało im się również zwyciężyć w Pucharze Zdobywców Pucharów. 11 maja 1983 roku Aberdeen sensacyjnie ograło w finale rozgrywek słynny Real Madryt. Przed startem spotkania Ferguson miał szepnąć do ucha swojego asystenta: – Nie powtarzaj tego nikomu, ale wydaje mi się, że mamy szansę dziś wygrać. Z kolei Alfredo Di Stéfano powiedział po końcowym gwizdku arbitra: – Oni mają to, czego nie da się kupić za żadne pieniądze. Duszę, dobrą atmosferę i rodzinne tradycje.
Podopieczni Fergusona poszli za ciosem i w starciu o Superpuchar Europy pokonali HSV. Na tym jednak ich europejskie podboje się skończyły – w kolejnej edycji PZP szkocka ekipa została pokonana w półfinale, a w Pucharze Europy Aberdeen radziło sobie na ogół słabo.
– W finale Pucharu Zdobywców Pucharów taktyka była ważna, czuliśmy się odpowiednio przygotowani, ale najmocniej naładowała nas tamtego dnia atmosfera w szatni – opowiadał Gordon Strachan, w latach osiemdziesiątych podopieczny Fergusona. – W zespole była czysta, brutalna energia. To wręcz przerażające. Gdyby istniała możliwość przetworzenia tych wibracji na prąd, moglibyśmy zaopatrzyć w energię całą północną Szkocję.
58. STADE REIMS (1954-1959)
Dziś kibic Stade Reims ma pełne prawo zazdrościć tym seniorom, którzy pamiętają lata 50. w wykonaniu ich klubu. Bo tak jak dziś sukcesem jest postawienie się PSG, Lyonowi czy Marsylii w pojedynczym spotkaniu, tak wtedy Reims dwukrotnie ocierało się nawet o tytuł najlepszej klubowej drużyny Europy.
Dzięki temu, że w latach 40. Reims odniosło pierwsze sukcesy w kraju, łatwiej było namówić największe talenty, by decydowały się grać właśnie dla klubu z północno-wschodniej Francji. Tym sposobem zawodnikami Czerwono-Białych zostali Just Fontaine (do dziś zawodnik z największą liczbą bramek na jednym turnieju finałowym mistrzostw świata – 13 goli w 1958), Raymond Kopa czy Raoul Giraudo. Dorzućcie do tego Roberta Jonqueta i równie dobrze tym zestawem nazwisk możecie otworzyć listę najwybitniejszych piłkarzy francuskich pierwszych dwóch powojennych dekad.
Bardzo silny zespół miał jednak jeden problem. Seryjnego prześladowcę. Real Madryt. W pierwszych latach Pucharu Europy dwa razy Reims dochodziło do finału, dwukrotnie musząc uznać wyższość tego właśnie rywala. Jakby tego było mało, również madrytczycy byli rywalem w meczu o złoto prestiżowego Copa Latina, mini turnieju dla mistrzów Francji, Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Nietrudno się domyślić, że i tutaj okazali się lepsi.
Piękny sen Reims zakończył się wraz ze starzeniem się zespołu i traceniem przez niego kolejnych wielkich gwiazd. Nieodżałowany Just Fontaine już jako 28-latek musiał przerwać karierę ze względu na kontuzje, Raymond Kopa zasilił madrycki Real, Jonquet na ostatnie lata kariery wylądował w Strasbourgu, Giraudo – w Grenoble, a później w Sochaux. Podobnej grupy zawodników nie udało się zebrać nigdy później. W 1964 – zaledwie pół dekady po przegranym finale Pucharu Europy – Reims spadło z ligi.
57. FC BAYERN (2013-2016)
Pep Guardiola to filozof futbolu, którego zespołów w tym rankingu po prostu nie może zabraknąć. Bayern to zaś było wyzwanie, którego podjął się po wygraniu absolutnie wszystkiego, co można było wygrać z Barceloną. Trudno było znaleźć parę niosącą za sobą większe oczekiwania niż Guardiola i Bawarczycy. W sezonie 2012/13 Jupp Heynckes zdobył przecież potrójną koronę, a więc zostawiał zespół na absolutnym szczycie europejskiej piłki.
W Bayernie Guardiola dostał władzę niczym nieograniczoną. Szybko dorobił się ksywki „Peptator” od „Pep” i „dyktator”. Dopiero jemu udało się utajnić treningi Bayernu, o co apelowało już kilku jego poprzedników – bezskutecznie. Jego poparcie mieli tylko ci zawodnicy, którzy podzielali jego poglądy i spojrzenie na piłkę.
