Zimowe igrzyska olimpijskie w Vancouver wspominamy do dzisiaj z wypiekami na twarzy. Mało było bowiem imprez, które kojarzą nam się z tyloma pozytywnymi emocjami. Łabędzi śpiew Małysza, sensacyjny sukces panczenistek oraz oczywiście złoto Kowalczyk, wywalczone w stylu… niezapomnianym? Historycznym? Naprawdę trudno nam dobrać odpowiednie słowo. To po prostu się stało. Dzisiaj od morderczego finiszu Polki i Marit Bjoergen mija dziesięć lat.
Zanim trzykrotnie po mistrzostwo olimpijskie sięgnął Kamil Stoch i zanim największy sukces w karierze odniósł Zbigniew Bródka, trzeba było wykonać pierwszy krok. Pierwszy od niemal czterdziestu lat, a dokładnie 1972 roku, kiedy sensacyjnie po złoty medal igrzysk sięgnął Wojciech Fortuna. W Vancouver mieliśmy dwójkę asów, w których pokładaliśmy spore nadzieje. Drugim, obok Kowalczyk, był oczywiście Adam Małysz.
Polak w Pucharze Świata radził sobie przynajmniej przyzwoicie, a najwyższą formę złapał w idealnym momencie, bo tuż przed igrzyskami. Pech jednak chciał, że ten sezon należał do Simona Ammanna i jego rewolucyjnych wiązań. Adam, choć bez wątpienia przeżywał drugą młodość, nie był w stanie z nim rywalizować. Jak i nikt inny z czołówki. Skoki lubią kreować dominatorów, a Szwajcar fruwał wtedy jak bijący rekordy Peter Prevc, czy właśnie sam Małysz na początku XXI wieku. Po prostu nie było na niego bata.
Równych sobie nie miała również Marit Bjoergen. W drodze na igrzyska odpuściła kilkanaście startów w Pucharze Świata, kompletnie skupiając się na przygotowaniu wysokiej formy na imprezę docelową. Jak się okazało – był to znakomity ruch. W tamtym czasie oczywiście mało kto chwalił Norweżkę za świetne wyniki. Najwięcej kontrowersji budziły inne, mocniejsze leki na astmę, które zaczęła stosować na jakiś czas przed igrzyskami. Zadziałały one wprost magicznie – jak łyk mikstury z kociołka Panoramiksa.
Sprint klasyczny – złoto. Bieg łączony – złoto. W sztafecie oczywiście również nie mogło być mowy o innym rozstrzygnięciu, niż triumf Norweżek. Odmieniona Bjoergen – bo przecież w poprzednim sezonie była kompletnie pod formą – zgarniała wszystko jak leci. Mogliśmy na nią patrzeć groźnymi oczami, oskarżać, złowróżyć, ale cóż, nie łamała żadnego przepisu. Fakty były jasne: leków na astmę nie traktowano jak oszustwa. Przynajmniej nie oficjalnie.
Nadszedł jednak 27 lutego 2010 roku. Ostatni start indywidualny kobiet. Ostatnia szansa dla Justyny, aby przełamać dominację wielkiej rywalki.
To, co stało się potem, przeszło do historii polskiego sportu.
Stawiamy, że nawet nie musimy wam niczego przypominać, bo sami pamiętacie wszystko doskonale. Justyna trzymająca się pleców Bjoergen przez wiele kilometrów. Justyna wyprzedzająca Bjoergen na 1.5 kilometra przed końcem. I morderczy, wyniszczający finisz. Na moment biegi narciarskie zmieniły się w pojedynek jeden na jeden, jak w tenisie czy boksie. Pojedynek pomiędzy dwoma wybitnymi zawodniczkami, o intensywności, której nie da się odtworzyć.
– Polka przed Norweżką, obie śmiertelnie zmęczone, Justyna, jeszcze dziewiećdziesiąt metrów […] Kowalczyk przed Bjoergen, może będzie złoty medal! Justyna mocno kijkami, Bjoergen nie odpuści do ostatniego centymetra, będzie walka na śmierć i życie! Bjoergen czy Kowalczyk? […] Justyna Kowalczyk minimalnie, minimalnie. Polka! Będzie złoty medal! Justyna mocno… JEST! JEST! JEST! Wyrwała to złoto! – komentował finisz wyścigu Marek Jóźwik. Kiedy go słuchamy, przenosimy się o dziesięć lat wstecz.
Zastanówmy się: gdybyście mieli stworzyć Mount Rushmore najpiękniejszych chwil w polskim sporcie, co byście na nim umieścili? Trudno podjąć się takiego wyzwania, bo w końcu trochę się ich nazbierało, ale jednego jesteśmy pewni – złotego medalu Justyny nie mogłoby zabraknąć.
Był to pierwszy raz, kiedy stanęła na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. Cztery lata wcześniej w Turynie się nie udało – w jej ręce trafił tylko brąz. W Vancouver również raz była trzecia, sięgnęła też po srebro, ale dołożyła upragnione złoto. Krążki każdego koloru, pełen pakiet. Poza nią i Małyszem do polskiej puli dołożyły się jednak jeszcze te, na które nikt nie stawiał. Polskie łyżwiarki szybkie: Katarzyna Bachleda-Curuś, Katarzyna Woźniak oraz Luiza Złotkowska.
Ostatnia z nich zakończyła dzisiaj karierę. Datę wybrała oczywiście nieprzypadkowo, bo właśnie 27 lutego, Złotkowska wraz z koleżankami sięgnęły po sensacyjny brązowy medal. A miały odpaść już w ćwierćfinale. To był jeden z tych sukcesów, o których absolutnie nie marzymy, a następnie spadają na nas jak manna z nieba. Zimowe igrzyska olimpijskie w Vancouver polska reprezentacja zakończyła z sześcioma medalami w garści.
Fot. Newspix