Ło matko, cóż to był za mecz! Nawet nie mieliśmy kiedy zjeść obowiązkowego rosołu i teraz musimy dojadać zimny. Korona Kielce i Lechia Gdańsk wysoko zawiesiły poprzeczkę co do reszty niedzieli, przynajmniej w kwestii widowiskowości i emocji. Delikatnie mówiąc, spodziewaliśmy się jakiegoś przeciągania liny z obu stron, tymczasem Korona stworzyła sobie więcej sytuacji, niż w trzech wcześniejszych spotkaniach wiosną razem wziętych. Cóż jednak z tego, skoro nie powiększyła dorobku choćby o jeden punkt?
W poprzednim tygodniu zachwycaliśmy się statystyką Lecha, który oddał na bramkę Lechii 40 strzałów (a były źródła mówiące nawet o nieco większej liczbie). Tym razem gdańszczanie pozwolili rywalom na blisko 30 prób, z czego siedem okazało się celnych. Dusan Kuciak ponownie uwijał się jak w ukropie. Sam Petteri Forsell przy odrobinie szczęścia mógłby schodzić z boiska z hat-trickiem. Dwukrotnie obijał poprzeczkę po uderzeniach z rzutów wolnych z dalszej odległości – raz z górnym obramowaniem bramki współpracował Kuciak, który najpierw musnął piłkę. Oprócz tego Forsell jeszcze dwa razy zmusił słowackiego bramkarza do dużego wysiłku, podobnie jak Matej Pućko, którego nie potrafił upilnować Rafał Kobryń. Słoweński skrzydłowy w drugim przypadku znakomicie przyjął piłkę w pełnym biegu po dalekim zagraniu, ale Kuciak nie dał mu końcowej satysfakcji.
Chyba jeszcze lepszą “sklejką” na początku drugiej połowy popisał się Flavio Paixao. Mimo bliskiej obecności obu stoperów kielczan pięknie opanował piłkę, lecz i w tym przypadku gola nie było, czuwał Marek Kozioł. Mimo to Portugalczyk jest drugim obok Kuciaka bohaterem Lechii, dziś może nawet jeszcze większym.
Dlaczego?
Flavio zdobył pierwszą bramkę i sprawił, że jego zespół wreszcie ma w trwającym sezonie gola bezpośrednio ze stałego fragmentu gry. To też portugalski kapitan gości w dużej mierze wypracował decydujące trafienie, wygrywając fizyczne starcie z Erikiem Pacindą i odgrywając do Kubickiego, asystującemu Gajosowi. To również on w doliczonym czasie załatwił czerwoną kartkę dla Adnana Kovacevicia i sprawił, że gospodarze nie mogli już nawet pomyśleć o ostatniej akcji. Ponadto dużo pracował w defensywie i miewał momenty ekstra, jak wspominane przyjęcie. Często jedziemy po naszych ligowcach, bo na to zasługują, ale jak można chwalić, chwalmy. A Paixao jest za co.
Co do Pacindy. Trener Mirosław Smyła wystawił go na lewej obronie i pomysł ten totalnie nie wypalił. Ok, raz Pacinda zanotował kluczowy powrót, gdy Saief podawał do Kubickiego, ale to był wyjątek. Słowak zawalił oba gole, z czego pierwszego na wyłączność, bo po prostu nie upilnował Paixao przy rzucie rożnym. Druga bramka obciąża także konto Mateusza Spychały, który niepotrzebnie podszedł do Kozioła, dzięki czemu strzelający na wślizgu Gajos uniknął spalonego. W ofensywie Pacinda był aktywny, tyle że przeważnie miał klapki na oczach i przeważnie dośrodkowywał na ślepo lewą nogą, bez względu na wydarzenia w polu karnym. W jednym przypadku Bojan Cecarić doszedł do uderzenia głową, w pozostałych były to zagrania do nikogo.
O właśnie, Bojan Cecarić. Dziś przy jego nazwisku można postawić plusik, w Ekstraklasie wszystko jest możliwe. Zaskakująco dobrze odnalazł się na skrzydle, na które został przesunięty wobec kontuzji Cebuli i wejścia Papadopulosa. Asystował Czechowi posyłając piłkę między nogami Malocy, a gdyby Pućko wykorzystał setkę, dopisałby sobie jeszcze drugą asystę.
Lechia obiecująco zaczęła. Dość szybko objęła prowadzenie, a bardzo dobre sytuacje zmarnowali debiutujący Omran Haydary (kapitalne dalekie podanie Mladenovicia) i Conrado. Potem jednak spuściła z tonu. Niedługo po przerwie znów nieco się spięła, stąd kolejne okazje Haydary’ego i Paixao, ale gdzieś tak do 70. minuty wydawało się, że jeśli ktoś ten mecz wygra, to Korona. Przełomem okazało się wejście Kubickiego, który uporządkował grę drugiej linii i wystawił decydującą piłkę Gajosowi.
Lechia dzięki temu zwycięstwu zrównała się punktami z Piastem Gliwice. Korona prawdopodobnie rozegrała najlepszy w tym sezonie mecz pod kątem ofensywy i nie ma z tego nawet remisu. Można mówić, że jeśli pójdzie tym tropem, wkrótce wyniki też przyjdą, tyle że to już nie pierwsze spotkanie, gdy na kielczan nawet nieźle się patrzyło, ale końcowy rezultat się nie zgadzał. Teraz przed piłkarzami Smyły kluczowe starcia ze Śląskiem i ŁKS-em. W nich już zgadzać się musi wszystko.
Fot.