Ponad pół tysiąca anulowanych meczów. To nie jest bilans tego weekendu w polskim futbolu, ale efekt zupełnie zwyczajnej sytuacji w USA – lokautu NHL w sezonie 2012/13. 40% spotkań bezpowrotnie stracono nie w wyniku nieprzewidzianej epidemii czy katastrofy naturalnej, ale zwyczajnych targów pomiędzy władzami ligi a najważniejszymi aktorami tego widowiska – hokeistami. To lokaut najświeższy, sprzed ledwie paru sezonów, ale przecież nie pierwszy, prawdopodobnie nie ostatni, a już na pewno – wcale nie najbardziej widowiskowy.
Lokaut, z angielskiego lockout, czyli stałe lub czasowe zamknięcie całości lub części zakładu pracy przed pracownikami. Definicyjne ramy niewiele są nam w stanie powiedzieć przy kwestiach czysto sportowych, poza tym, że nawet słowniki wiążą lokaut ze słowem kryzys. W Polsce, która od zarania dziejów żyje w kulcie przepracowywania się, nie jest to pojęcie szczególnie popularne, zwłaszcza, że zdrowe stosunki pomiędzy pracownikami a pracodawcami to tak naprawdę krótkie epizody w naszej bolesnej historii. Co innego w USA, gdzie lokauty, strajki, związki zawodowe i prawa pracownicze to terminy tak ściśle związane z przemysłem, że właściwie czuć w nich pobrzękiwanie metalu w którejś z fabryk gdzieś w głębi stanu Michigan.
Ale obecnie lokaut to już nie tylko reakcja amerykańskiego przedsiębiorcy na zbyt brutalny strajk pracowników. W końcówce XX i XXI wieku lokaut to przede wszystkim termin dotyczący najbogatszych lig świata z NHL i NBA na czele. Choć trudno w to uwierzyć Europejczykowi, każda z nich dorobiła się bardzo silnych i wpływowych związków zawodowych, które pilnują interesów sportowców w prawnych bataliach z ligami czy właścicielami poszczególnych klubów.
2012/13
Podział finansów dokonuje się na podstawie ustaleń pomiędzy władzami ligi, reprezentującymi kluby, a zawodnikami, w których imieniu przemawiają fachowcy. Wspomniany na wstępie kryzys z 2012 roku to tak naprawdę ambicjonalne starcie dwóch wielkich postaci hokeja – Gary’ego Bettmana, wieloletniego komisarza ligi NHL, oraz Donalda Fehra, szefa związku zawodowego zawodników NHL. O tym jak odbywają się tego rodzaju targi, najwięcej mówi postać tego ostatniego.
Skąd Donald Fehr, prawnik, który przez całe dekady działał w organizacjach baseballistów, wziął się w świecie hokeja na lodzie? Cóż, to gość, który już jako młody adwokat specjalizował się w prawach pracowników sektora sportowego. Pomagał w tradycyjnych wojnach o kasę pomiędzy baseballistami a ich pracodawcami, stał się twarzą strajku w sezonie 1994/95, gdy wywalczył dla graczy nie tylko pieniądze, ale też szereg ułatwień kontraktowych. Latami baseball pozostawał jedyną tak popularną dyscypliną sportu w USA, która nie posiadała żadnych limitów salary cap. Guardian wyliczył, że tylko w tej jednej batalii Fehr wywalczył dla zawodników 280 milionów dolarów, nie wspominając o tym, jakie konsekwencje miała jego nieugięta postawa w późniejszych latach, przy negocjacji kolejnych podziałów pieniędzy.
– Nie ma nikogo bardziej doświadczonego w temacie pracowniczych negocjacji sportowych – opisywał Fehra autor wielu hokejowych publikacji, Jonathon Gatehouse, cytowany 8 lat temu przez Guardiana. – W pewnych kwestiach jest jeszcze bardziej wyprany z pasji i beznamiętny niż Bettman.
To był właściwy człowiek na właściwym miejscu. Hokeiści stwierdzili, że czas zacząć zarabiać naprawdę poważne pieniądze, a kto ma je dla nich wywalczyć, jeśli nie weteran dziesiątek bitw podobnego rodzaju w świecie baseballa? To było starcie wagi ciężkiej, być może cięższe niż niektóre rywalizacje o hokejowy Puchar Stanleya.