Ale taki ogrom władzy pozwolił mu budować od początku do końca na swoją modłę. Bayern miał swój wyrazisty styl, oparty na takiej dominacji nad rywalem, że właściwie zbędny w grze obronnej stał się zespołowi z Monachium Manuel Neuer – tak mało celnych uderzeń byli w stanie oddać rywale, tak rzadko bywali w posiadaniu piłki.
Jak wielki wpływ miał Guardiola przez te trzy lata na niemiecką piłkę? Dość powiedzieć, że niemieccy mistrzowie świata z 2014 roku czerpali z jego pomysłu na futbol pełnymi garściami, zresztą Bayern miał najwięcej piłkarzy-reprezentantów w meczu o tytuł najlepszej drużyny globu.
Gdyby nie to, że Bayern rokrocznie nie potrafił wkroczyć do finału Ligi Mistrzów – co udało się przecież wspomnianemu Heynckesowi – ten zespół byłby w rankingu dużo, dużo wyżej. Tak jak Mourinho w Realu, tak i Guardioli w Niemczech nie udało się postawić rzeczonej kropki nad „i”.
56. ÚJPEST FC (1969 – 1975)
Kiedy w 1967 roku władze Újpestu postanowiły zatrudnić byłego selekcjonera reprezentacji Węgier, Lajosa Barótiego, sympatycy “Purpurowych” mogli się spodziewać, że czekają ich czasy wesołego, efektownego futbolu. Ale pewnie w najśmielszych snach się nie spodziewali, że podopieczni Barótiego do tego stopnia zdominują krajowe podwórko. Co było kilka lat ostrej jady bez trzymanki – już w 1969 roku Újpest zgarnął dublet na krajowym podwórku, dochodząc równolegle do finału Pucharu Miast Targowych. A potem było jeszcze ciekawiej.
“Purpurowi” z najwyższego stopnia ligowego podium nie zeszli aż do 1975 roku, strzelając w węgierskiej ekstraklasie niepojęte liczby bramek. Mieli ich zwykle o dwadzieścia, trzydzieści więcej niż wicemistrz kraju.
Jerzy Engel nazwałby takie granie po prostu “futbolem na tak”, ale to chyba za mało powiedziane. Újpest proponował futbol na “tak, jasne, oczywiście, z całą pewnością, pewnie”.
Baróti skonstruował fenomenalną formację ofensywną, opartą na pięciu gwiazdorach węgierskiej piłki. Za punktowanie przeciwników odpowiadali przede wszystkim: László Fazekas, János Göröcs, Ferenc Bene, Antal Dunai i Sándor Zámbó. Teoretycznie najwięcej okazji strzeleckich w polu karnym przeciwnika miał Bene, ale wymienność pozycji między tymi zawodnikami była tak duża, że właściwie każdy z nich mógł w dowolnym momencie stanąć oko w oko z golkiperem drużyny przeciwnej. Historycy wymieniają tę drużynę wśród najbardziej spektakularnych w dziejach.
Jedyne, co można Węgrom zarzucić, to że ich ofensywna strategia nie sprawdziła się na europejskiej arenie. Poza finałem Pucharu Miast Targowych, “Purpurowi” dwa razy zameldowali się w ćwierćfinale, a raz w półfinale Pucharu Europy. Dalej przebrnąć im się nie udało. Turniejowe kalkulacje to nie był żywioł Barótiego.
55. EVERTON (1983-1987)
Lata osiemdziesiąte w angielskiej ekstraklasie upłynęły pod znakiem dominacji Liverpoolu. Rozumianego zarówno jako konkretny klub, jak i całe miasto. Jasne, że największą sławę zyskała w tamtym czasie ekipa The Reds, która regularnie sięgała po mistrzowskie tytuły w kraju i dokładała również do kolekcji Puchary Europy, zanim nie została wykluczona z europejskich rozgrywek z powodów pozasportowych. Ale ekipa z drugiej strony Merseyside również przeżywała w tamtym okresie naprawdę wielkie, niezapomniane chwile. Everton był jednym z niewielu klubów zdolnych, by strącić rywali zza miedzy z piedestału. To była rywalizacja godnych siebie oponentów.
