Całkiem możliwe, że to była ostatnia szansa Joanny Jędrzejczyk na odzyskanie pasa mistrzowskiego UFC. Szansa, której wykorzystać się nie udało. Po takiej walce nie można jej jednak niczego zarzucić. To był pojedynek, który przejdzie do historii tej organizacji – tego jesteśmy pewni już teraz. Nie zdziwimy się, jeśli pod hasłem „najlepsza walka kobiet”.
Od początku byliśmy pewni, że szykuje nam się genialne widowisko. Naprzeciwko siebie stawały przecież największa mistrzyni w historii organizacji i fenomenalna aktualna czempionka. Jedna znakomicie przygotowana technicznie i kondycyjnie, druga dysponująca szybkością i siłą ciosów, które zdolne byłyby pewnie powalić na ring nawet Artura Szpilkę. Choć nie jesteśmy pewni, czy akurat w walce z nim sędziowie wypunktowaliby zwycięstwo Chinki…
– To nie były porażki. To były dwie przegrane. […] Dla mnie porażka jest wtedy, gdy mówisz: nie robię tego więcej, poddaję się, nie dam rady. Przegrane zdarzają się każdego dnia w życiu, codziennie się potykamy. Przegrane w sporcie są takimi potyczkami. Możesz mieć pas, medal, mistrzostwo, ale klasę pokazujesz tym, jak się podnosisz po upadkach. Gdybym się nie podniosła, to byłaby porażka. Mam nadzieję, że nigdy nie doznam porażki, w żadnej dziedzinie swojego życia, prywatnego, zawodowego, czy biznesowego – mówiła w rozmowie z nami Joanna Jędrzejczyk o dwóch walkach z Rose Namajunas.
Dziś też nie poniosła porażki. To jedno możemy napisać. Czego by teraz nie postanowiła w sprawie swej dalszej kariery – nigdy nie nazwiemy tak tej walki. Bo Jędrzejczyk zaprezentowała się wspaniale. Przypomniała wszystkim, dlaczego tak długo pozostawała niepokonaną mistrzynią. Tyle że naprzeciw siebie miała rywalkę z najwyższej półki, niepokonaną już od dwudziestu walk w MMA. Obie od początku pojedynku weszły na najwyższe obroty. Już jeden z pierwszych ciosów JJ sięgnął twarzy Zhang. Ta nie pozostawała dłużna. Szybko stało się jasne, że to nie będzie jeden z tych nudnych mistrzowskich pojedynków, gdy obie strony skupiają się na tym, by nie przegrać. Nie, tu chodziło po pierwsze o to, żeby walkę wygrać.
Ale to nie tak, że była to wyłącznie okładanka. Mnóstwo w tym pojedynku było taktyki. Utrzymywania dystansu i skracania go zależnie od okoliczności, przypierania do klatki, prób obalenia, tajskich zapasów, wyprowadzanych kopnięć. Jędrzejczyk wielokrotnie karciła rywalkę ciosami na ciało, ta odwdzięczała się mocnymi uderzeniami na głowę Joanny. Zresztą, biorąc pod uwagę, jakie kowadło ma Chinka w ręce, jesteśmy pełni podziwu dla Polki, że nie padła po jednym z tych uderzeń. Tym bardziej, że kończyła z czołem opuchniętym tak, że gdyby wyszła na deszcz, zapewne ani kropla nie doleciałaby do jej oczu.
Ale to jest właśnie ta wola walki, to serducho, które każą walczyć dalej, co by się nie działo. W ostatniej rundzie obie zawodniczki zapominały momentami o taktyce, o tym, jakie instrukcje dostawały od swoich teamów i na co były przygotowane. Wtedy liczyło się już tylko to, która wydobędzie z siebie jeszcze jeden cios, jeszcze jedno uderzenie, która utrzyma gardę, która zdąży się cofnąć, a która nie zdoła uchylić się przed kolejnym ciosem. Ostatecznie okazało się, że obie dotrwały do końca. I obie mogły mieć nadzieję, że wygrają. Choć przed pojedynkiem mówiono, że Chinka najgroźniejsza będzie w pierwszych dwóch rundach, a potem przewagę powinna zyskiwać Jędrzejczyk. Twierdziła tak zresztą ona sama.
– Zdecydowanie, kondycja będzie po mojej stronie. Jestem zawodniczką naturalnie obdarzoną bardzo dobrą kondycją. Brzydko mówiąc, ja zajeżdżam moje przeciwniczki. Po pięciu rundach walki mistrzowskiej mam jeszcze siłę na więcej. Pomyślmy sobie, że musimy 25 minut skakać w oktagonie i jeszcze dać dobrą walkę. Moimi atutami będą jeszcze wzrost, zasięg, praca na nogach i umiejętność utrzymania odpowiedniego dystansu. Ważną rolę mają zagrać też ciosy lewą ręką i kopnięcia – mówiła nam.
I teoretycznie wszystko się sprawdziło. JJ dotrwała i widać było, że kondycyjnie nie siadła. Pewnie gdyby trzeba było, miałaby jeszcze pary na jedną czy dwie rundy. Praca na nogach, zasięg, dystans, lewa ręka i kopnięcia? To też. Plan na walkę był jak najbardziej w porządku i Polka wyegzekwowała go bardzo dobrze. Wręcz znakomicie. Na tyle, że już chwilę po ogłoszeniu werdyktu – zresztą niejednogłośnego (48:47, 48:47, 47:48 na korzyść Chinki) – pojawiło się sporo głosów, że to ona powinna była wygrać. Ale to był taki pojedynek, że każdy werdykt miałby swoich zwolenników i przeciwników. Można mieć pretensje, oczywiście. Ale nie można zaprzeczyć, że Zhang w swojej pierwszej obronie zaprezentowała się znakomicie. I całkiem możliwe, że długo pozostanie mistrzynią.
A Jędrzejczyk? Stoczyła wspaniałą walkę. Historyczną. Walkę, która przejdzie do historii. Która już teraz nazywana jest najlepszym pojedynkiem kobiet w UFC. Polka była blisko wygranej. Ośmielimy się wręcz stwierdzić, że taki werdykt po takim pojedynku, to jak przegrana na finiszu maratonu o kilka sekund. Może ze dwa-trzy ciosy więcej w którejś z rund przyznanych Chince, przechyliłyby szalę zwycięstwa w oczach sędziów na korzyść Polki. Może. Tego się już jednak nie dowiemy.
Wiemy za to jedno – Joannę Jędrzejczyk, choć pasa nie odzyskała, możemy śmiało nazywać mistrzynią i wyłącznie komplementować. Bo raz jeszcze udowodniła, że UFC to jej świat i czuje się w nim po prostu znakomicie.
Fot. Newspix