Sudan, rok 1994. Miejscowy zespół Al-Hilal podejmuje rwandyjską drużynę Rayon Sports. Gospodarze są faworytami spotkania i faktycznie udaje im się wygrać. Goście nie wiedzą jeszcze, jak wiele wydarzy się w ciągu kilku kolejnych tygodni.
W marcu tego samego roku dochodzi do drugiego spotkania Afrykańskiego Pucharu Zdobywców Pucharów. Cały stadion wypełniony jest po brzegi. Standardy bezpieczeństwa – zgodnie z wszelkimi podejrzeniami – nie są przestrzegane. Dzieci siedzą na barierkach okalających trybuny, starsi ludzie dzierżą w dłoniach przedmioty różnej maści, a oficjeli służb porządkowych można policzyć na palach jednej, i to jeszcze niekompletnej, ręki. Witajcie w Rwandzie. Piekło jeszcze się nie zaczęło, chociaż przecież dopiero niedawno wygasło.
R
Miesiąc później nikt nie pamięta o wyniku tamtego spotkania. Nikt nie pamięta o tym, że cały naród zjednoczył się i przez dziewięćdziesiąt minut dopingował swoich ulubieńców. Nie ma Hutu, nie ma Tutsi. Jest jeden naród. Jednak jeszcze nie teraz. Teraz jesteś już bezkształtną masą, psie Tutsi. Teraz wpieprzaj to błoto i zdychaj z kijem rozrywającym twoje narządy od środka.
W 1993 roku zakończyła się w Rwandzie wojna domowa. Oczywiście przyczyną konfliktu mogły być tylko dwie rzeczy – władza i pieniądze. Ale w Rwandzie nie było pieniędzy. Były rządy Juvénala Habyarimana, dyktatora kraju pochodzącego z plemienia Hutu. Dwudziestoletnie panowanie naznaczone było krwią tylko jednego odłamu mieszkańców Rwandy. Tutsi odmawiano dostępu do nauki, nie dopuszczano ich do rządu, a historia przedstawiała ich jako winnych wszelkiemu złu.
Hutu mścili się z wielkim okrucieństwem za lata przebywania pod butem swoich pobratymców. W końcu jednak czara została przelana, a krew zalała afrykański naród, rozpoczynając wojnę domową. Ostatecznie w teorii Rwandyjski Front Patriotyczny podpisał porozumienie z prezydentem Habyarimaną w tanzańskiej Aruszy. Ogłoszony został wówczas plan demokratyzacji kraju, a także zapowiedziano zatarcie różnic w traktowaniu obu zwaśnionych plemion. W praktyce jednak rozpoczął się brutalny konflikt.
Z
Habyarimana zrezygnował ze wszelkich urzędów wojskowych, które piastował. Nadal jednak pozostawał na czele rządu tymczasowego. Stawał się – lub właściwie stwarzał pozory – coraz bardziej ugodowy w kwestii Tutsi. Mieszkańcy Rwandy pochodzący z tego plemienia naprawdę zaczynali stawać na nogi. Powoli kończył się okres prześladowań i bezkarnego plucia w twarz. Kilkudziesięciu uczniów zostało nawet przyjętych do prestiżowego uniwersytetu w Kigali. Brakowało jednak oficjalnego pojednania, bowiem prezydent konsekwentnie odkładał na później rozmowy z panią premier oraz RPF.
Oczywiście społeczeństwo nadal traktowało się z czymś, czego słowa “niechęć” i “nieufność” nie oddają chociażby w maleńkim stopniu. Rwanda nadal była zżerana od środka przez wzajemne konflikty. Nadal Tutsi wybiłby Hutu oko. Nadal Hutu rozpłatałby Tutsi gardło brudnym nożem. Ale nie na stadionie.
Piłka nożna naprawdę była w Rwandzie świętem. Nic więc dziwnego, że na rewanżowe spotkanie Rayon Sports z Al-Hilal przybyły tłumy. Hutu i Tutsi wzajemnie dopingowali ulubieńców, krzycząc w jedno imię rwandyjskiego narodu. W drużynie Rayon – która swoją drogą nie zdobyła mistrzostwa kraju od 1975, a mimo to reprezentowała państwo w turnieju – grali piłkarze z obydwu plemion. Byli nielicznymi ludźmi z tych dwóch światów, którzy poza boiskiem nie pałali do siebie rządzą mordu.