The Toffees po raz pierwszy zasygnalizowali naprawdę duże ambicje w 1984 roku, gdy sięgnęli po Puchar Anglii. A to był dopiero początek pasma sukcesów. Rok później Everton zdobył mistrzostwo kraju i dołożył też do tego triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Jeszcze dwa lata później podopieczni Howarda Kendalla ponownie uplasowali się na pierwszym miejscu w ligowej stawce.
Nie brakowało w kadrze The Toffees gwiazd, dużych postaci brytyjskiego futbolu. Gary Lineker, Graeme Sharp, Kevin Sheedy, Peter Reid, Trevor Steven, Kevin Ratcliffe, Gary Stevens czy Neville Southall to są znaczące nazwiska, które jednoznacznie kojarzą się z tamtym Evertonem.
Wspomniany Kendall doskonale tym towarzystwem zarządzał. Sam zresztą spędził w Evertonie kupę czasu jako piłkarz, więc dobrze znał specyfikę ekipy z Goodison Park. Opuścił klub dość niespodziewanie, targnięty frustracją z powodu zakazu występów w europejskich pucharach, jaki nałożona na angielskie kluby. Ale jego reputacja pozostała, nie uleciała w powietrze. Kiedy sir Alex Ferguson kiepsko wystartował w roli szkoleniowca Manchesteru United, przychylne „Czerwonym Diabłom” media otwarcie domagały się, by Szkota jak najprędzej zwolnić, a w jego miejsce zatrudnić Kendalla. – W tamtym czasie Manchester United był bardzo przeciętny. Kiedy dostałem ofertę z United i Evertonu, nawet się nie zastanawiałem – stwierdził wprost Lineker.
Co ciekawe – niewiele brakowało, a Kendallowi nie byłoby dane dokończył budowy mocarnego Evertonu. Pierwsze sezony jego pracy z klubem zostały przez władze z Goodison Park potraktowane jako rozczarowanie. Angielski szkoleniowiec uratował się zwycięstwem w FA Cup.
– To, czego naprawdę pragnę, to bycie najlepszym – wypalił po meczu rozanielony Kendall. – Chcę mistrzostwa. Puchar Anglii to wspaniałe osiągnięcie dla kibiców i zawodników, ale dla mnie to dopiero początek. Mamy znaczące trofeum na koncie, w meczu o Tarczę Dobroczynności zagramy a Wembley z Liverpoolem. To jest miejsce, w którym powinniśmy się znajdować co roku. Ponadto – wystąpimy w europejskich pucharach. Dla takiego klubu jak Everton to obowiązek.
Cóż – jego przemowa okazała się prorocza.
Everton stworzony przez Kendalla był wyjątkowy z wielu względów. Przede wszystkim – trener chętnie sięgał po zawodników, za którymi takie kluby jak Liverpool nawet by się nie obejrzały. Nie chodzi tu oczywiście o gwiazdorów takich jak Lineker, ale wzmocnienia wyciągnięte z kapelusza zdarzały się The Toffees nader często. Mniej ważna dla trenera była reputacja danego zawodnika. Kluczowe kryterium stanowiła przydatność dla zespołu i umiejętność dopasowania się do systemu gry. – Balans. To moje ulubione słowo – dowodzi Kendall. – W drużynie piłkarskiej balans jest najważniejszy. Jako manager nie kupujesz piłkarzy, lecz charaktery.
Sufit tamtej ekipy był zawieszony naprawdę wysoko. Ale potem zdarzyła się tragedia na Heysel. – Reakcja na tę katastrofę podcięła Evertonowi skrzydła. Na Goodison narodziło się coś magicznego, ale nagle pękło z hukiem. Umknęło momentów, którego nie da się odzyskać – napisał James Corbett w książce: „Everton. The School of Science”.
54. CHELSEA (2004-2006)
Roman Abramowicz nie mógł być zadowolony z tego, jak wyglądał pierwszy jego rok u władzy w londyńskiej Chelsea. Mistrzostwo Anglii? Zapomnij, niepokonany Arsenal sprawił, że reszta musiała się obejść smakiem. Liga Mistrzów? Tu szlaban postawiło rewelacyjne Monaco.
Skoro tak, to po kogo najlepiej sięgnąć? A no po gościa, który to Monaco ograł w finale 3:0. Po Jose Mourinho.