Z jednej strony Fehr, zimny, profesjonalny, skupiony na realizacji zadań powierzonych mu przez związek zawodników. Z drugiej strony Bettman, facet rządzący tym biznesem od wielu lat, równie nieustępliwy i wyrachowany. – To starcie dwóch ludzi, którzy całą swoją karierę zbudowali na byciu pozbawionym pasji w temacie czyichś pasji – oceniał nie bez racji Guardian, wieszcząc długi klincz, w którym lodowiska miesiącami pozostaną puste.
Tak właśnie się stało. Szef ligi hokeja i szef związku hokeistów na pół tysiąca spotkań zamrozili tę dyscyplinę.
Pierwsza propozycja została zignorowana przez zawodników – zakładała rewolucję na rynku, obcięcie udziałów hokeistów z 57% do 43%, ale poza ciosem w kieszeń sportowców dokładała jeszcze górne limity długości kontraktów i inne sztywne reguły przy ich konstruowaniu. Rozpoczęły się negocjacje, skończyły się mecze. We wrześniu, gdy wygasło poprzednie porozumienie, rozpoczął się oficjalny lokaut, wówczas jeszcze obejmujący głównie mecze przedsezonowe. Obie strony wymieniały się jednak propozycjami przez kolejne tygodnie – najpierw odwołano październikowy start ligi, a wielu hokeistów podpisało kontrakty w Europie. Potem przyszła kolej na mecze listopadowe, wśród nich spotkania “Hall of Fame Game” czy “NHL Winter Classic”.
Media żyły tematem, śledząc niemal na żywo różnice w wycenie usług przez obie strony. Rozbieżności na początku listopada? Około 380 milionów dolarów. Końcówka? Już tylko 180 milionów, plus wciąż nieuregulowana kwestia limitu płac, który ze zrozumiałych względów hokeiści najchętniej w ogóle by znieśli, albo przynajmniej znacząco podwyższyli. Impas trwał, a przepadały kolejne okazje do dużego zarobku – jak choćby mecz gwiazd. – Codziennie biznes traci około 18, może 20 milionów dolarów. Hokeiści więc z każdym dniem lokautu tracą około 8, 10 milionów – przypominał Bettman, ponaglając hokeistów do żywszego zbliżania stanowisk. Ale po bandzie grały obie strony. Fehr zdradził mediom, że obie strony są bliskie porozumienia. – Gra na emocjach, że jesteśmy już na finiszu negocjacji i być może jutro będziemy grać w hokeja jest straszliwie nie fair wobec naszych fanów i wobec samego procesu negocjacji – pożalił się Bettman.
Skutki? Takie jak wszędzie – utrata pieniędzy z praw telewizyjnych. Obniżone zarobki w okresie gry w biedniejszych, europejskich klubach. Coraz niższe obroty bukmacherów czy loterii powiązanych z NHL. Dlatego obie strony nie były w stanie prowadzić wyniszczającej wojny dalej – możliwości rozegrania sezonu przecież kurczyły się z każdym dniem. Stanęło na styczniowym porozumieniu, kompromis zarobkowy i przy budowie kontraktów, ponadto ustalenia na obecny sezon. 48 serii spotkań, upchniętych tak naprawdę na przestrzeni trzech miesięcy. Sezon zasadniczy skończył się w kwietniu, mecz, po którym Chicago Blackhawks wznieśli Puchar Stanleya odbył się 24 czerwca. Wszystko się zmieściło, bo przecież nie po to negocjowano przez 40% sezonu, by przez pozostałe 60% nie wycisnąć z tej maszynki do robienia pieniędzy rekordowych wpływów.
2011
Zanim do negocjacji w 2012 roku usiedli hokeiści, o odpowiedni poziom motywacji do targów zadbali ich koledzy z boisk koszykarskich i futbolowych. Ledwie rok wcześniej lokaut dotknął zarówno legendarnej NFL, jak i NBA. NFL stanęło na długie 136 dni, NBA stanęło na pół roku, do gry wracając dopiero w grudniu. Powody były identyczne jak w całej historii lokautów amerykańskiego sportu – wraz ze wzrostem przychodów w całym sporcie, rosły oczekiwania zawodników i działaczy.
