Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

04 marca 2020, 09:53 • 6 min czytania 49 komentarzy

Zdawałem sobie sprawę, że ten moment kiedyś nadejdzie, ostrzegali mnie zresztą przed tym ludzie pracujący w piłce o wiele dłużej. Przyjdzie taka chwila, gdy któregoś zawodnika po prostu polubisz jako człowieka i już zawsze będziesz patrzył na jego błędy w zupełnie inny sposób. Już zawsze jego całkiem zwyczajne zagrania będziesz postrzegał jako wyjątkowe, jego największe błędy będziesz próbował usprawiedliwić. Nagle okaże się, że on nie jest po prostu beznadziejnym piłkarzem, tylko dwa dni przed meczem spędził z żoną w szpitalu, bo jego dzieciak złapał jakieś paskudne zapalenie płuc.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Od razu przyznaję więc: nie potrafię spojrzeć na grę Jana Sobocińskiego w sposób zupełnie oderwany od prywatnej sympatii. Nie znamy się, rozmawialiśmy może ze trzy razy, ale to łodzianin i wychowanek ŁKS-u – a w mieście, gdzie połowa populacji cały weekend spędza kursując między klubami zlokalizowanymi na jednej ulicy, wszyscy o wszystkich wiedzą naprawdę sporo. I tak muszę przyznać: wiem, co się u Jaśka działo jesienią, wiem, jaką musiał przebyć drogę, by dojść do poziomu podstawowego stopera ekstraklasowego klubu oraz reprezentacji U-21, wiem z jakimi problemami się mierzył i naprawdę, napastnicy w lidze nie byli w połowie tak groźni. Wiem, jakim był kolegą w juniorach, wiem, jakie miał podejście do treningów już od najmłodszych lat. Wiem też, ile go kosztowało podniesienie się po każdym błędzie, których przecież popełnił mnóstwo.

No i niestety – wiem też, ile znaczy dla niego ŁKS i wiem, że przedłużył kontrakt, choć przecież z pewnością i teraz znalazłby się bogatszy klub chętny na zakup potencjału, który nawet po tej słabej w jego wykonaniu jesieni trudno zakwestionować.

Tak już mam, że lojalność cenię chyba najwyżej w życiu. Przywiązuję się do wszystkiego, do osiedla, do auta, do pracodawcy, nawet mechaników zmieniam z wielkim trudem. Największym dramatem jest dla mnie chwila w Football Managerze, gdy muszę odesłać mojego wieloletniego napastnika do rezerw, a on jeszcze nie chce dodatkowej roli w sztabie trenerskim. I bujam się potem z 70-osobową kadrą, bo przecież nikogo sam z siebie nie wyrzucę. Dlatego też nie jestem specjalnie zdziwiony, że akurat Jasiek jest tym pierwszym piłkarzem, na którego nie potrafię spojrzeć w pełni obiektywnie.

Ujął mnie lojalnością, ale to też po prostu bardzo pracowity, szczery, normalny chłopak. Nasłuchałem się o tym, jak latał pomiędzy wiadrami w przeciekającej hali, w której wychowywały się całe pokolenia ełkaesiaków, nasłuchałem się o tym jak długo ćwiczył to swoje dokładnie podanie lewą nogą, jak walczył o swoje, choć latami w ŁKS-ie wychowanków traktowało się po macoszemu, jak śmigał na Galerę tak jak każdy z nas.

Reklama

Okej, mamy to za sobą. Jeśli uznacie, że to co piszę poniżej wynika wyłącznie z prywatnej sympatii – trudno, tak może być w istocie. Zostaliście ostrzeżeni. Mogę ruszać z główną tezą: otóż uważam, że Jasiek jest najlepszym dowodem na to, jak niesprawiedliwie w polskiej piłce przykleja się łatki.

Druga połowa meczu z Arką Gdynia, gospodarze wykonują swoje klasyczne zagranie, znane od wielu lat – rzut z autu na aferę. Sobociński, który w tym sezonie przegrał już z tysiąc ważnych pojedynków z zawodnikami ofensywnymi rywala, tym razem pewnie wygrywa główkę, do strzału na bramkę nie dochodzi, piłka frunie w teoretycznie bezpieczniejszą strefę, na bok pola karnego. Czy to wina Sobocińskiego, że stojący tam Vejinović ma dwa kilometry kwadratowej wolnej przestrzeni? Czy to jego wina, że absolutnie nikt nie kwapi się, by do niego podbiec? Że piłkarze odpowiedzialni za tę strefę i tego zawodnika kompletnie go ignorują? Kurczę, co on miał więcej zrobić, wygrał pojedynek w ogromnym tłoku, gdyby w tej sytuacji kontrolował, gdzie poleci piłka, pewnie grałby już w Southampton, a nie w ŁKS-ie.