To właśnie wtedy narodził się „The Special One”. Portugalczyk wziął ligę szturmem, nie tylko sportowo, ale i osobowościowo. Po dziś dzień sale na jego konferencjach wypełniają się do ostatniego miejsca, bo nigdy nie mówi sztampowo, nie unika słownych potyczek, szpilek w kierunku rywali i zadających mu pytania dziennikarzy.
Ale trzeba mu oddać, że do medialnego show dorzucił wtedy więcej niż szczyptę, dwie czy trzy trenerskiej klasy. Z zespołu o ogromnym potencjale wykrzesał maksimum. Gdyby sporządzić tabelę Premier League z dwóch jego pierwszych sezonów na Stamford Bridge, Chelsea miałaby nad drugim Manchesterem United 26 punktów przewagi. Ekipa Mourinho przez całą jego ponad dwuletnią kadencję nie przegrała pojedynczego spotkania w lidze.
Brakło triumfu w Europie, w trzecim sezonie (oj, jakże to znany dziś motyw) natomiast coś się wypaliło i trzeba było szukać nowych rozwiązań. Mou przywiało do Mediolanu, gdzie zbudował zespół na miarę potrójnej korony, Chelsea ze zmiennym szczęściem zatrudniała siedmiu kolejnych szkoleniowców nim Abramowicz zdecydował się raz jeszcze zaufać Mourinho.
53. ATLETICO MADRYT (2011-2020)
No i jak tu dziś ocenić cholismo?
Może przez ten cały rozgardiasz zapomnieliście, bo nam się to prawie przydarzyło, ale całkiem niedawno Atletico Madryt na wypełnionym po brzegi Anfield pokonało najgorętszą europejską drużynę ostatnich miesięcy, która generalnie rzadko przegrywa, a przed własną publicznością nie przegrywa właściwie wcale. Nie dowiemy się zapewne, co w istocie oznacza ten wynik dla Los Colchoners. Czy filozofia proponowana przez charyzmatycznego Diego Simeone wciąż może gwarantować sukcesy? A może to był tylko łabędzi śpiew, ostatni popis strudzonych, ale wciąż nieustraszonych wojowników?
Przy wszystkich okropieństwach, jakie sprawiła nam epidemia, futbol schodzi naturalnie na dalszy plan. Lecz mimo wszystko jakoś szkoda tego Atletico. Wydaje się, że los pozbawił ich niepowtarzalnej szansy na ostatni wielki zryw w Champions League. Madrytczycy mogli napisać opowieść podobną do tej, którą stworzyła w 2012 roku londyńska Chelsea.
Triumf w Lidze Mistrzów to od lat obsesja Diego Simeone i jego żołnierzy, zwanych dla odwrócenia uwagi piłkarzami. Kadencja argentyńskiego szkoleniowca zaczęła się w grudniu 2011 roku. Od tego czasu Atletico zdążyło dwukrotnie zwyciężyć Ligę Europy, zgarnąć mistrzostwo Hiszpanii, Puchar Króla i kilka pomniejszych laurów. Wszystko w niezwykle charakterystycznym stylu, z zastosowaniem piekielnie trudnej do wdrożenia taktyki. Udało się Simeone wypromować kilku zawodników, z paru przeciętniaków Argentyńczyk uczynił zaś wymiataczy europejskiego formatu. Zabrakło tylko tej wymarzonej, europejskiej puenty.
W 2014 roku Atletico od triumfu w Champions League dzieliły sekundy. Dwa lata później zabrakło skuteczności przy egzekwowaniu jedenastek. Poza tym – mnóstwo stykowych dwumeczów, ostatecznie przegranych. Kolejne zmarnowane szanse.
Atletico to drużyna nietuzinkowa. Na pewno niespełniona, jeżeli chodzi o arenę europejską. Ale i na krajowym podwórku nieszczególnie utytułowana. Jeden tytuł mistrzowski, jeden krajowy puchar. No nie są to osiągnięcia oszałamiające, jeśli spojrzy się na temat z perspektywy całej historii futbolu. Ale trzeba też pamiętać, w jakiej epoce przyszło podopiecznym Simeone grać. W epoce super-drużyn. Rzucenie wyzwania Realowi Madryt i FC Barcelonie wymaga naprawdę wielkiego kunsztu i odwagi. A tej piłkarzom Los Colchoneros nigdy nie brakowało, podobnie jak samemu Cholo. I pewnie dlatego od lat Atletico – przy wszystkich swoich mankamentach – cieszy się zasłużoną reputacją drużyny, która pokonać może po prostu każdego.