W NFL sytuacja była ostrzejsza – co zrozumiałe choćby z uwagi na specyfikę tego sportu. O ile hokeiści czy koszykarze w każdej chwili mogli dorobić sobie w innych ligach, o tyle futboliści byli raczej skazani na ścieżkę twardych negocjacji. New York Times podawało zresztą koszty odwołania sezonu w NFL – około 160 milionów dolarów strat w każdym mieście, około 3 tysięcy utraconych miejsc pracy – mowa tu nie tylko o samych klubach, ale też choćby punktach cateringu czy innych “towarzyszących” futbolowi firmach. Stawka była absurdalnie wysoka, ale też w NFL historia targów o każdego dolara miała długie tradycje. Poza tym ścieżki do wielotygodniowych debat były już doskonale wydeptane – by wspomnieć choćby trwającą tak naprawdę do dziś debatę o CTE, czyli chronicznej encefalopatii pourazowej. Do rozstrzygania sporów w NFL zaprzęgani są regularnie sędziowie, naukowcy oraz całe zespoły prawników.
Lokaut z 2011 roku był o tyle wyjątkowy, że odbywał się równolegle do dyskusji o samym traktowaniu futbolu jako kolejnej gałęzi przemysłu. Wspomniany już New York Times punktował – strajki i lokauty w fabryce Forda to sprawa między pracownikami i pracodawcą, klient w każdej chwili może skorzystać z pojazdów wyprodukowanych w innym miejscu. Ale gdy strajki i lokauty dotyczą sportów takich jak NFL, rynek właściwie staje w miejscu – bo o pieniądze walczą dwie monopolistyczne organizacje, liga trzymająca monopol na “sprzedawanie” sportu oraz organizacja zawodnicza trzymająca monopol na “produkowanie” sportu.
Oczywiście zwyciężyła amerykańska tradycja. Po 136 dniach kluby dogadały się z zawodnikami i podpisały porozumienie na okres 10 lat. Nietrudno się domyślić, że za rok może nas czekać kolejny lokaut.
Przerwa w rozgrywkach NFL nałożyła się niemalże na przerwę w rozgrywkach NBA. W 2011 roku NFL dogrywało szczegóły porozumienia pod koniec lipca, w okresie, gdy koszykarze powinni już na całego uczestniczyć w letnich przygotowaniach. Nic takiego jednak nie miało miejsca – bo liga ruszyła z czwartym w swojej historii lokautem. Przyczyny te same co zwykle, czyli podział kasy, ale również podatkowe regulacje oraz limit płac. Do przeciągania liny NBA jak zwykle delegowała komisarza Davida Sterna, po stronie zawodników lejce chwycił Derek Fisher, pięciokrotny mistrz w barwach Los Angeles Lakers.
Różnice? Tym razem pomiędzy wspomnianym “monopolistami” pojawiły się tarcia – zarówno pomiędzy właścicielami poszczególnych klubów, jak i wśród zawodników, wokół których aktywnie zaczęli operować najprężniej działający agenci. Ci ostatni sugerowali nawet, że związek koszykarzy stanowi przeszkodę w skutecznych negocjacjach, podważając niejako pozycję Fishera. Ten ripostował: nie róbmy drastycznych kroków, które pozostawią zawodników bez własnej reprezentacji. Co ciekawe – wśród najważniejszych problemów wymieniano konieczność takiego poukładania limitów płac oraz podziału przychodów, by wszystkie kluby miały jakiekolwiek szanse na wygrywanie spotkań. Chwilę potem, gdy uporano się z negocjacjami, w skróconym sezonie Charlotte Bobcats wygrało… siedem z 66 rozegranych meczów.
Lokaut potrwał do grudnia, jak zwykle pojawiły się przy nim tradycyjne komentarze: właściciele zarabiają coraz więcej, koszykarze zarabiają coraz więcej, a kibice mają coraz mniej meczów do oglądania. Sezon z 82 został skrócony do 66 spotkań, rozpoczął się w Święta Bożego Narodzenia. Umowę podpisano również na 10 lat, nie będziemy się powtarzać – wiecie, czego się spodziewać za kilkanaście miesięcy.
Jeszcze raz New York Times. Artykuł o tym, że kolejne lokauty to nie jest problem tej czy innej ligi zawodowej, ale publicznego interesu. Stawką jest zatrudnienie setek tysięcy Amerykanów, zniechęcenie lojalnych kibiców, którzy napędzają każdą ligę.