Rwandyjczycy, którzy poprzednie spotkanie w Sudanie przegrali 0:1, mieli przed sobą naprawdę trudne zadanie. Ostatni zespół z Sudanu, który brał udział w mistrzostwach, dotarł aż do ćwierćfinału. Rwanda siłą rzeczy nie wystawiała swojej reprezentacji od 1990 roku, więc powrót po czterech latach mordów, wybuchów, tortur i gwałtów, był dla nich wszystkich oczyszczeniem.
Po 90 minutach stadion eksplodował. Rayon zagrali z niespodziewaną swadą i luzem, gromiąc przybyszy z Sudanu. Ostateczny wynik spotkania brzmiał 4:1, a gospodarze awansowali do drugiej rundy turnieju. Jednym z bohaterów tamtego dnia był 19-letni bramkarz gospodarzy, Eric Eugène Murangwa. Chłopak został otoczony wianuszkiem kibiców, którzy miesiąc później wymordują ponad 30 członków jego rodziny. Drużyna Rayon Sports nigdy nie dotrze na mecz drugiej rundy Afrykańskiego Pucharu Zdobywców Pucharów. Kenijskie Kenya Breweries (obecnie Tusker F.C.) wygra spotkanie walkowerem, ostatecznie docierając aż do finału rozgrywek. W Rwandzie o futbolu nie będzie myślał prawie nikt.
6 kwietnia 1994 zostaje zestrzelony samolot zmierzający do stolicy państwa – Kigali. Miejsca w pojeździe zajmują dwaj ważni dla Afryki politycy. Juvénal Habyarimana oraz Cyprien Ntaryamira, prezydent Burundi. Ich ciała zostają rozerwane przez pocisk. Rwanda nigdy nie przestała walczyć.
E
Po śmierci dotychczasowego prezydenta, urząd obejmuje premier, 39-letnia Agathe Uwilingiyimana. Jest ona pierwszą tak wysoce postawioną kobietą w historii tego państwa. I prawdopodobnie pierwszą tak brutalnie zamordowaną ofiarą ludobójstwa w Rwandzie.
Zanim do jej rezydencji dotrą oddziały Hutu obwiniające Tutsi za zamordowanie ich “ukochanego” prezydenta, Agathe zdąży porozmawiać jeszcze z Radio France o spodziewanych konsekwencjach wydarzeń. Już wtedy kraj pogrążony jest w strzelaninach i strachu, jednakże nikt nie chce wykonać odpowiedniego ruchu. Zezwolenie na mord zostaje wydane.
Rankiem 7 kwietnia 1994 roku, Uwilingiyimana i jej rodzina nadal znajdują się w domu. Strzeżony jest on nie tylko przez pięciu ghańskich żołnierzy ONZ, ale też dziesięcioosobowy oddział z Belgii. Gdy jednak przed budynkiem pojawiają się siły Gwardii Prezydenckiej, straż składa broń.
Uwilingiyimana i jej mąż ukrywają się, lecz po kilku godzinach zdradzają miejsce swojego pobytu. W tym samym czasie, kapitan Mbaye Diagne zabiera ich dzieci i przemyca do Szwajcarii. Rodzeństwo nie widzi, jak ich matka i ojciec giną. Rodzeństwo nie widzi, jak z zimną krwią zostaje okaleczona i zamordowana straż przyboczna rodziców. Rodzeństwo nie widzi, jak zwłoki matki zostają zbezczeszczone.
Bohaterstwo kapitana Diagne pozwala im oszczędzić makabrycznego widoku i po prostu przeżyć. Ludność Tutsi jest eksterminowana z terenów całego kraju. W ciągu kilku dni bojówki Hutu – Interahamwe oraz Impuzamugambi – rozdają swoim obywatelom najpotrzebniejsze rzeczy. Maczety (ściągnięte z Chin), maczugi nabite gwoźdźmi, karabiny, granaty, koktajle Mołotowa, noże oraz morze alkoholu. Zgodnie z Dekalogiem Hutu nie ostać ma się żaden żywy Tutsi.
Ź
Szczególny nacisk kładzie się na słowo żaden. Nie ma już sąsiadów, nie ma już przyjaciół. Powstaje specjalna lista osób, które nie zasługują na życie. Sprawę ułatwiają dowody osobiste, do których wpisana jest przynależność plemienna. Tak się składa, że jedną z ofiar ma zostać Eric Eugène Murangwa, bohater rewanżowego meczu Afrykańskiego Pucharu Zdobywców Pucharów z zeszłego miesiąca.