52. MANCHESTER CITY (2017 – 2019)
198 punktów w ciągu dwóch sezonów. To jest tak ekstremalnie wyśrubowana statystyka, że aż trudno uwierzyć, że jest w ogóle prawdziwa. Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości, czy Pep Guardiola poradzi sobie w Premie League, niech się lepiej nie przyznaje. Hiszpan pracuje w angielskiej ekstraklasie niespełna cztery sezony, a już trudno sobie wyobrazić topową piątkę najwybitniejszych managerów w historii Premier League bez jego nazwiska.
Zalety “Obywateli” można wymieniać długo – nie będziemy was zanudzać, ostatecznie wszyscy dobrze znają mocne strony tego zespołu. Poziom dominacji City na krajowym podwórku spokojnie by wystarczył do zajęcia wyższego miejsca w rankingu.
No ale teraz trzeba do tej beczki miodu włożyć nie łyżkę, a całą chochlę dziegciu.
AS Monaco. Liverpool FC. Tottenham Hotspur. To trzy drużyny, które eliminowały Manchester City z rozgrywek Ligi Mistrzów w ostatnich latach. A nie ma się co oszukiwać – Pep Guardiola dostał swoje kosztowne zabawki na Etihad Stadum nie tylko po to, by bić kolejne rekordy na krajowym podwórku. Rekordy są rzecz jasna fajne i imponujące, ale w świecie sportu mają jednak zwykle znaczenie drugorzędne. Liczą się medale i pucharu. Guardiola miał zdobyć z “Obywatelami” trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzowi. I nawet się do tego nie zbliżył.
Spora rysa na wizerunku.
Tym bardziej, że dominacja City w Premier League również dobiegła już końca.
51. JUVENTUS (2014-2019)
Nietykalny we Włoszech, niespełniony w Europie. Taki właśnie był Juventus Massimiliano Allegrego. Przez pięć lat bezrobotny obecnie szkoleniowiec doprowadził Juve do czterech podwójnych koron, jednocześnie dwa razy ulegając w finałach Ligi Mistrzów. Z jednej strony to spora rysa, z drugiej – tylko dwóch innych trenerów potrafiło doprowadzić Juve do dwóch batalii o Puchar Mistrzów. Marcelo Lippi i Giovanni Trapattoni.
Allegri pozostawił jednak po sobie konkretne dziedzictwo. Budował kolejnych graczy na swoją modłę, przyzwyczaił do zwyciężania – szczególnie na krajowym podwórku – do tego stopnia, że od pewnego momentu wydawało się, że Stara Dama po prostu nie potrafi inaczej.
Jeśli miarą wielkości zespołu jest wstręt, z jakim rywal reaguje na wieść, że trzeba się z danym przeciwnikiem zmierzyć za kilka dni, Juventus Allegrego to jeden z goliatów XXI wieku. Niewiele bloków obronnych w trwającym stuleciu było tak trudnych do skruszenia. — Wiele razy byłem pytany o to, kto jest obrońcą, przeciwko któremu grało mi się najtrudniej. Zawsze powtarzam, że Giorgio Chiellini — mówił Harry Kane, ale to zdanie podzielało wielu innych snajperów. Chiellini odgrywał w tej ekipie rolę złego policjanta, który na przesłuchaniu wyłącza kamerę, wali głową podejrzanego w stół, a dopiero potem zaczyna zadawać pytania. Doskonale uzupełniał się z Leonardo Bonuccim, czującym się swobodnie z piłką przy nodze, z doskonałym przerzutem i wizją, o jaką nie podejrzewalibyście stopera. A także z Andreą Barzaglim, który w swoich najlepszych meczach przypominał legendę calcio, Alessandro Nestę. Elegancki, z nadludzkim timingiem, piekielnie trudny do przejścia.
Ciężko powiedzieć, że w którymś momencie ta ekipa grała najpiękniejszy futbol w Europie. Ale była niesamowicie pragmatyczna, potrafiła w mgnieniu oka odwracać losy meczów, kiedy wcale nie podopieczni Allegrego na boisku sprawiali lepsze wrażenie. Jak w 1/8 finału Ligi Mistrzów z Tottenhamem w sezonie 17/18, kiedy Koguty były na Wembley zdecydowanie lepsze, a jednak w trzy minuty zostały strącone spod bram nieba w najgłębsze czeluście piekieł przez argentyński duet Higuain-Dybala.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA