Tak jak mecz w Białymstoku sprowadził nas na ziemię co do rozentuzjazmowania się Ekstraklasą po trzech wcześniejszych widowiskach w tej kolejce, tak mecz w Bełchatowie wręcz lekko w tę ziemię wdeptał. Tym razem nie musieliśmy jeść zimnego rosołu, bo nie było kiedy oderwać wzroku od ekranu (starcie Korona – Lechia tydzień temu), tylko spokojnie lataliśmy po dokładkę, wiedząc, że co najwyżej przegapimy kolejny faul albo niecelne podanie. To było idealne spotkanie na niedzielną biesiadę, gdy telewizor leci w tle i raz na kwadrans człowiek zerka, co się dzieje.
Do Rakowa aż tak dużych pretensji nie mamy, bo on przynajmniej rozegrał jedną niezłą połowę, czyli pierwszą. Gdyby Pogoń schodziła na przerwę mając dwie bramki do tyłu, nie mogłaby się czuć pokrzywdzona. Goście w tym czasie przeprowadzili jedną niezłą akcję zakończoną niegroźnym strzałem Spiridonovicia prosto w Szumskiego i tyle, nawet nie podjęli następnych prób. Częstochowski beniaminek zdecydowanie dominował, choć najczęściej oglądaliśmy rozgrywanie w jednym tempie bez konkretów.
Ale nie zawsze – kilka razy “gospodarze” stwarzali sobie konkretne sytuacje. Wtedy jednak brakowało najważniejszego, czyli postawienia kropki nad “i”. Daniel Bartl przykładowo nawet wykonał fajny zwód na zamach będąc niepilnowanym w polu karnym, tyle że potem nie przesunął się z piłką, więc jego mocny strzał odbił się od głowy Bartkowskiego, który cały czas stał, gdzie stał. Oddajmy mu jednak, że stał właściwie ustawiony, bo gdyby nie to, na pewno padłby gol. W innej akcji Bartl efektownie minął trzech rywali, ale potem strzelił nad poprzeczką. Czeski skrzydłowy wyrasta na przykład typowego zawodnika, który same umiejętności ma naprawdę dobre, lecz ze względu na pewne niedostatki decyzyjne gra tylko w polskiej lidze. I tak najbardziej w brodę może sobie pluć Marko Poletanović. On z lewej strony był zupełnie niepilnowany, miał sam na sam ze Stipicą i trafił w jego wyciągniętą stopę. Nie dziwimy się Markowi Papszunowi, że właśnie Poletanovicia zmienił najszybciej. Inna sprawa, że Brown Forbes nie miał dziś dobrego dnia, niewiele wniósł, a jak już Tudor przytomnie zgrał mu piłkę głową, nie potrafił się skoordynować w biegu, żeby do niej dojść.
Wspominaliśmy, że Raków rozegrał jedną niezłą połówkę. W drugiej bowiem Pogoń wreszcie przestała przepraszać za to, że żyje i wykazała się jakąkolwiek inicjatywą. W końcu zaczęła podchodzić wyżej, stała się agresywniejsza. W efekcie podopieczni Papszuna przestali dochodzić do klarowniejszych okazji i znacznie rzadziej znajdowali się w pobliżu bramki Stipicy. Niestety nie za bardzo przełożyło się to na jakość “Portowców” w ofensywie. Zapamiętaliśmy ciekawą próbę piętą Listkowskiego w zamieszaniu po rzucie rożnym i efektowny rajd 18-letniego Marcela Wędrychowskiego. W obu przypadkach Jakub Szumski skutecznie interweniował.
Niektórzy mogli przecierać oczy ze zdumienia widząc w wyjściowym składzie Pogoni aż ośmiu Polaków (wliczając Pawła Cibickiego). Cały blok obronny był złożony z rodzimych zawodników. To efekt wymuszonych roszad na środku defensywy, bo z powodów kartkowo-zdrowotnych wypadli Triantafyllopoulos i Zech. Duet Łasicki-Malec wypadł przyzwoicie, choć gdyby Bartl i Poletanović mieli lepiej nastawione celowniki, zapewne odbiór ich występu również byłby nieco inny, czytaj: gorszy. Znacznie większym problemem była postawa ofensywy. Spiridonović ewidentnie jest bez formy, Kowalczyka kolejny raz można pochwalić jedynie za bieganie, Kożulj na razie jest cieniem samego siebie z najlepszych chwil, a Cibicki tym razem dostosował się do reszty. Na ich tle lepiej prezentował się Listkowski, a najjaśniejszy punkt to wchodzący z ławki Wędrychowski.
Rzucało się w oczy, że szczecinianie po przegranych z Górnikiem i Jagiellonią przyjechali przede wszystkim nie przegrać. To im się udało, ale do zadowolenia daleko. Ostatnich osiem kolejek to raptem jedno zwycięstwo po niesamowitym pościgu w Płocku. Raków po tym remisie jest tuż za grupą mistrzowską.
Fot. FotoPyK