Oddziały Hutu otaczają dom bramkarza. Po chwili wkraczają do środka i przewracają wszystko do góry nogami. Biją go, demolują ściany, niszczą wszystko, co zostaje uchwycone kątem ich przesiąkniętego złem oka. Jedną z tych rzeczy jest album ze zdjęciami. Frunie w górę, rozkłada swe strony, dolatuje niemalże do sufitu i zaczyna opadać. Opada, leci, kartka po kartce suną za sobą zdjęcia z życia Murangwy. Album uderza o podłogę domu i otwiera się na fotografii przedstawiającej bramkarza chwilę po zwycięstwie nad Al-Hilal. Chaos ustaje, następuje martwa cisza.
Przerywają ją żołnierze Hutu. Eric w wywiadach wspomina, że wyraz ich twarzy zmienił się o 180 stopni. Zeszła z nich cała złość, zepsucie, mord i żądza rozlewu krwi. Zobaczył twarz ludzi, którzy miesiąc wcześniej trzymali go na rękach. W domu piłkarza płyną kolejne minuty. Ale nie płynie krew. Tamtego dnia, w tym jednym domu, nie umarł nikt. Hutu rozmawiają z bramkarzem przez dziesięć minut, po czym opuszczają jego dom. Nie ma. Nie ma niczego. Eric staje się człowiekiem, któremu narysowano śmierć. Lecz jako jeden z nielicznych przeżył ten morderczy akt twórczy.
W trakcie 100 dni horroru w Rwandzie zginęło około miliona osób. Nieomal wszyscy pochodzili z plemienia Tutsi. Chociaż zginęli to nie jest właściwe słowo. Zostali wycięci w pień. Zostali rozstrzelani. Zostali pokrojeni na kawałki. Patrzyli, jak ich żona ginie, a następnie jest gwałcona po to tylko, by samemu skończyć z rozpłatanym gardłem. Ich dzieci miały miażdżone głowy. Ich domy były palone, a oni umierali żywcem pochłaniani przez ogień. Nie było wody, była krew. Chłeptano ją i pito niczym najwytrawniejsze z win.
Człowiek, któremu narysowano śmierć
Eric Eugène Murangwa ocalał. Jeden jedyny mecz, jedno zwycięstwo, sprawiły, że nie skończył jak jego sąsiedzi i trzydziestu członków rodziny. Przeżył, bo potrafił odbijać piłkę na tyle dobrze, że jego zespół wygrał 4:1. Nic innego go nie uratowało. Pęcherz napełniony powietrzem, czapka z daszkiem i rękawice.
Trudno jednak powiedzieć, że przeżył. Widział, jak śmierć rysowana jest każdemu po kolei. Widział wszystkie makabryczne sceny, słyszał wszystkie głosy, które wołały o pomoc, a on sam jeden nie mógł zrobić nic, bo wiedział, że jakiekolwiek wychylenie głowy, skończy się natychmiastową dekapitacją. Chociaż ludobójstwo oficjalnie potrwało 100 dni, to Murangwa uciekł z Rwandy w 1997 do Anglii.
Ostatecznie jednak wrócił do kraju. Będąc żywym dowodem na to, że futbol potrafi uratować życie i scala każdy – nawet najbardziej zwaśniony – kraj, postanowił właśnie za pomocą piłki nożnej zszywać rany.
Powstało charytatywne stowarzyszenie Ishami Foundation, pracujące na terenie całej Rwandy. Jednym z działań, które wykonują pracownicy, jest zacieśnianie więzi między mieszkańcami. Z tego powodu w meczach, które organizuje Eric, nie ma nawet podziału na chłopców i dziewczynki. Tworzy swoistą lekcję historii, z której najmłodsi uczestnicy czerpią pełnymi garściami. Sami twierdzą, że działanie legendy Rwandy sprawia, iż lepiej rozumieją to co się stało, lecz także czują się bardziej zrelaksowani i jakkolwiek zapominają o konsekwencjach ludobójstwa.
“Droga do zmiany sposobu myślenia ludzi jest długa i bardzo trudna. Kształtował się on przez lata, ale jestem zadowolony z tego, co już udało nam się osiągnąć”. Oby udało się uczynić to jeszcze głębiej. Oby wysokie drzewa rosły w spokoju.
JAN PIEKUTOWSKI
Fot. newspix.pl