Straty? TVN24 wyliczał: tylko braki w klubowych kasach z powodu niesprzedanych biletów na spotkania 14 kolejnych dni oszacowano na 83 mln dolarów. Odwołanie sezonu przygotowawczego komisarz ligi wycenił na 200 mln dolarów.
2004/05
“Show dla naiwnej gawiedzi, i tak się zawsze finalnie muszą dogadać” – pomyśleliście w trzech omówionych przypadkach? No nie, to tak nie działa, a najlepszym przykładem sezon 2004/05 w najlepszej hokejowej lidze świata. To najbardziej widowiskowy przykład, do czego może prowadzić przeszarżowanie w negocjacjach. Sezonu 2004/05 w NHL zwyczajnie nie rozegrano. Po raz pierwszy od 1919 roku, po raz pierwszy od – o zgrozo – epidemii grypy hiszpanki, Puchar Stanleya nie został przyznany żadnej z drużyn.
Przyczyna? Limit płac i wygasające 10-letnie porozumienie podpisane po lokaucie w 1994 roku. Ponad 150 hokeistów już na początku lokautu wyjechało do Europy, więc pośpiechu w negocjacjach w żaden sposób nie odczuwano. Nie chcemy tutaj się zagłębiać w szczegóły negocjacji, zwłaszcza że wyglądały bliźniaczo podobnie do wszystkich lokautów. Istotniejsze są wyliczenia. Kluby miały stracić około 2 miliardów dolarów, zawodnicy połowę tej kwoty. To nie są jakieś szacunki Instytutu Danych Wyssanych z Palca, ale “Bureau of Labor Statistics”. Paweł Zarzeczny, wówczas dziennikarz “Wprost”, pisał: związek zawodowy hokeistów wręcz wyśmiał wezwanie do obniżki płac. Związek nie jest zainteresowany tym, że właśnie kończy się kontrakt NHL z kablową siecią ESPN, i że ta, nawet jeśli go przedłuży, to najwyżej za pół ceny. Bo mecze są nudne, pada coraz mniej goli.
Mariusz Czerkawski w tym samym artykule Zarzecznego mówił: to nie związek zawodowy jest winny, że właściciele oferowali wielomilionowe kontrakty.
Ale miało być o liczbach. Straty klubów i sportowców już znamy, co dalej? Najgorzej sytuacja wyglądała ponoć w Kanadzie, gdzie padały bary, puby, zwalniano dziennikarzy stacji sportowych. Kryzys dotykał jednak wszystkich. Sports Illustraded opisywał historię Stephane Provosta, sędziego, który w czasie lokautu pracował w branży budowlanej z gażą 10 dolarów na godzinę. Bill McCreary, kolejny z arbitrów, zajął się montażem instalacji kuchennych. Gdy 10 lat później kanadyjskie kluby w komplecie odpadły z fazy play-off, szacowano, że na jednym “nierozegranym” meczu każdy klub traci około półtora miliona dolarów.
***
Dziś wszystkie amerykańskie ligi stoją, co dla żadnej z nich nie jest sytuacją nową. Lokauty to może nie chleb powszedni, ale coś, co zdarzało się w każdej z zawodowych amerykańskich lig. Sęk w tym, że tym razem nie da się uciec do Europy. Sęk w tym, że tym razem bukmacherzy nie odbijają sobie przerwy w NHL na meczach NBA. Sęk w tym, że tym razem cały biznes skupiony wokół sportu nie ma możliwości przekierowania uwagi na inne areny. Skoro kanadyjskie puby bankrutowały, bo ich kluby kiepsko spisywały się na lodowiskach, co będzie z nimi dziś, gdy liga jest zawieszona, nikt nie jest w stanie określić na jak długo?
18 milionów dziennie. 3 tysiące miejsc pracy. 1,5 miliona od domowego meczu. Liczby z tekstów wokół kolejnych lokautów tym razem trzeba wszystkie zsumować i pomnożyć, bo każdy kolejny tydzień bez gry każdej z zawodowych lig to mały dramat dla tysięcy przedsiębiorców. Przyjrzenie się archiwalnym dyskusjom wokół lokautów daje zupełnie inne spojrzenie na skalę obecnej tragedii, rozgrywającej się nie tylko w USA, ale na całym świecie.
I przyspiesza zadanie pytania: jak długo jeszcze to potrwa?
Fot.400mm.pl