Tymczasem wszędzie wylało się na niego totalne szambo, jakby to było kolejne zachowanie rodem z meczu przeciw Jadze, gdy po prostu podał do rywala. Jakkolwiek nie deprecjonować liczb – w tym meczu miał drugi wynik InStat Index zaraz po Guimie, któremu oczywiście podbiła wynik bramka w doliczonym czasie. Spokojny w rozegraniu. Niezły w odbiorze. Pewny. Ale i tak dla wielu jedyny winowajca utraty punktów.

Druga sytuacja, mecz z Legią. Czy naprawdę to był aż tak kardynalny błąd, że ręka odskoczyła mu do boku przy próbie zablokowania strzału? Ja wiem, zaraz usłyszę po raz setny: jeśli ktoś ma pecha w siedmiu meczach z rzędu, to to już przestaje być pech. I może faktycznie, niemądry nawyk odwracania się bokiem przy blokach kosztował nas karnego w Warszawie, choć pamiętam, że w I lidze i w pierwszych kolejkach Ekstraklasy Jasiek w taki sam sposób udanie zablokował kilka prób rywali. Czy to była naprawdę taka koszmarna wtopa? Piłkarski elementarz? Skoro tak naprawdę czasu na reakcję nie było wcale, skoro zadecydował przypadek? Tymczasem przeczytałem ze sto opinii, że bez Jaśka byśmy ten mecz wygrali. Zupełnie, jakby gol na 1:1 nie padł. Zupełnie jakby Legia nie siadła na ŁKS-ie od 60. minuty i nie miała okazji pod bramką Malarza co kilkadziesiąt sekund.

Ale już pal licho, rozumiem. Negatywny talizman, jest na boisku, to tracimy, nie ma go na boisku, wygrywamy (taaa…).

Szczytem szczytów była jednak sytuacja z jednego ze sparingów przed sezonem, akurat był transmitowany na YouTube. Trener miał wizję, by po 60. minucie wymienić połowę składu, ale tak się złożyło, że po godzinie gry przeciwnik jeszcze ciągnął swoją akcję. Tak się złożyło, że akcja zakończyła się bramką – duży błąd popełnił Maciej Dąbrowski, rywale strzelili w 62. minucie. W pomeczowych raportach początkowo ukazała się informacja, że zmiany miały miejsce w 60. minucie, gol padł w 62. Nie muszę chyba dodawać, ile przeczytałem komentarzy o tym, że tylko wszedł Sobociński i od razu zajebał gola? Ba, nawet pod wideo z bramką jeden z fanów ŁKS-u kłócił się, że to ewidentna wina Jaśka. Podobnie było w ostatnim ze sparingów, gdy obciął się Moros.

Reklama

Po części zgadzam się z tym, co piszą i mówią moi redakcyjni koledzy – że jeśli kibic rzuciłby z trybun monetą, pewnie odbiłoby się od Jaśka i wpadło do bramki Malarza. Ale też jestem więcej niż pewny, że jeśli kibic rzuciłby z trybun monetą, a ona odbiłaby się od ziemi i wpadła do siatki, znalazłoby się całkiem szerokie grono osób, które i tak obwiniłyby o to Sobocińskiego. Nawet gdyby był wówczas na ławce rezerwowych, tak jak przy błędzie Dąbrowskiego w sparingu.

Najgorsze są w tym wszystkim jednak moje prywatne wnioski. Jestem pewny, że tysiąc raz ulegałem magii reputacji – czasem łaskawiej traktując ludzi na fali, czasem surowiej tych, którzy już wcześniej mieli opinię gagatków. Przecież to codzienność trybun – ty, widziałeś, który faulował? A, pewnie Tosik, w jego stylu by to było. I kreuje się fala, a my, ludzie piszący o piłce, tylko ją podsycamy, czasem słusznie, czasem mniej. Druga sprawa – ilu jest piłkarzy, którzy mierzyli się z prywatnymi problemami, jakimiś ekstremalnymi sytuacjami zdrowotnymi, ilu jest trenerów, którzy musieli się poświęcać chorym członkom rodziny? Jak mało mimo wszystko wiemy o piłce, nawet z możliwością zajrzenia za kotarę. Jak bardzo możemy się czasem mylić w ocenie przyczyny boiskowych błędów.

Tym mocniej trzymam kciuki za to, by kolejnych Sobociński już po prostu nie popełniał.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

49 komentarzy

Loading...